- Nie ma żadnej wątpliwości, że prawdziwe marzenia się spełniają, jeśli będziemy je realizować w zgodzie z zasadą 4P - z Michałem Urbaniakiem, polskim muzykiem jazzowym, kompozytorem, człowiekiem-orkiestrą, rozmawia Krzysztof Zwierzchlejski.
Michał Urbaniak, fot. Katarzyna Rainka / Media / Picasa

W najnowszym filmie Marcina Krzyształowicza "Pan T.” pojawiasz się w roli jazzmana. Warszawa pokazana w filmie to miasto, które pamiętasz ze swojego dzieciństwa?

Oglądając film na premierze “chodziłem” razem ze wszystkimi aktorami po filmowych ulicach i czułem się niesamowicie. Brakowało mi tylko paru kolegów: Zbyszka Namysłowskiego czy śp. Andrzeja Trzaskowskiego. To było tak realne i jednocześnie śmieszne - jak np. przemówienia Gomułki. Fantastyczne przeżycie i uczucie, jakbym był cały czas z nimi wszystkimi na ekranie.

To nie pierwsza Twoja przygoda z filmem, masz na swoim koncie wiele ścieżek dźwiękowych, ale i jedną z głównych ról w filmie Piotra Trzaskalskiego “Mój rower”. Ciągnie Cię do filmu?

Powiedziałbym odwrotnie: to film ciągnie do mnie. Nigdy jeszcze nie wyciągnąłem ręki w kierunku filmu. Napisałem muzykę do 25 obrazów, głównie nowojorskich i arthouse’owych. Jak jest dobry scenariusz, to jestem zainteresowany.

Michal Urbaniak / Media

Pisanie muzyki do filmu to zupełnie inny świat niż projekty autorskie. Uwielbiam muzykę do niezwykłej animacji Andrzeja Czeczota “Eden”.

To była przygoda życia i jednocześnie katorga. 96 minut bez żadnego dialogu, muzyka musiała oddać wszystko, co dzieje się na ekranie. Rok pracy w Łodzi, jeśli nie dwa, emocjonalna pralnia. Film był zresztą tak długi, bo liczyliśmy na nominację do Oscara w kategorii fabuły. Podobnie było przy współpracy ze Zbyszkiem Rybczyńskim, to także były filmy bez dialogów, ale o emocjach. Kiedy robiliśmy “Manhattan” mieliśmy deadline, Zbyszek przyjechał do mnie, zasłonił żaluzje i polewał mnie wodą, żebym nie zasnął. Co także ciekawe, jakikolwiek gatunek muzyczny bym nie zaproponował, Zbyszek prosił, żebym poszukał czegoś innego. Tym czymś było tango.

Po “Tangu” trudno oczekiwać czegoś innego. W tym roku minęło 50 lat od śmierci Krzysztofa Komedy, z którym grałeś na samym początku swojej kariery.

Poznaliśmy się jeszcze w Łodzi, która była kolebką filmu i jazzu. Wspaniały człowiek, romantyk, prawdziwy wielbiciel muzyki, pasjonat i pracuś. Od niego wziąłem swoją receptę na sukces, którą zamykam w czterech “P”: pasja, prawda, praca i pokora. Jeśli jesteś artystą, to nie masz czasu na brak pokory.

Z drugiej strony artystom się to wybacza. Ważna jest też świadomość tego, co się osiągnęło.

Mam wrażenie, że mi w życiu wszystko lekko przychodziło. Chociaż czy tak lekko? Pracowałem po 14-16 godzin na dobę, harowałem, dźwigałem instrumenty. Ale to była właśnie pasja, zmęczenie materiału pojawia się dopiero po latach. Wtedy to była czysta radość, nawet niedospanie czy jet lag mnie cieszyły. Jednego roku miałem aż 44 przeloty atlantyckie i kilkadziesiąt koncertów w Stanach.

Do tego nagrywałeś bardzo dużo muzyki, w latach 70-tych i 80-tych potrafiłeś wydać 4-5 albumów rocznie.

Cały czas nagrywam nowe płyty, właśnie pracuję nad kolejną. To będzie bardzo zaskakujący projekt, bo połączę na nim blues z rapem lub poezją. Oddaję hołd moim bohaterom, czyli Afroamerykanom, którzy stworzyli muzykę, w której się zakochałem mając lat 13. Jeździłem wtedy tramwajem do szkoły, gdy w jego otwartej części nikogo nie było, to śpiewałem przez całe 12 przystanków. Łódzki blues. Wieczorami natomiast nagrywałem programy “The Voice of America” i z nich uczyłem się tej muzyki.

Czyli de facto zaczęło się od bluesa, nie jazzu.

Dla mnie to jest to samo. Prawdziwy blues to jest jazz, tak samo jak hip-hop, wraz ze swoimi korzeniami. Dla mnie jazz to też Jimi Hendrix. Mam skrajne, szerokie spojrzenie na ten temat – Bob Marley jest dla mnie jazzem, chociaż nie każde reggae to jazz. Nie mam też nic przeciwko tzw. dance music, amerykański house potrafi być fantastyczny, ale disco polo już nie za bardzo!

Właściwie czym jest jazz? Z angielskiego to coś krzykliwego, zgrzytliwego.

Na pewno jazz symbolizuje wolność. Ale muszę o tym szerzej opowiedzieć. Kiedyś nie było szkolenia jazzu, na szczęście. Byli ludzie, którzy go słuchali, zakochiwali się w nim i grali go naturalnie. To tak samo jak wtedy, gdy mężczyzna poznaje kobietę i zakochuje się, różnicą jest tylko to, że przy jazzie występ odbywa się na scenie, a nie w łóżku. Poza tym jest to ten sam mechanizm. Niestety albo i “stety”, pojawili się panowie, którzy chcieli ustabilizować swoje jazzowe życie i stali się profesorami. Ale co oni robią? Uczą młodych ludzi tego, co sami kiedyś zrobili. Natomiast jest wielu młodych muzyków, którzy pokończyli jazz w szkołach i tylko wykonują i odgrywają go, brakuje tam “tego czegoś”, wszystko brzmi tak samo. Dlaczego na festiwalu mamy np. 3 zespoły, dwa znakomite z Europy oraz czterech zmęczonych Afroamerykanów i to tymi ostatnimi ludzie naprawdę się fascynują? Bo tam jest korzeń, prawdziwe czucie, ten timing, który nie jest idealny jak w komputerze (który nota bene kocham). Z twórczości na żywo zrobiło się odtwórstwo i to się czuje. Ludzie także przeintelektualizowali jazz. Jazz at the Philharmonic to było genialne, ale jednocześnie tragiczne posunięcie, bo ubrało ludzi w garnitury i nakazało im myśleć. Potem pojawiali się różni muzycy w garniturach, którzy nawymyślali bzdur i odkrywali Amerykę. A tak naprawdę awangardowe, free jazzowe czy eksperymentalne rzeczy zostały napisane grubo ponad 100 lat temu, już przez Claude’a Debussy’ego czy Paula Hindemitha. Jeśli chodzi o muzykę improwizowaną, to nie jestem jej wrogiem, ale nie zaliczam tego do jazzu. Jazz jest wtedy, gdy zachowa się pewne fundamenty, czyli rytmikę i emocjonalność. Bardzo często mawiam, że gdyby tak wziąć pięciu strażaków i dać im trąbkę, saksofon, bas, bębny i piano to moglibyśmy ich zobaczyć na Warsaw Jazz Days, bo czegoś takiego nikt jeszcze nie słyszał.

Jesteś przeciwnikiem szkolenia jazzu, ale od 13 lat prowadzisz Urbanator Days.

Ale to nie jest nauka, tylko socjalne spotkanie z muzykami, którzy grają na rynkach światowych. Oni nie uczą, ale udostępniają siebie do wspólnego grania. Te warsztaty są dla kogoś, kto dopiero debiutuje, nie był nigdy w szkole i gra tylko w garażu, ma pasję, ale nie wie co z tym zrobić. Gdy zagra się z muzykami światowego kalibru, to z pewnością dostanie się skrzydeł. To tak, gdy ja pierwszy raz zagrałem na jam session ze Zbyszkiem Namysłowskim, Wojtkiem Karolakiem czy w końcu z sensacyjnym The New York Jazz Quartet, do dziś pamiętam setlistę i aranże. Dostałem wtedy skrzydeł, poczułem, że mogę grać.

Świetne jest też to, że w ramach Urbanator Days młodzi adepci jazzu mogą wystąpić na wspólnej scenie, przed publicznością.

Ale też pograć na brudno. To nie jest uczenie, może bardziej pouczanie (tak jak np. policja w USA, jeśli zatrzyma cię przy przewinieniu z reguły nie karze, tylko poucza i daje wskazówki jak lepiej i przepisowo jeździć!). Kiedy tworzymy zespół z tych ludzi, mówimy im ważne rzeczy, np. żeby słuchać siebie wzajemnie, by perkusista słuchał basitsy, itp. Bardzo praktyczne zajęcia, wymiana doświadczeń w pigułce, oczywiście też odpowiedzi na podstawowe pytania: co to jest rytm, jakie są problemy i zadania muzyka na rynku muzycznym. Wydaje mi się, że ważne są też życiorysy muzyków - jak dochodzili do miejsca, w którym dziś są, co było dla nich momentem przełomowym.

Biznes muzyczny zmienia się w ostatnich latach bardzo dynamicznie – to już bardziej czasy sprzedaży cyfrowych singli czy streamingu niż wydawanie albumów.

Pomnikowo wydaje się winyle, analogowe nagrania. CD to dziś bardziej gadżet promocyjny, przyczyna do pokazanie się w mediach czy trasy koncertowej. Przecież w nowych komputerach nie ma już nawet odtwarzaczy CD, sam ich już nie mam. Widzę też taki syndrom, że jeśli bardzo polubisz jakiegoś artystę w streamingu, to kupujesz jego płytę czy winyl i nawet ich nie rozpakowujesz. To tylko dokument zakupu.

Sam mam tak coraz częściej, więc dobrze to rozumiem. Serwisy streamingowe są wygodne.

I przekładają się na większą ilość koncertów. Na szczęście niedługo w Europie będą nowe przepisy, które pozwolą zarabiać muzykom nieco więcej na swojej twórczości. Poza wieloma negatywnymi sprawami streaming zrobił jeszcze jedną fantastyczną rzecz: ludzie nieraz na słowo jazz mówili: nie rozumiem, nie słucham. I uciekali. A teraz, często z niewiedzy, playlisty podsuwają im jazzowe kawałki. Powtarzam to od lat, że niedługo będziemy tańczyć do jazzu, jak 50 lat temu. Mody powracają w stałym cyklu, choć jak spirala – podobnie, ale gdzieś obok. Tak jak w “Panu T.”.

Gatunki też się ze sobą łączą. Tak jak w twojej twórczości dodawałeś do jazzu muzykę ludową, elektronikę czy rap.

W 1972 roku w Hamburgu poznałem Gerharda Lengelinga, który zrobił program na Commodore - Creator/Notator. Później przeszło to na Atari, na którym nagrałem 4 płyty bez dotykania skrzypiec, choć te grają - dobre sample i sposób ich wykorzystania to podstawa. Dziś ten program to słynny Logic Apple’a. Ale pamiętam te wszystkie kable i sprzęty w Hamburgu. Jestem Wodnikiem, więc lubię patrzeć w przyszłość odważnie. Jak coś zauważę nowego, to od razu w to wchodzę i sprawdzam, czy jest dla mnie. Pierwszym zespołem jazzowym z raperem był zespół Urbanator, choć na początku jeszcze nie miał tej nazwy. Mój image w USA to był wtedy “Polish fiddler”, połączenie z krzyczącymi i gadającymi ze sceny Afroamerykanami było niezrozumiałe dla publiczności. Dopiero po kilku latach, gdy przyszła mi do głowy ta nazwa, wszyscy to chwycili. Dziś Urbaniak bardzo mocno się łączy z Urbanatorem, ale chyba powinienem to znów rozdzielić. Tym bardziej, że krąg muzyków związanych z Urbanatorem to ludzie z Queens – dzielnicy Nowego Jorku, której jestem honorowym obywatelem. To spełnienie marzeń całego mojego życia, stać się honorowym Afroamerykaninem. Tyle wspomnień, wszystkie wracają do mnie jakby to było dziś. W Warszawie mam też swoje studio, które jest kopią tego w Nowym Jorku. Jedyna różnica to zapach – w amerykańskim studiu paliłem jeszcze fajkę, więc wciąż czuć tam zapach mieszanki tytoni: Amphora i Erinmore. Muzyka z tamtych czasów kojarzy mi się z tym zapachem. Na szczęście rzuciłem ten nałóg 30 lat temu.

Kilka lat temu wydałeś książkę “Ja, Urbanator: awantury muzyka jazzowego”. Pracujesz może nad kontynuacją?

Warto byłoby dopisać to, co działo się w moim życiu przez ostatnie lata. A działo się! Książka “Ja, Urbanator”, to dzieło i zasługa mojego guru i przyjaciela, trębacza i wspaniałego pisarza Andrzeja Makowieckiego, z którym grałem w wieku 15 lat. Mam nadzieję, że starczy nam czasu i sił, bo Andrzej pisze rewelacyjnie. Przyjechał do mnie do Nowego Jorku na trzy miesiące i powiedział: piszemy książkę. Codziennie chodziliśmy na spacer od Central Parku do Statuy Wolności i z powrotem, nagrywaliśmy rozmowy na dyktafon, a Andrzej nocami ręcznie spisywał tekst od razu na czysto, bez poprawek! Któregoś dnia przyszedł do mnie do studia w Hell’s Kitchen i zapytał, czy mamy żyletkę. Raz się pomylił. Andrzej Makowiecki pisze tak, jak tworzący na żywo jazzman. I wie, że pisanie to sztuka eliminacji.

W filmie “Nowojorczyk z wyboru” porównałeś łódzką ulicę Piotrkowską do nowojorskiej 5th Avenue.

Bo to było 5th Avenue mojego dzieciństwa. Po lekcjach skrzypiec ze studentami profesora Mieczysława Szaleskiego i moją mamą często chodziliśmy na bezy do Grand Hotelu. Vis a vis było nieistniejące już dziś Kino Polonia, do którego chodziłem na wagary na amerykańskie filmy i zakochałem się w Nowym Jorku i Audrey Hepburn. Wtedy sobie powiedziałem, że muszę tam być i grać z moimi czarnymi bohaterami muzyki rytmicznej, często zwanej jazzem.

Marzenia się spełniają?

Nie ma żadnej wątpliwości, że prawdziwe marzenia się spełniają, jeśli będziemy je realizować w zgodzie z zasadą 4P.

Przypomnijmy: pasja, prawda, praca i pokora.

Z perspektywy czasu, gdy rozmawiam z moimi córkami, to nie wierzymy, że przeprowadzka do Nowego Jorku była wykonalna. Jazz to było tylko 2-3 % biznesu muzycznego i bardziej pasja czy hobby niż zawód. To było niemożliwe, może właśnie dlatego się udało? Amerykanie mówią, że najwięcej wolnego miejsca jest na górze, bo tam jest najmniejsza konkurencja.

Sky is the limit.

Wielką siłą jest też niewiedza połączona z PPPP. Gdybym wtedy wiedział, jak wygląda amerykański biznes muzyczny, to bym się chyba nie odważył.

Teraz jest chyba jeszcze trudniej zrobić karierę.

Może? Ale nie jest to niemożliwe. Choć z muzyką jest trudno, szczególnie z jazzem - zrobił się tłok. Dzisiaj biznes muzyczny wygląda zupełnie inaczej niż w czasach mediów tradycyjnych, trzeba opanować social media, zdawać sobie sprawę z tego co się dzieje wokół, a w tym wszystkim nie zapomnieć o swojej pasji. Jestem pewien, że jeśli będziesz mówić z pasją prawdę i nad tym pracować, to dasz sobie radę, ale potrzeba do tego wiele cierpliwości. Dużym problemem dzisiejszej branży muzycznej nie jest też piractwo czy streaming, ale tradycyjne media, które grają muzykę typu “Majteczki w kropeczki”. A jak mawia mój guru Andrzej Makowiecki: ludziom muzyka jeszcze nigdy w niczym nie przeszkadzała. Ciężko dziś słuchać radia, wszędzie leci sieczka sprawdzana przez “ekspertów” telefonicznie. Najpiękniejsza muzyka leci między 3 a 6 rano. Wielokrotnie w tych godzinach jeździłem po pustym Manhattanie moim starym Cadillaciem i słuchałem Marvina Gaye’a, Barry’ego White’a, Whitney czy Isley Brothers. Wtedy też pierwszy raz usłyszałem muzykę Johna Coltrane’a w połączeniu z wierszami, co było zalążkiem moich projektów z rapem.

Przyznam, że nie przepadam za skrzypcami w jazzie.

Ja wręcz ich nienawidzę. To wyćwiczone wibrato w szkole. “Fiddler” po prostu.

Ale Ty traktujesz skrzypce jak saksofon.

Bo jestem saksofonistą, który grywa na skrzypcach. Chociaż w ostatnich latach wracam częściej do mojej miłości z młodości, czyli saksofonu. W moim życiu powtarza się niestety często element zdrowia, czy może element przesady: za dużo pracy trzeba odchorować. Nie mam umiaru, w niczym. W wieku 15 lat zacząłem pić, odchorowałem to zawałem w wieku 29 lat. Potem przez 17 lat nie dotykałem alkoholu. Dziś sprawdzam co było lepsze. (śmiech)

Pracę, z którym z muzyków wspominasz dziś najcieplej?

Obok grania z tzw. All-Stars, to codzienne grania przez kilka lat w Szwecji z Wojtkiem Karolakiem wspominam bardzo ciepło... On na organach, Andrzej Dąbrowski na perkusji, Ula Dudziak śpiewała, ja na saksofonie, graliśmy jazz do tańca. Zresztą niedawno znów daliśmy kilka koncertów z Wojtkiem i to są tak fajne, spontaniczne grania, że chyba będzie z tego płyta. Świetnie gra mi się z Michaelem “Patchesem” Stewartem, który często mieszka w Łomiankach - a jesteśmy dwoma nowojorczykami w Warszawie. Obaj lubimy grać z Wojtkiem, który “nic nie gra” (w wywiadach podkreśla, że tylko podnosi i opuszcza palce), a tam jest cały big-band amerykański. To najbardziej amerykański polski muzyk, ma niezwykły “vibe”. Wystarczy, że zagra kilka taktów, to jest po prostu Mr. Jazz. Nigdy nie popisywał się techniką. Po szwedzkich latach mówimy obaj po szwedzku, często robimy sobie wygłupy w tym języku.

Co sądzisz o pojawiających się ostatnio projektach z wykorzystaniem muzyki mistrzów - mam na myśli np. Milesa Davisa – i tworzeniu wokół tego nowych projektów?

Uważam, że jest to fantastyczne, to chapeu bas dla kreatorów jazzu, a nowa generacja może zapoznać się z czymś, bez czego nie było tej muzyki. Dzięki takiemu podejściu hip-hop to jazz nowej generacji. Od kilku dni chodzi mi po głowie “Power to the People” Joe’a Hendersona i chciałbym napisać wokół tego coś hip-hopowego. Ale nie ostrego! Uważam, że hip-hop nie musi być cały czas łomotem, może być bardziej melancholijny i poetycki, amerykanie nazywają to spoken word. Ostatnio kuzyn Milesa Davisa, Vince Wilburn, zaproponował mi udział w zespole Miles Electric Band, czyli grupie byłych sidemanów Milesa. Będziemy tworzyć na żywo muzykę w taki sposób, w jaki Miles robił to na scenie. Mam nadzieję, że w przyszłym roku uda nam się zagrać z tym projektem w Polsce.

Dzielisz swoje życie między Nowy Jork i Warszawę. Gdzie czujesz się lepiej?

Którejś nocy obudziłem się w Warszawie i zacząłem mówić do Dosi po angielsku. Jak się na tym złapałem, to musiałem od razu polecieć do Nowego Jorku. I mimo, że byłem chory, od razu poczułem się lepiej. To najlepsza odpowiedź. Ostatnio spędzam też trochę czasu w Chicago, gdzie nagrywam nowy album z zespołem Buddy’ego Guy’a. Nie będzie to typowy blues, bo wszystkie kompozycje są mojego autorstwa. Zespół musiał być z Chicago, nowojorczycy nie grają tak bluesa. Do tego Walter West pisze teksty.

Niesamowite jest to, co zrobił na Twojej ostatniej płycie “For Warsaw with Love”. Jak to się stało, że Amerykanin napisał takie teksty o Powstaniu Warszawskim?

Pierwotnie miał być to Q-Tip, ale z powodów terminowych i organizacyjnych nie dało się. Postanowiłem więc znaleźć kogoś mniej znanego, ale supernowy talent. Poprosiłem inżyniera dźwięku Richa Kellera, z którym pracuję od czasu pierwszej płyty Urbanatora, żeby znalazł mi kogoś. Gdy usłyszałem taśmy 22-letniego Waltera Westa od razu wiedziałem, że go chcę. Nim rozpoczęliśmy nagrania projektu wysłałem do wszystkich biorących w nim udział - od Herbiego Hancocka, przez Lenny’ego White’a, po Waltera Westa - prywatny list z moim wspomnieniem o Warszawie i informacjami o Powstaniu Warszawskim. Nie chciałem robić kolejnej płyty np. z piosenkami Mieczysława Fogga, czy jakimiś innymi patriotycznymi smutasami, tym bardziej, że już łączono je z techno czy podobnie, więc nie zrobiłbym nic nowego i ciekawego. Zacząłem co prawda od Władysława Szpilmana, ale szybko pojechałem tym Czerwonym Autobusem dalej i zamieniłem go na transatlantycki odrzutowiec. Postanowiłem: niech to Nowy Jork da coś Warszawie. Wracając do Waltera, zaprosiłem go w tym roku na Urbanator Days, pochodzi z małego miasteczka w Indianie i jest ghostwriterem dla takich tuzów rapu jak Snoop Dog, Jay-Z czy Common! Wielki talent rapu.

Wg mnie to jedna z Twoich najlepszych płyt. Rozmawiamy tuż przed Świętami Bożego Narodzenia. Jak je obchodzisz?

Przede wszystkim dla mnie Święta to jeden dzień, więc jeśli nie chce się robić zimowych wakacji, to można pracować. Najpiękniej jest w Nowym Jorku, miasto świeci się wtedy jak Disneyland i wszędzie można usłyszeć fantastyczną muzykę. W tym okresie gra się głównie muzykę retro, piosenki typu “White Christmas”. Chociaż lubię też rapowane “kolędy”, sam zrobiłem jakiś czas temu “Świąteczną Serenadę” z donGURALesko i “Have Yourself a Merry Little Christmas” z Patrycją Zarychtą (w dwóch wersjach, po polsku i angielsku). Fajnie wspominam Święta w Hiszpanii dwa lata temu, w słońcu i na plaży. W tym roku będę z rodziną w Wigilię, a później jadę nad morze, spakowany jak do pracy – w komputery i instrumenty. Na świeżym powietrzu, powdychać trochę jodu.

Życzę Ci więc owocnej pracy twórczej. A czego życzyłbyś odbiorcom Legalnej Kultury?

Wszyscy, którzy lubicie, słuchacie i macie przyjemność słuchać muzyki i korzystać z twórczości innych kreatorów kultury, słuchajcie! To nie jest drogie, żeby być legalnym i nas wszystkich wspierać. A im bardziej legalnie będziecie to robić, tym więcej fajnej muzyki, filmów czy książek otrzymacie od nas w zamian. Merry Christmas Y’all!

rozmawiał Krzysztof Zwierzchlejski

Publikacja powstała w ramach Społecznej kampanii edukacyjnej Legalna Kultura
Dofinansowano ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego