PAP: Mówi się, że druga płyta jest prawdziwym sprawdzianem dla artysty, szczególnie po udanym debiucie. Na twój drugi album "Disarm" fani czekali ponad cztery lata.
Mary Komasa: Nie czułam ciśnienia pracując nad drugą płytą. Nie myślę w kategoriach: płyta, trasa, płyta, trasa. Najpierw musi we mnie dojrzeć to, co chcę opowiedzieć. Po wydaniu pierwszej płyty pisałam piosenki do filmów, seriali, nie nudziłam się muzycznie. Poza tym nowa płyta wymagała czasu. Kręciliśmy teledyski, jeszcze przed wydaniem albumu wypuściłam cztery single. Chciałam w ten sposób podprowadzić fanów, przygotować na ten album. Długo trwały też poszukiwania producenta, nagrywanie. W Berlinie nagrywaliśmy gitary, w Londynie bębny. W Warszawie rejestrowaliśmy orkiestrę, w kościele na Bielanach organy.
PAP: Od początku miałaś pomysł na połączenie orkiestry z elektroniką?
M.K.: Wiedziałam, że będzie orkiestracja, przestrzeń dla mojego męża Antka, w której mógł rozwinąć skrzydła. Wiedziałam też, że będą organy kościelne, bo jestem organistką. Mając te dwa elementy, szukaliśmy takiej elektroniki, która nie będzie zbyt prosta, ani zbyt wyrafinowana. Myślałam, że będę pracować z francuskimi muzykami, ale ich elektronika jest trochę za miękka. Wtedy pojawił się londyński duet God Colony. Tworzą specyficzną muzykę, coś, co można nazwać industrialnym hip-hopem. Pomyślałam, że ze zderzenia tak różnych muzycznych światów może wyjść coś ciekawego. Najpierw nagrywałam z nimi w studio w Londynie. Choć to była w zasadzie kanciapa. Siedziałam w ciasnej kuchni z muzykami, a żeby złapać choć minimalną intymność, śpiewałam odwrócona do ściany. W pięć dni nagrałam wokale do całej płyty. Dwie piosenki dziennie. Na tyle wystarczyło pieniędzy. To był ogromny stres, obciążenie psychiczne, za które zapłaciłam już dzień po, kiedy się rozchorowałam. Zupełnie inne warunki mieliśmy w Warszawie, nagrywaliśmy w studio w Polskim Radiu. Dla gości z Londynu nasze studio radiowe było szokiem, takie widzieli tylko w Abbey Road.
PAP: Trudne warunki sprzyjają twojej kreatywności?
M.K.: Jestem do nich przyzwyczajona. Nauczyłam się wyciskać z nich coś wyjątkowego. Jako organistka ćwiczyłam po nocach albo bardzo wcześnie rano, w chłodzie. To mnie wytrenowało. Poza tym jestem wychowana w rodzinie, która wysoko stawia sobie poprzeczkę. Mamy potrzebę realizacji marzeń, a że one są duże to wymagają poświęceń. Nauczyłam się też pracować szybko. Jeżeli jakaś piosenka sprawia mi kłopot, to ją zostawiam, stwierdzam: nie jesteś dla mnie, piszę następną.
PAP: Jak zbierasz pomysły na nowe piosenki, jak rodził się pomysł na "Disarm"?
M.K.: Najpierw tworzę mood board, czyli tablicę inspiracji, na której na przykład wypisuję tytuły filmów poruszających tematykę związaną z płytą. Ten album dedykowałam Stanisławowi Lemowi, dziękowałam mu za "Solaris". Ponownie zaczęłam ją czytać i bliska stała mi się samotność obecna w tej książce, poczucie wyobcowania. Inspirowałam się też twórczością Pawła Mykietyna. Krzysztof Warlikowski jest dla mnie księgą inspiracji. Do tego fotografia punkowa z lat 70. i 80. Dereka Ridgersa, zdjęcia Nan Goldin z lat 90. Jeszcze Stanley Kubrick. Odnośnikiem do jego "Mechanicznej pomarańczy" jest gwiazdka pomalowana na moim oku, którą widać na zdjęciach na płycie. Nasiąkam tym wszystkim i przekuwam na muzykę.
PAP: Słychać, że duże piętno na materiale odcisnęły sprawy polityczne, społeczne.
M.K.: Płyta powstawała w momencie, kiedy szeroko pojawił się temat brexitu. To był też okres czarnych marszów, kampanii "MeToo", czas marszów kobiet w USA. Moment, w którym pewien poukładany dla mojego pokolenia świat zaczął się rozsypywać. Należę do pokolenia, które nie zaznało komunizmu. Urodziny obchodziliśmy w McDonald’sach, nie pamiętamy pustych półek w sklepach, nie ograniczały nas granice państw. Przyjeżdżam do Londynu i nagle okazuje się, że ma tam powstać jakaś granica, że nasz świat jest burzony. Na początku trochę się z tego śmialiśmy z God Colony, którzy są w moim wieku i mieli podobne odczucia, ale po pół roku i kolejnym pobycie w londyńskim studio przestało być śmiesznie. Brexitowe zagrożenie stało się realne.
PAP: Czyli album jest trochę opowieścią o tym strachu, strachu przed zburzeniem pewnego świata?
M.K.: "Disarm" to odpowiedź na to, co się dzieje na świecie, po tym, jak Trump wygrał wybory, po wyborach w Polsce, po tym, jak zaczęto zamykać granice dla uchodźców. Zaczęłam się zastanawiać, w jaki sposób opowiedzieć o tym, czy zasłyniemy jako pokolenie, które będzie chciało tylko przeczekać, nienauczone, by walczyć o swoje, bo tak było nam wygodnie? Czy przejdziemy do historii jako ci, którzy zawalczyli o własną wolność, o hasła, o które nigdy w życiu nie sądziłam, że będę musiała walczyć? Jesteśmy buntownikami bez powodu i bardzo długo wychowywałam się w przeświadczeniu, że niekoniecznie trzeba iść na wybory. Może ktoś za nas zdecyduje, dorosłość nas nie dotyczy. Zastanawiałam się, gdzie jest granica, która zdecyduje, że powinniśmy wziąć za siebie i za innych odpowiedzialność?
PAP: Ty już to poczułaś?
M.K.: Dla mnie taką granicą była 30-tka. Mimo że zaczęłam dorosłe życie wcześnie - wzięłam ślub w wieku 23 lat, z mężem wychowujemy jego dwie córki - to nie miałam czasu zadać sobie pytań: czy mój głos jest ważny, czy będzie słyszalny, czy powinnam się wychylać, czy mam w ogóle prawo głosu. Kiedy szłam w pierwszych marszach kobiet myślałam: walczę o wolność, ale przecież ja ją mam. To była abstrakcja, którą nie do końca rozumiałam. Z drugiej strony słyszałam pytania: co ty gówniaro wiesz na temat życia, co ty możesz powiedzieć? W Polsce bardzo długo narzucano hasło: dzieci i ryby głosu nie mają. Mam wrażenie, że to poczucie bycia dzieckiem przeciąga się w naszym kraju, jak we Włoszech, bardzo długo. W tym momencie, jak mamy to z tyłu głowy, nie dokona się w nas bunt, emancypacja. Myślałam, że mój głos jest faktycznie nieważny. Jak zaczęłam pracować z God Colony w Londynie, to mieli bardzo podobne podejście. Gładziło się ich po plecach i mówiło: ty jesteś jeszcze młody, nic nie wiesz o życiu. Wreszcie nastąpił bunt, choć u mnie nazwałabym go przemianą. Chciałabym, żeby słuchacz mojej płyty też przeszedł przemianę, spojrzał na siebie, żeby coś w nim pękło, żeby zbroja, którą na siebie nakładamy zaczęła pękać. Chciałabym, żebyśmy wrócili do dialogu z samym sobą.
PAP: Twoje zdjęcia na okładce sugerują, że też pozbyłaś się pewnej zbroi, nie masz nic do ukrycia.
M.K.: Od początku był pomysł na nagość. Dla mnie nagość to czystość. Obnażenie się tak, że bardziej nie można, ale nie jest to pruderyjne. Przekaz jest taki, że nie mam nic więcej do ukrycia, zostaje tylko mój głos, emocje. W tym koncepcie pomagała mi Anja Rubik oraz znakomity fotograf Ezra Petronio, który odpowiada za zdjęcia na płycie.
PAP: Nie poszłabyś walczyć o swoje z bagnetem, jesteś za rozwiązaniami pokojowymi?
M.K.: Wierzę w dialog, że gdzieś w środku jest nić porozumienia. Dlatego też prowadzę kampanię społeczną Stay With Us przeciw brexitowi. W całym zgiełku panującym wokół tej sprawy brakowało mi wyartykułowania obaw, zmierzenia się z nimi, dialogu. Okazało się, że nie tylko mi. Zaczęły się odzywać różne organizacje z całej Europy, artyści. Przez kampanię spokojnie i merytorycznie rozmawiamy ze zwolennikami brexitu. Boli nas to, że Europa zaczyna się rozpadać, bo to znaczy, że coś nie funkcjonuje. Koniec końców zależy nam na tym samym, by żyć w spokoju. Ten dialog jest jak praca u podstaw, trzeba zacząć od rozmowy z drugą osobą.
PAP: Wspominałaś o nauce gry na organach, twoich muzycznych początkach. Co jeszcze ukształtowanie cię muzycznie?
M.K.: Eklektyzm. Z jednej strony Mozart, Beethoven, przede wszystkim Bach. Zresztą szykując się do nagrywania "Disarm" intensywnie ćwiczyłam grę na organach w Berlinie, głównie grając Bacha i muzykę współczesną amerykańskiego kompozytora Johna Adamsa. Ukształtowała mnie też muzyczna sieczka lat 90., Britney Spears, Backstreet Boys, Spice Girls. Od starszego brata dostawałam płyty Erykah Badu, Tupaca Shakura. Ale była też Ewa Demarczyk, Chopin, którego grałam niemal codziennie. Potem Philip Glass, Szymanowski. Niezły koktajl.
PAP: W wywiadach mówiłaś, że chciałabyś, żeby twoje piosenki można było usłyszeć w napisach końcowych w kinach.
M.K.: Największym marzeniem jest dla mnie, by moja muzyka stała się filmową. To już się dzieje. Moje kompozycje można usłyszeć w polskich serialach, m.in. "Pod powierzchnią", brazylijskim "Boca a Boca" dostępnym na platformie Netflix, do tego w kultowym niemieckim serialu kryminalnym puszczanym od lat 70. "Tatort".
PAP: Gdybyś mogła wybrać jakiś film, do którego chciałabyś napisać piosenki?
M.K.: Zawsze do "Miasteczka Twin Peaks" Davida Lyncha.
Mary Komasa urodziła się w Poznaniu. Jest wokalistką, pisze piosenki, była modelką. W szkole muzycznej w Warszawie uczyła się gry na organach. Uczęszczała również na lekcje śpiewu operowego. Mieszkała w Paryżu, Berlinie. Wraz z mężem, Antonim Komasą-Łazarkiewiczem pracowała nad muzyką do filmów "Janosik. Prawdziwa historia" i "Miasto 44" w reżyserii jej brata, Jana Komasy. Z mężem napisała kompozycje na swój debiutancki album "Mary Komasa" wydany w 2015 r. Rok później płyta dostała nominację do nagrody Fryderyk. W październiku premierę miał jej drugi album "Disarm". Sama napisała teksty, muzykę wraz z mężem. Będzie ją promowała koncertami w Polsce i Europie.