Wielu ludzi, którzy zajmują się świadomością - psychologicznie, terapeutycznie czy duchowo - mówi, że „jestem” to coś pierwotnego, do czego możesz zawsze wrócić. W jakimkolwiek stanie umysłu byś nie był, „jestem” to miejsce, w którym jest spokój. To też znak obecności, możesz sobie dzięki temu przypomnieć, że faktycznie jesteś tutaj, z tego wynika całe twoje istnienie i możliwość działania, wszystko – mówi Janek Pęczak. Z muzykiem współpracującym m.in. Z T.Love, Houk, The Relievers i Polą Rise o jego życiowej filozofii, szacunku w zatrzymanym świecie i solowej płycie "Jestem" rozmawia Krzysztof Zwierzchlejski.
Media / Radosław Paszkowski

Tytuł Twojej debiutanckiej płyty „Jestem” to mocno filozoficzne pojęcie.

Wręcz kwintesencja filozofii. Wielu ludzi, którzy zajmują się świadomością - psychologicznie, terapeutycznie czy duchowo - mówi, że „jestem” to coś pierwotnego, do czego możesz zawsze wrócić. W jakimkolwiek stanie umysłu byś nie był, „jestem” to miejsce, w którym jest spokój. To też znak obecności, możesz sobie dzięki temu przypomnieć, że faktycznie jesteś tutaj, z tego wynika całe twoje istnienie i możliwość działania, wszystko. Dla mnie jest to prosty i mocny tytuł.

Chociaż „jestem” to coś pierwotnego, to określić się tu i teraz nie jest tak łatwo.

Potrzebowałem też długiej drogi, żeby do tego dotrzeć. Pierwsze piosenki powstały już kilka lat temu, ale teksty zacząłem pisać dopiero na początku 2018 roku. Najpierw stworzyłem „Płynę” i poczułem, że potrzebuję się wyrazić. Pisanie materiału na tę płytę było dla mnie wyzwalające i otwierające.

Pisanie piosenek nie jest dla Ciebie czymś nowym, tworzyłeś już dla The Relievers czy T.Love.

Nowe było pisanie tekstów po polsku, wcześniej często chowałem się za językiem angielskim. Tym razem bardziej się otworzyłem, poczułem, że chcę pisać szczerze. Przy tej płycie nauczyłem się też innego procesu twórczego: wchodzę w swoje uczucia, w swoje „jestem” i patrzę, co tam się dzieje. Przypływają wtedy różne wersy, które później kształtuję, przychodzi coś, co niektórzy nazywają weną, a z tego tworzy się coś mocnego nawet dla samego twórcy.

Wena pojawia się sama z siebie, czy uruchamiasz ją ciężką pracą?

Mam wrażenie, że coraz częściej potrafię wywołać wenę. Najpierw musi przyjść jakiś pomysł, potrzeba wypowiedzenia się, potem jest już wejście w twórczy świat i dzieje się wtedy ze mną coś magicznego: czuję, że płynie przeze mnie tekst, który coś ze mną robi. Jest w tym pewnego rodzaju uniesienie, które wydaje mi się, że wielu twórców - muzyków, poetów, malarzy - przeżywało na przestrzeni wieków.

Wena, uniesienie, muza - to również coś „pierwotnego”. Twoja płyta jest nagrana w innym stroju niż najczęściej spotykany 440 Hz, w niższym stroju 432 Hz, przez wielu uważanych za ten pierwotny, przyjemniejszy dla ucha.

W pewnym momencie zacząłem sprawdzać różne brzmienia, choć z dystansem, bo pojawiają się też teorie spiskowe na ich temat. Natomiast jako muzyk zwyczajnie byłem tego ciekawy, tym bardziej, że lubię muzykę medytacyjną, którą często nagrywa się w stroju 432 Hz. Propagował go także włoski twórca oper Giuseppe Verdi, twierdził, że jest on naturalny dla śpiewu bel canto. Co ciekawe, wiele dawnych instrumentów, np. misy tybetańskie, też są strojone do 432 Hz. Istnieje nawet koncepcja, potwierdzona badaniami antropologicznymi Kathleen Schlesinger, że ten strój jest tożsamy dla kultur pierwotnych. Na ile to działa? Z pewnością jest on łagodniejszy i mniej jazgotliwy, bo jest niższy, a mi dobrze się w nim gra. Skoro jestem wolnym człowiekiem, to nie muszę się trzymać sztywno ustalonych zasad. Nie jestem zresztą pierwszy, w tym stroju od lat nagrywa Leszek Możdżer, ostatnio spróbowała go Mela Koteluk. Jest to też pewnego rodzaju afirmacja – chcę, żeby było spokojnie, żeby muzyka miała odpowiednią wibrację, która sama z siebie coś ze mną robi. To moja intencja, bez względu na to, czy ten strój rzeczywiście działa, to spokoju potrzebuję przede wszystkim dla siebie, ale myślę, że świat też tego potrzebuje. Muzyka ma taką wartość, niezależnie od stroju, że potrafi łączyć i zrobić z nami coś dobrego.

Zwróciłem szczególną uwagę na okładkę Twojego albumu, uważam, że jest w nim również wspaniałe przesłanie. Opowiesz o niej więcej?

Zrobiłem ją razem z Anią Gładkowską, partnerką Cezariusza Kosmana, drugiego gitarzysty na płycie. Kiedyś zobaczyłem coś podobnego na memie i zostało to we mnie tak bardzo, że musiało się to znaleźć na okładce płyty. Ania pięknie to narysowała, dołożyła też coś swojego i powstała okładka z przesłaniem. Ta płyta jest pełna przekazu o tym, by porzucić przemoc, agresję i tendencję zalewania się nią nawzajem, a w zamian obudzić w sobie łagodność, serdeczność i swobodę wyrażania uczuć w zdrowy sposób. Jest to zgodne ze mną, z tym, co ja czuję. Tak miało być.

Moimi numerami 1 z albumu są „Chcę słyszeć serce muzy” i „Muzyka po to jest”, idealnie trafiłeś w to, co sam myślę o muzyce i w ogóle sztuce.

Fajnie, że to zauważyłeś, bo jest to wyjątkowy i bardzo ważny dla mnie tekst, podsumowanie moich doświadczeń z muzyką i graniem na wielkich scenach z dużym zespołem.

10 lat grania z T.Love to nie tylko doświadczenie muzyczne, ale i biznesowe.

A do tego miałem też pełen przekrój psychologiczny! Napisałem o tym, co jest dla mnie ważne i po co to robię, taka była moja intencja, odkąd zacząłem mieć do czynienia z muzyką. Ona naprawdę może uzdrawiać nasze dusze i serca, mnie uzdrawia i tego właśnie potrzebuję od muzyki. Po latach ten tekst wypłynął ze mnie, absolutnie się z nim utożsamiam i uważam, że to najświętsza i najpiękniejsza funkcja twórczości.

Pewnego rodzaju protest song?

Po zbuntowanej „Chcę słyszeć serce muzy” (która pierwotnie miała nawet tytuł „Protest song”) następuje zdecydowanie mi bliższa deklaracja: „Muzyka po to jest”. Pierwszy kawałek jest bardziej zbuntowany, to echo moich lat w T.Love, ukłon do buntu przeciwko porządkowi, z którym człowiek się nie zgadza. Ale zdecydowanie bliższe jest mi to, co może być, a nie to, przeciwko czemu możemy być.

W tekście o płycie mówisz, że „Jestem” to powrót do korzeni.

To powrót do prostej piosenki, moja mama puszczała mi mnóstwo Beatlesów. Może na płycie tak bardzo tego nie słychać, ale też jest tu prosta forma, granie czterech instrumentów, nic więcej. Powrót do korzeni to też skojarzenie z amerykańskim folkiem, gdzie zaczyna się od gitary i tekstu – jak u Boba Dylana czy Neila Younga. W taki też sposób piszę piosenki, biorę gitarę i śpiewam. I to zostało zachowane, stało się kanwą albumu - choć reszta instrumentów została dograna, to pozostał ten charakter.

Brzmieniowo bardziej amerykański niż europejski.

Ale Beatlesi wciąż we mnie są, najbardziej lubię ich najwcześniejsze płyty, od „Please Please Me” do „Help!”. Tego słuchałem jako dziecko i wciąż uwielbiam piosenki z tych pierwszych pięciu albumów.

Media / 236000121021102

Fot. Radosław Paszkowski

Sytuacja, w której się teraz znaleźliśmy, powoduje, że w zupełnie inny sposób patrzymy na sztukę, przepuszczamy ją przez światową kwarantannę. Paradoksalnie trafiłeś ze swoim albumem w idealny moment, w szczególności dziś Twoje teksty bronią się same.

Bardzo miło mi to słyszeć. Z pewnością są one pełne znaczenia, dla mnie przełomowe, gdy poczułem, że chcę o tym napisać, to same do mnie przyszły. Nie mówię, że wcześniej pisałem teksty bez znaczenia, ale tym razem pojawił się we mnie szczery element poetycki, który bardzo dobrze czuję i myślę, że jego przesłanie może być ważne też dla innych ludzi.

Czytasz poezję?

Nie. Wchodzę po prostu w swoje uczucia, szukam swojej drogi.

Jak?

Intuicyjnie, myślę, że to bierze się bardziej z czucia niż głowy. Myślę też, że aby znaleźć swoją drogę, musisz coś przeżyć. To nie znaczy, że musisz się skatować czy przeżyć trzy wojny, wystarczy zobaczyć czy usłyszeć o czymś, co cię bardzo porusza, a jak naprawdę to poczujesz, to wystarczy, by móc napisać coś równie mocnego.

Wystarczy więcej wrażliwości w stosunku do samego siebie?

Tak, a dla mnie jest to także pewnego rodzaju medytacja. Ta literacko-muzyczna biochemia jednak nie idzie z głowy, nie da się tego wykalkulować. Kiedy chcę coś napisać, to jest to podyktowane weną, czymś, co płynie spoza racjonalnego umysłu.

Krzysztof Napiórkowski niedawno powiedział mi, że „za każdym stworzonym dziełem sztuki kryje się gigantyczna energia, która została pobrana nie wiadomo skąd - być może z kosmosu, musiała zostać w to dzieło wytransferowana.”

Myślę, że tak jest, ale mamy też na nią wpływ, każdy z nas ma swoją wyjątkowość - filtr, przez który to przechodzi. I to jest piękne, właśnie dlatego mamy taką różnorodność, to jest coś dodanego, wyjątkowego. Ale czuję też taką wszechobecną energię, z której wszyscy czerpiemy.

Zmieniając temat, jak odnajdujesz się w dzisiejszej rzeczywistości pandemii? Bez koncertów, z przesuniętą premierą płyty. Czy będzie można kupić Twój album fizycznie?

Formalna premiera „Jestem” to 3 kwietnia, płyta będzie dostępna w sprzedaży wysyłkowej i cyfrowej. Niestety wciąż nie wiemy, kiedy zostaną otwarte sklepy muzyczne.

Czytałem, że serwisy streamujące muzykę zaliczają w ostatnich tygodniach znaczne spadki słuchalności, to samo dotyczy sprzedaży płyt, nie tylko fizycznych, ale także digitalowych i cyfrowych (nawet do blisko 30%). Przed Tobą i innymi twórcami ciężkie zadanie promocyjne.

Myślę, że nachalna promocja też niespecjalnie dużo robi. Trzeba teraz po prostu robić swoje, grać koncerty on-line, linkować do legalnych serwisów z muzyką i... czekać na ten moment, kiedy będzie można normalnie ruszyć z promocją. Obecna sytuacja z pewnością nie będzie trwała wieczność, a może to jest właśnie czas, żeby wyluzować? Pandemia nie zniszczy muzyki, choć oczywiście te miesiące godzą w strukturę biznesową! Może świat sam potrzebuje coś zmienić? Obserwuję teraz olbrzymie przetasowanie, może to jest ten moment, w którym ludzie dostrzegają co jest dla nich naprawdę ważne? Jestem spokojny, choć spadek popularności streamingu muzycznego może pokazywać, że ludzie słuchają muzyki raczej poza domem, ale nie przestaną jej przecież słuchać całkiem. Może jak siedzą w domu i mają więcej czasu, to wystarcza im mniej muzyki, bo jest też mniej gonitwy? Obecna sytuacja zrodziła też we mnie większą potrzebę szacunku do każdego i do wszystkiego, także do muzyki. Kiedyś, gdy nie było takiego nawału bodźców, muzyka była bardziej obecna. Gdy się kupowało płytę, to się ją szanowało, bo to była ta upragniona płyta, miała okładkę.

Trzeba ją było rozpakować, włożyć do odtwarzacza, przejrzeć książeczkę...

Cały rytuał. Myślę, że jest w nas potrzeba, żeby do tego wrócić. Nie mówię, że musi to wyglądać tak samo, ale pewien rodzaj szacunku do muzyki jest zdrowy.

Szacunek do muzyki, w ogóle do sztuki i jej twórców, to także misja Legalnej Kultury. Jak zareagowałbyś na to, że ktoś piratuje Twoje nagrania?

Dla mnie każdy, kto słucha mojej płyty jest ok. Dave Grohl powiedział przy okazji afery z Napsterem, gdy ludzie masowo zaczęli ściągać mp3-ki, że przecież kiedyś ludzie hurtowo przegrywali płyty na kasety.

Zwróć jednak uwagę, że wielu przegrywało je na własny użytek, a ściągając treści z portali pirackich dajesz im zarabiać na reklamach, często także nielegalne treści są objęte abonamentem.

To co innego i nie jest to uczciwe. Dobrze szerzyć taką świadomość, komu tak naprawdę płacisz, dobrze mieć świadomość bycia uczciwym. I to jest absolutnie istotne, to jest właśnie szacunek, o którym rozmawiamy. Ludzie muszą sobie zacząć uświadamiać, że to jest zdrowe i dobre dla nich.

Szczególnie dziś widać, jak bardzo brakuje nam szacunku – w sklepach, szpitalach, kolejkach.

Jesteśmy też obarczeni uwarunkowaniem biedy, która od lat była obecna w tym kraju. Ludzie nauczyli się tego, że muszą oszczędzać i nie chcą wydawać pieniędzy na coś, co mogą mieć „za darmo”.

Tylko dlaczego to podejście dotyczy niemal tylko kultury?

Bo jest ona uważana za coś mniej potrzebnego. A to duże niedopatrzenie, bo bez kultury kim jesteśmy? Co jest dla nas ważne? To są pytania, na które chyba mało kto sobie odpowiada. Nie wiem co można zrobić, żeby to zmienić. Chyba robić swoje, przede wszystkim. Na szczęście są ludzie, dla których jest to wciąż ważne.

I dzięki temu może pojawić się Twoja płyta.

By ją wydać założyliśmy z partnerką wytwórnię Serce Muzy. Dziś wydanie płyty to nie problem, poza kwestią kosztów, ciężej utrzymać się na rynku. Z mojego doświadczenia wnioskuję, że absolutną podstawą jest wiara w to, co robisz. Gdy zaczynałem, nie miałem nic ponad gitarę, robiłem wszystko, co w mojej mocy, by na niej grać, choć to nie było najłatwiejsze i przynosiło na początku bardzo mizerne dochody. Ale wiedziałem, że chcę to robić, musiałem być konsekwentny. Oczywiście każdy z nas potrzebuje środków do życia, ja akurat byłem w tym temacie bardzo uparty, właściwie wszystkie zarobione przeze mnie pieniądze pochodzą z muzyki. To był mój wybór, ale trzeba naprawdę chcieć to robić i wierzyć w to, że możesz to robić.

Media / Radosław Paszkowski

Fot. Archiwum artysty

Czy bycie twórcą to dla Ciebie jakiś rodzaj misji?

O wiele więcej, muzyka jest dla mnie jak oddychanie, trudno nazwać to misją, choć jest to niewątpliwie zdrowe i może dać coś dobrego. Oddychając dajemy drzewom dwutlenek węgla, tak samo muzyka może dać coś nam wszystkim. Ale nie traktuję tego jako misji, trzeba uważać, żeby się nie ustawić w jakiejś roli, nie postawić się na pomnik. Muzyka jest potrzebna, pozytywne przekazy są potrzebne, fajnie, gdy jest dla wszystkich tak jak powietrze, i że może ją uprawiać wiele osób, a jest to rzecz godna robienia.

Znów wracamy do filozofii.

Bo to jest filozofia mojego życia, po prostu. To jest coś, w co wierzę i jest to sposób, w jaki się uczę żyć. Czyli bycie tu i teraz, zwracanie uwagi na przeżycia, doświadczenia i nauka szacunku do wszystkiego.

Stąd przejście na weganizm?

Wiele lat temu przestałem jeść mięso, niestety potem na chwilę wróciłem, ale czuję, że odstawiłem je już definitywnie, i dobrze mi z tym. Szacunek otwiera też moją świadomość, dostrzegam wszystko z osobna: ziemię, ludzi. Czuję, że fajnie jest szanować, buduje to we mnie mnóstwo dobrych uczuć, od których kiedyś byłem odcięty przez zawirowania szybkiego życia, które nie do końca było moje – uczestniczyłem w sytuacjach, na które nie miałem dużego wpływu. Szacunek jest dużo ważniejszy niż myślałem i daje dużo radości, której się nie spodziewałem. Dzięki niemu mam wpływ na swoje życie.

Wracając do doświadczeń, czego nauczyłeś się przez 10 lat grania w T.Love? Co dało Ci produkowanie nagrań innych, chociażby świetnego debiutu Poli Rise czy nagrań kolegi z zespołu, Sidneya Polaka?

To wszystko składa się na warsztat, który pozwolił mi na nagranie solowej płyty. Zagranie tylu setek koncertów na dużych scenach to doświadczenie, które przyniosło granie w tak popularnym zespole jak T.Love. Dzięki temu miałem możliwość zagrania na wielu instrumentach, wzmacniaczach, przetestowania wszystkiego, a także rozwinięcia się w kwestiach realizatorsko-producenckich. Nagrania z Polą Rise były nie tylko tego owocem, ale też kolejnym krokiem. Pracując nad album „Jestem” wiedziałem też już czego nie robić, a to również bardzo ważna lekcja, dlatego też poszło to sprawnie.

Media

Fot. Radosław Paszkowski

Zrobiłeś płytę „Jestem” niemal sam, przy wsparciu kameralnego zespołu.

Ta płyta to moje dziecko, gram na niej na basie, gitarze i harmonijce, ale na koncertach pojawi się już Zu Osowska na basie i następną płytę na pewno zrobimy razem. W kilku piosenkach gra też drugi gitarzysta Cezariusz Kosman, a perkusję w Płońsku dogrywał Dariusz Daniszewski. Gdy T.Love zawiesił działalność, byłem trochę zmęczony takim „fabrycznym” trybem. Obejrzałem wówczas dokument o tym, jak John Lennon nagrywał „Imagine” oraz film Dave’a Grohla „Sound City” o historii studia, w którym nagrywała Nirvana, Rage Against the Machine, Neil Young, Tom Petty czy Fleetwood Mac. To co tam zobaczyłem, to mnóstwo przestrzeni twórczej - nikt nikogo nie poganiał, zespół przyjeżdżał do studia i tam żył (oczywiście realnie były za tym wielkie pieniądze wytwórni), oddychał nim, zaprzyjaźniał się z realizatorami. Gdy patrzyłem na Lennona, który kilka razy nagrywał utwory, a potem siadał z muzykami i rozmawiał z nimi, pytał co im się podoba, a co nie, to zatęskniłem za taką swobodą. Dlatego przeniosłem część swojego studia do domu, żeby móc o każdej porze dnia i nocy usiąść do płyty, gdy tylko coś poczuję.

Na koniec pytanie o jeszcze jedno z Twoich wcześniejszych doświadczeń. Udostępniłeś kilka dni temu „nowy-stary” teledysk do bardzo pozytywnej piosenki swojego zespołu reggae The Relievers - „Pozytywne wibracje”. Rozumiem, że skłoniła Cię do tego koronawirusowa sytuacja?

Ten klip przez pięć lat leżał w szufladzie. Gdy go robiliśmy, miałem zupełnie co innego w głowie, być może przez granie w T.Love miałem też kosmiczne wyobrażenia i oczekiwania, więc uznałem, że jest za słaby, by go pokazywać. Kilka dni temu patrząc na pusty z powodu pandemii park na Żoliborzu, na którym mieszkam, przypomniałem sobie kręcenie teledysku, obejrzałem go i stwierdziłem, że szkoda chować tak pozytywny przekaz, to idealny moment, żeby go puścić. Czujcie się dobrze i myślcie pozytywnie!

Rozmawiał Krzysztof Zwierzchlejski

Płyty można wysłuchać w legalnych źródłach: https://musicgo.lnk.to/Jestem

Artykuł powstał we współpracy z Fundacją Legalna Kultura. Fundacja prowadzi Bazę Legalnych Źródeł, która daje dostęp do zasobów kultury zgodnie z prawem i wolą twórców. Zobacz >>>