To nie jest tak, że przyszedł internet i wszystko nam zepsuł, że lepiej by było bez niego. Internet jest zwieńczeniem długich tysiącleci ewolucji kulturowej
Michał R. Wiśniewski pisarz, publicysta / DGP
Magazyn DGP 22 listopada 2019 r. Okładka / Dziennik Gazeta Prawna
Michał R. Wiśniewski pisarz, publicysta, autor m.in. „Jeśli zginiesz w grze, zginiesz naprawdę”, „Hello World” i „Wszyscy jesteśmy cyborgami. Jak internet zmienił Polskę”
fot. mat. prasowe
Skoro twoja książka w podtytule ma Polskę, muszę spytać: czy istnieje jakaś ściśle polska historia internetu?
Owszem, zresztą jedynie w takim przypadku ma sens to, że właśnie Polak pisze o dziejach internetu. Technologiczna rewolucja związana z internetem nałożyła się u nas na proces transformacji ustrojowej i kulturowej – procesowi podłączenia się do światowej sieci towarzyszyły nie tylko przekształcenia systemowe, lecz także zmiana w sferze wartości. To miało walor szoku: uzyskaliśmy bezpośrednią łączność z Zachodem i nie byliśmy już skazani na oglądanie przez szybę jakiegoś dziwnego, symbolicznego bezczasu. Wcześniej Polak postrzegał Amerykę jako coś na kształt wielkiego Disneylandu – składała się z obrazków z kina i telewizji, nie miało znaczenia, czy one pochodzą z lat 60., 70. czy 80., bo to był świat bajkowy. A tu nagle mogliśmy doświadczać go bezpośrednio. Dla mojej generacji doświadczeniem pokoleniowym były ataki terrorystyczne z 11 września 2001 r., a właściwie nie tyle same ataki, ile to, że to się wszystko działo w czasie rzeczywistym. To nie było coś, o czym przeczytałem na drugi dzień w gazecie: oglądałem to na żywo w telewizji satelitarnej, a wraz ze mną setki milionów ludzi. Byłem podłączony.
Michał R. Wiśniewski, „Wszyscy jesteśmy cyborgami. Jak internet zmienił Polskę”, wyd. Czarne 2019 / DGP
Zachód nie musiał się do niczego podłączać?
Oczywiście Zachód też się podłączył, ale dla mieszkańców pierwszego świata miało to całkiem inny wymiar – w ich wypadku internet przyczynił się do przemian w stylach życia. Wszyscy kryjemy się w różnych prywatnych niszach, interesujemy się rozmaitymi niecodziennymi sprawami: internet sprawił, że znikło poczucie osamotnienia w „dziwactwie”, bo w sieci zawsze znalazł się ktoś, kto podziela nasze fascynacje. Polacy naturalnie też tego doświadczyli, ale polska rewolucja kulturowa polegała głównie na łapczywym nadrabianiu zaległości: lata 90. to był taki gigantyczny, popkulturowy turbościek. Trzeba sobie zdać sprawę, że cały muzyczny gust Polaków przed transformacją był w zasadzie zbudowany według widzimisię paru dziennikarzy z radiowej Trójki, którzy mieli dostęp do przywiezionych z Zachodu płyt. Przypomnij sobie ten moment, kiedy otwierają się granice, a nas ogarnia zdumienie, ilu rzeczy nie znamy: ile dobrej muzyki nas ominęło, ilu filmów nie widzieliśmy. Czas Polski i czas Zachodu zaczynają się powoli harmonizować. W 1995 r. oglądamy w kinach „Pulp Fiction” w rok po tym, jak Tarantino dostaje nagrodę w Cannes. A w parę lat później okazuje się, że całą tę muzykę i wszystkie te filmy, których nie znamy, można zdobyć przez internet.
A jak było z internetem i literaturą?
Literaturze internet pomógł w inny sposób. Z początku istniała bariera technologiczna dla książek w postaci cyfrowej – z kineskopowych ekranów nie czytało się tak wygodnie jak teraz z czytników. Rewolucja nastąpiła więc gdzie indziej, w dystrybucji. Weźmy taki Amazon…
Wybijał stacjonarne księgarnie jak muchy.
Tak, ale zarazem zrobił mnóstwo dobrego dla wielu literackich nisz. Z punktu widzenia pisarza to kluczowa sprawa: że może napisać książkę na jakiś egzotyczny temat, a dzięki koncentracji tytułów w jednej, gigantycznej księgarni czytelnik będzie w stanie wydeptać sobie ścieżkę do jego tekstu. Z małych nisz da się zbudować wielki biznes, mówi o tym teoria długiego ogona (the long tail theory, sformułowana przez Chrisa Andersona w 2004 r. – red.). Potencjalny czytelnik książek wielu amerykańskich pisarzy, którzy chwalą sobie istnienie Amazona, po prostu nigdy nie zbłądziłby do nowojorskich księgarni, gdzie one kurzyłyby się na półkach. Powiedzmy, że ktoś pisze romanse o ludziach przebierających się za zwierzęta – tylko w monstrum w rodzaju Amazona czytelnik dostanie bezpośredni, natychmiastowy dostęp do półeczki dla miłośników przebierania się za zwierzęta.
Czyli internet, zamordowawszy stare centra kulturowe, stworzył nowe?
Zawsze potrzebujemy jakichś osi, wokół których będzie się organizować rzeczywistość. Człowiek nie jest w stanie przetworzyć i przesiać takiej masy danych, jakiej dostarcza mu sieć, potrzebuje narzędzi, które dokonają tej selekcji za niego. Pytanie raczej, czy to są dobre narzędzia. Czy Face book jest istotnie dobrym narzędziem agregacji i selekcji danych?
Pamiętam jeszcze z wczesnej fazy rozwoju internetu marzenia o literaturze hipertekstowej.
Też to pamiętam, ale co ciekawe, pierwszą powieść hipertekstową czytałem na papierze. Była to bardzo fajna rzecz, „253” Geoffa Rymana, która najpierw powstała jako konglomerat internetowych podstron, a potem, w 1998 r., wyszła w formie książki. To jest taka literacka mapa, po której można się dość swobodnie poruszać. Ryman dość dobrze przewidział też szczególną dwoistość internetu. Bo z jednej strony odwzorowuje on sposób, w jaki myślimy: skojarzenia, przeskakiwanie z tematu na temat, dygresje, nakładające się wspomnienia, a z drugiej strony wiedzę przyswajamy i produkujemy linearnie, jesteśmy przyzwyczajeni do liniowej narracji. Nie da się przeczytać całego internetu. Nie dało się tego zrobić nawet wtedy, kiedy był mały, a teraz jest przecież wielki. I wracamy do kwestii centrów kulturowych: Facebook organizuje każdemu użytkownikowi jego codzienną porcję danych, układa mu te dane w postaci nieskończonej osi czasu, narracji, którą można bez ustanku, linearnie przewijać.
Jak to jest z pokoleniowością w sieci?
Mam wrażenie, że najważniejszą rolę różnice pokoleniowe grały na początku, w czasach, gdy się do niej podłączaliśmy. Wtedy dużo zależało od tego, czy przyłączasz się jako człowiek pełnoletni, nastolatek czy może jako dziecko: w zależności od punktu startu niosło się na barkach zupełnie inne bagaże doświadczeń. Dziś internet tak dogłębnie spenetrował rzeczywistość, że to się w jakiejś mierze zatarło. Ale wówczas, w epoce turboprzyspieszenia, skakało się na głęboką wodę. Ludzie dosłownie z dnia na dzień musieli się uczyć obsługi komputerów, oprogramowania, wyrzucać na śmietnik stare przyzwyczajenia.
W drugiej połowie lat 90. bardzo potrzebowałem internetu, żeby dokończyć pracę magisterską, i pamiętam, że musiałem pielgrzymować po jakichś znajomych, którzy na różnych wydziałach uniwersyteckich, w rozmaitych instytucjach, mieli dojście, końcówkę, łącze...
To magiczne doświadczenie, tak szukać dojścia do internetu… Było wtedy w tym pożądaniu sieci coś strasznie romantycznego. Teraz nie zauważamy nawet momentu nawiązania połączenia.
Bo w zasadzie nigdy nie jesteśmy odłączeni.
No tak, co najwyżej wtedy, kiedy wyłączymy telefon. Ale to jest świadoma czynność z jasną intencją. Tymczasem poszukiwanie internetu mogło być u zarania ery cyfrowej przygodą w rodzaju wyprawy hobbita po wielki skarb. Też odbywałem te wyprawy. Mieszkałem pod Szczecinem, więc musiałem wsiąść w autobus i pojechać do Szczecina, bo tam była najbliższa kafejka internetowa. A w tej kafejce literki i literki, ponieważ ten pierwszy internet był czysto tekstowy.
Z tych czasów literkowych wspominasz swoje doświadczenie z usenetem (ogólnoświatowym systemem grup dyskusyjnych – red.).
Bo usenet był fajny dla tych, którzy lubili literki. U swoich początków internet ogólnie był atrakcją dla użytkowników lubiących czytać i pisać. To się wpisywało w rozmaite ówczesne snobizmy: żeby bojkotować telewizję, traktować podejrzliwie kino SF i fantasy, skupiać się na dyskusjach o literaturze. W usenecie pismo było bardzo ważne – język, forma wypowiedzi stanowiły wartości same w sobie. Należało pisać poprawnie, z polskimi znakami, zgodnie z netykietą, nie być niegrzecznym.
DGP
Michał R. Wiśniewski, „Wszyscy jesteśmy cyborgami. Jak internet zmienił Polskę”, wyd. Czarne 2019
Co to znaczy, że „wszyscy jesteśmy cyborgami”? W estetyce cyberpunkowej cyborg to człowiek materialnie stopiony z cyfrową maszyną. U ciebie ta definicja jest inna.
Gry i telewizja zrobiły z cyborga półczłowieka, półmaszynę, terminatora, który przychodzi i strzela laserami z palców, ale w tej poważniejszej literaturze cyberpunkowej cyborg był po prostu metaforą rozszerzenia ludzkiego umysłu za pomocą maszyny. To właśnie się nam przydarzyło: nie istniejemy wyłącznie jako biologiczne jednostki. Pomyśl: nasza wiedza, pamięć, nasze wspomnienia są teraz zapisane na serwerach Facebooka. Kluczowy wydaje się ten moment, w którym zaczęliśmy nie tylko odbierać, ale też nadawać, nie tylko pochłaniać treści, lecz także je tworzyć. Internet poszerzył naszą świadomość i nie ma już powrotu, staliśmy się – wcale nie metaforycznie – cyborgami. Ale to się oczywiście zaczęło wcześniej.
Cyborgi mogą mieć wspólny umysł?
Nie tylko mogą, ale mają. William Gibson opisał telewizję jako taki wczesny przyczynek do cyborgizacji: umysły, które nagle myślą to samo, bo oglądają ten sam film, słuchają tych samych serwisów informacyjnych. Przypominam sobie czwartki w PRL-u. W czwartek o godz. 20 właściwie wszyscy Polacy oglądali kryminał. A na drugi dzień wszyscy o nim rozmawiali. Co za niesamowita komunia dusz!
Mnie się wydaje, że ten proces cyborgizacji zasadniczo jest bardzo stary, bo zaczął się wtedy, gdy pierwszy człowiek narysował coś na ścianie jaskini.
Pewnie, ten proces trwa od dawna. W ogóle nie powinniśmy internetu traktować jako czegoś niezwykłego i dziwnego. To nie jest tak, że przyszedł internet, wszystko nam zepsuł, że lepiej by było bez niego. Internet jest zwieńczeniem długich tysiącleci ewolucji kulturowej. Żyjemy współcześnie w erze informacji, mamy silną świadomość epoki, internet uwydatnił połączenia między węzłami informacyjnymi, wydobył je na wierzch. Wcześniej po prostu nie wiedzieliśmy, że jesteśmy cyborgami, gdy uczyliśmy się czytać z tego samego elementarza.
Internet nie jest już czymś zewnętrznym wobec nas?
Nie możemy o nim myśleć jako o obcym ciele. Bo on nie zniknie. Sieć w nas tkwi. Nie jesteśmy cyborgami starego typu, u których te elektroniczne części są egzoszkieletem nakładanym na ciało. My już ten metal mamy głęboko pod skórą. Nie wyrwiemy sobie teraz nagle kabli i się nie odłączymy. Nasza cywilizacja osiągnęła już taki cyfrowy impet, że jest to zwyczajnie niemożliwe, jeśli nie nastąpi jakaś globalna katastrofa. Musimy się nauczyć z tym żyć. Musimy wiedzieć, jakie zagrożenia się z tym wiążą, ale to powinna być chłodna analiza, a potem kroki naprawcze, a nie histeryczne ucinanie nogi, bo nam pod kolanem wyskoczył czyrak.
Twoja książka jest napisana z takiej perspektywy. Zatroskanego mieszkańca.
Oczywiście, podobnie myślę o różnych sprawach i wymiarach rzeczywistości. O Polsce też myślę jak zatroskany mieszkaniec, zatroskany Polak, który rozważa różne metody jej naprawy. Niewykluczone, że przemawia przeze mnie inżynier (bo nim jestem) i po prostu ciekawią mnie systemy. Widzę, jak działają, i dostrzegam możliwości optymalizacji. Miałem profesora, który na pytanie, kiedy należy optymalizować, odpowiadał: „Zawsze!”.
Opowiadasz o internecie jako o złożonym systemie, który można naprawiać z wykorzystaniem określonej wiedzy, ale w dyskursie publicznym traktuje się go bardzo emocjonalnie. Najpierw był wielką nadzieją ludzkości na wyzwolenie się z ograniczeń rasy, wieku i płci. Potem był wielką nadzieją demokracji i wolności obywatelskiej. A teraz jest dla odmiany demonem siejącym nienawiść.
Chodzi o to, że internet jest głęboko emocjonalnym środowiskiem. Zaczął się jako coś technicznego, połączenie między dwoma komputerami na uczelni, ale na koniec połączył ludzi. Najistotniejszym wymiarem tego połączenia są właśnie emocje. Wróćmy do Facebooka: on przecież wymusza na użytkowniku reakcję emocjonalną za pomocą lajków. To zachodzi naturalnie, automatycznie. I jeszcze trzeba dodać, że my, użytkownicy, jesteśmy bardzo osobiście zaangażowani w internet. Dlatego ta książka, mimo że starałem się dawać szerszy obraz, jest także miejscami osobista, autobiograficzna. Trzeba podkreślić pewną specyfikę internetu: kiedy jesteśmy podłączeni, odsłaniamy się. W czasach sieciowej anonimowości istniało jeszcze złudzenie, że mamy kontrolę nad tym, jak będzie wyglądał nasz wizerunek. Kiedy jednak weszły sieci społecznościowe, internet się zmienił, dopasował, a myśmy się dopasowali do niego: w centrum znalazł się konkretny człowiek i jego autoprezentacja, jego prawdziwe życie, jego znajomi, jego fotki, wakacje, jego śniadania i obiady. W takim świecie anonimowość zaczęła się wydawać podejrzana.
A poza tym anonimowość słabo się monetyzuje.
I to jest także sprawa, którą trzeba zrozumieć. Komu zależało na tym, żebyśmy byli w internecie prawdziwymi ludźmi? Na przykład Facebookowi i podobnym korporacjom, bo one tych prawdziwych ludzi potem sprzedawały. Do zdezorientowanej liczeniem kliknięć branży reklamowej przyszedł Mark Zuckerberg i powiada: patrzcie, mam tu dla was prawdziwych ludzi, to są ich zdjęcia, to są ich zainteresowania, a to są ich sympatie polityczne; możecie im prezentować swoje reklamy.
W twojej książce znajdziemy apologie różnych zjawisk, które często bywają oceniane surowo albo wyśmiewane: bardzo lubisz selfie, piszesz w superlatywach o młodzieżowym serwisie TikTok, zauważasz, że lamenty nad „dziećmi sieci” są głęboko nietrafne, bo dla współczesnych dzieci internet to właśnie prawdziwa rzeczywistość.
Właśnie wczoraj wszedłem na TikToka, a tam starszy człowiek, który próbuje zrozumieć młodzież, nie zaś ją osądzać, opowiada w krótkim filmiku taką anegdotę: jego babcia uważała, że on jako dziecko był rozpuszczony, bo miał cztery pary butów, a ona pierwsze własne buty dostała, kiedy skończyła 16 lat.
Z jednej strony masz świeże powietrze, podwórko, trzepak, z drugiej duszny pokój i ekran komputera albo komórki.
Ale wiesz, te nasze spotkania przy trzepaku niczym się właściwie nie różniły od dzisiejszych spotkań w sieci. Jestem zresztą wyczulony na zapachy i trzepak do końca życia będzie mi się kojarzył nie ze świeżym powietrzem, tylko ze smrodem śmietnika, obok którego stał. Poza tym ludzie, którzy uprawiają nostalgiczne wycieczki w przeszłość, mają wybiórczą pamięć – pod trzepakiem działy się też rzeczy niefajne, były grupy, które wykluczały, był ostracyzm, niektórych z nas bito, prześladowano… Czytelnicy „Władcy much” Goldinga sadzą frazesy o tym, jak to dzieci potrafią być okrutne, ale – mam wrażenie – zapomnieli, że gdy byli dziećmi, stawali się ofiarami przemocy albo sami się w tę przemoc angażowali. Te zjawiska istniały przed epoką internetu. Internet, telefony komórkowe to są trochę kozły ofiarne. Dzieci nie mają depresji z powodu internetu, ale z powodu innych dzieci i dorosłych. Miały tę depresję także wcześniej, tylko nie umiały jej nazwać, bo nikt nie wiedział, co to jest depresja. Pamiętam chłopaka, którego problemy z nauką wynikały z tego, że się wstydził chodzić do szkoły w okularach! Trzeba powiedzieć wyraźnie: to jedno z kluczowych dokonań internetu, że przez ostatnie 30 lat nastąpił niesamowity postęp w nazywaniu i akceptacji rozmaitych stylów życia. Przeszliśmy już przez akceptację związków homoseksualnych, osób niebinarnych, uczymy się nowego języka, jak mówić o tożsamościach, o których istnieniu nie mieliśmy jeszcze niedawno pojęcia. To się dokonało wszystko w ciągu mojego życia, a pamiętam, jak ćwierć wieku temu w serialu „Simpsonowie” był odcinek o tym, że należy traktować z szacunkiem osoby leworęczne… Internet może oczywiście podkręcać momenty kryzysowe, ale zarazem bez wątpienia pomaga ludziom w różnych trudnych sytuacjach.
W twojej książce można dostrzec także melancholię. Piszesz: „Internet coraz rzadziej sprawia mi radość”.
Piszę tak, bo jestem świadom masy problemów, które dałoby się rozwiązać. Mam wciąż nadzieję, że internet będzie potrafił wrócić do swoich marzycielskich korzeni, ale w tym celu trzeba go czyścić z nienawiści, w pierwszej kolejności tej generowanej mechanicznie przez rozmaitych agentów chaosu, którzy chcą, żeby panowały bałagan, nieufność i strach, bo mają w tym interes polityczny. Internet jest żywym organizmem, więc nic dziwnego, że pojawiają się w nim bakterie i wirusy. Potrzeba nam białych krwinek, żeby to posprzątać.
Czy jednak w internecie można komuś zaufać?
Paradoks polega na tym, że na 100 proc. nie można zaufać nikomu, ale jednocześnie nie jesteśmy w stanie być ciągle podejrzliwi. To zresztą też historia starsza niż sieć: to internet pozwolił mi zrewidować wiele poglądów na temat prawdomówności prasy powielającej setki miejskich legend bez pokrycia. Inna sprawa, że taka nieustanna pogoń za prawdą jest ogromnie męcząca, więc musimy mieć jakieś zaufane nadajniki... Przychodzi mi do głowy, że być może pomogłoby nam jedno rozwiązanie: likwidacja słowa „internet”. To słowo znaczy wszystko i nic, jest źródłem znaczeniowego zamętu. Nie da się przeczytać albo obejrzeć czegoś „w internecie”, nawet jeśli interfejs opiniotwórczego dziennika wygląda tak samo jak interfejs strony założonej przez gościa wierzącego w jaszczury z kosmosu. W zjawisku fake newsów (bo w internecie wszystko musi mieć swoją nową nazwę, więc nie ma już kłamstw medialnych) nie chodzi o to, żeby wcisnąć komuś kit, lecz o to, żeby podważyć zaufanie do prawdy, żeby ten skołowany odbiorca myślał, że wszyscy kłamią. Komu można więc teraz wierzyć? Najprościej rzecz ujmując: tym ludziom, którym wierzyliśmy do tej pory. Dlatego piszę w książce, że żyjemy już w epoce postgoogle’owskiej. Samodzielne wyszukiwanie w sieci tak naprawdę nie jest w stanie dać wiarygodnych rezultatów: po pierwsze efekty pracy wyszukiwarki są hackowane przez specjalistów od pozycjonowania stron, po drugie nie mamy narzędzi, by jasno zweryfikować, czy jakaś porada czy informacja z internetu jest prawdziwa. Nie dziwię się, że ludzie przestali googlać: mają teraz sieci społecznościowe i po prostu zadają pytania swoim znajomym.
Czyli na koniec wszyscy wracają do pierwotnej hordy.
Tak, tyle że ta pierwotna horda jest rozrzucona po świecie, bez ograniczeń geograficznych. Bo w internecie nigdy już nie będziemy sami. ©℗

Internetu wiek niemowlęcy i dojrzały

DGP
Michał R. Wiśniewski opisuje początki internetu w Polsce. Wojciech Orliński cofa się w czasie bardziej, do momentu gdy idea sieci internetowej zaczęła krążyć w świecie nauki i technologii. „Człowiek, który wynalazł internet. Biografia Paula Barana” (Agora 2019) to książka, którą da się czytać na wiele sposobów. Po pierwsze to piękna historia emigranckiego sukcesu: pochodzący z rodziny podlaskich Żydów Paul Baran (1926–2011) zrobił w USA karierę nie tylko jako wybitny inżynier-innowator, lecz także jako przedsiębiorca z głową na karku. Po drugie to pochwała skromności i dystansu względem własnych sukcesów: Baran był zwykłym facetem z autoironicznym poczuciem humoru.
Po trzecie wreszcie, to rewelacyjnie wyłożona historia o związkach nauki, biznesu i wojskowości w czasach zimnej wojny, a także o tym, że nie uczymy się na błędach. Konsekwencje zaniedbań sprzed półwiecza są takie, że aby zapewnić nam prywatność w sieci, internet należałoby rozebrać i złożyć ponownie w nowej konfiguracji. Wtedy jednak Jakub Szamałek nie mógłby napisać swojego technothrillera „Kimkolwiek jesteś” (W.A.B. 2019), w którym w kamuflażu dynamicznie poprowadzonej fabuły przemyca wiedzę o tym, jak ogon merda psem, czyli o tym, jak funkcjonują w internecie międzynarodowe mechanizmy wrogiej analizy big data, propagowania kłamstw i manipulacji wyborcami. Po lekturze powieści Szamałka możecie zapragnąć paru dni odwyku od sieci.