Bezustannie czuję presję. W tym dychotomicznym podziale na dwie Polski każda z nich ma ogromny apetyt na to, aby przeciągnąć mnie na swoją stronę – mówi Kazik Staszewski, lider grupy Kult. 22 listopada do kin trafi dokument o tym legendarnym zespole
Magazyn DGP. Okładka. 8.11.2019 / Dziennik Gazeta Prawna
Mówi się, że w zespołach rockowych demokracja się nie sprawdza. Czy Kult jest wyjątkiem potwierdzającym tę regułę?
W zespole Kult nie ma demokracji. Ona do niczego dobrego nie prowadzi. Grając kiedyś pod szyldem Kazik Na Żywo, praktykowaliśmy z kolegami model decydowania o losach kapeli głosami większości członków zespołu i na dłuższą metę to się nie sprawdziło. W zespole musi być szef, który ma ostatnie słowo. I w Kulcie w sprawach artystycznych mój głos jest decydujący. Dzięki temu ta maszyna muzyczna działa od kilkudziesięciu lat i się nie zacina.
Chcesz przez to powiedzieć, że w Kulcie panuje kult jednostki?
Istnieje monarchia oświecona.
Ale nadal jest to forma sprawowania władzy nad innymi.
Tak jest ten świat urządzony. Władza jest złem, bo stawia poddanych w sytuacji opresyjnej. Ale złem koniecznym, bo gdyby jej nie było, to w każdym wymiarze, także w społecznym, być może ziściłby się scenariusz serialu „The Walking Dead”. Wyobraźmy sobie stan totalnej anarchii, kiedy instytucje państwowe przestają działać, a po ulicach chodzą zombi. Największym zagrożeniem są jednak pozostawieni na pastwę losu zwykli ludzie, którzy uciekają w hordach i wyrządzają sobie nawzajem krzywdę, aby tylko ocalić własne istnienie. Ta serialowa fikcja rodzi ponurą konkluzję, że człowiek jest najwidoczniej tak parszywą istotą, że trzeba go trzymać za twarz.
Dobrze się czujesz w roli trybuna ludowego, który jest słuchany, cytowany i oklaskiwany?
Od młodzieńczych lat uważam, że piosenka najlepiej przemawia do ludzi. Jest dużo silniejszą formą przekazu niż proza czy wiersz. Ale jak stajesz przed koncertowym audytorium po raz pierwszy, stres bywa paraliżujący. Wiem to po sobie. Kiedy miałem 17 lat i jeszcze niewiele występów za sobą, bardzo odchorowywałem związane z tym przeżycia. Raz nawet zapadłem na mononukleozę. To była reakcja obronna mojego organizmu, który nie wytrzymał tak gigantycznej dawki stresu. Z czasem to mija, a nawet bywa przyjemne, albo są momenty – jak podczas występu Kultu na festiwalu Pol’and’Rock w Kostrzynie nad Odrą – że człowiek doznaje metafizycznego uniesienia, bo ze sceny nie sposób policzyć zgromadzonych na koncercie ludzi, którzy wiwatują na twoją cześć.
Podczas tego koncertu założyłeś T-shirt z napisem „Wojny burskie” stylizowany na „Gwiezdne wojny”. Chciałeś w ten sposób potępić kolonializm, bo choć uznajesz władzę za konieczność, to nie w jej mocarstwowym wydaniu?
To, co noszę na sobie, nigdy nie jest moją deklaracją polityczną czy ideową. Nie traktuję napisu na T-shircie jako formy podprogowego przekazu adresowanego do osób mijanych na ulicy. Jestem zbieraczem kolekcjonerskich koszulek, ale ostatnio przytyłem, więc nie w każdą mogę się zmieścić. Co do wojen burskich, to w marcu tego roku byłem w RPA i zobaczyłem chłopaka, który nosił podobną koszulkę. Bardzo mi się spodobała, więc znajoma projektantka wykonała dla mnie taki egzemplarz. Południe Afryki to tereny bardzo zasobne w surowce naturalne. Węgiel leży tam niemal na ulicy. Nic dziwnego, że Anglicy chcieli tę krainę wcielić do Imperium Brytyjskiego. Co ciekawe, wojny burskie były walkami białych ludzi, czyli Anglików, z holenderskimi emigrantami wyznania protestanckiego. To właśnie wtedy powstały obozy koncentracyjne, których wymyślenie mylnie przypisuje się Niemcom. A one są wynalazkiem angielskim i zamykano tam kobiety i dzieci burskie, podczas gdy mężczyźni mężnie stawiali opór najeźdźcy. Warto mieć tego świadomość, jeśli ktoś interesuje się historią.
Dlaczego w czasach pokoju ciebie najbardziej ciekawi wojna?
Mam zacięcie historyczne. Zawsze było mi dużo bliżej do nauk humanistycznych niż do ścisłych. Do czasu ukończenia liceum oczekiwano ode mnie, że tak jak ojciec zostanę architektem. Mojej rodzinie ta idea była bardzo bliska, a dla mnie stała się sporym ciężarem, bo w szkole ledwo pojmowałem nauki ścisłe i do tego nie potrafiłem rysować. Dopiero w połowie klasy maturalnej zdobyłem się na bunt i uznałem, że studia architektoniczne nie są dla mnie. Najchętniej w ogóle bym nie zdawał na żadną wyższą uczelnię, ale wtedy istniał obowiązek służby wojskowej i studiowanie stanowiło bezpieczną ucieczkę od kamaszy i koszar. Wielu moich kolegów znalazło się na studiach z tego powodu.
Czyli twoja słabość do militariów ma wymiar raczej podręcznikowy i pacyfistyczny?
Całe to moje studiowanie było próbą uniknięcia jakiejkolwiek styczności z instytucjami wojennymi. Wiem, że brzmi to absurdalnie w ustach kogoś, kto interesuje się historią II wojny światowej i konfliktów zbrojnych. Jedno mogę z całą stanowczością powiedzieć: jestem szczęśliwym człowiekiem dlatego, że żyję w czasach, kiedy nie muszę doświadczać na własnej skórze traumy wojennej, którą przerabiali moi przodkowie.
Poszedłeś na studia i zaraz na uczelni wybuchł strajk, a chwilę potem wprowadzono stan wojenny. Czy przystępując do protestów, czułeś, że sam bierzesz udział w bitwie, którą można wygrać nie siłą tylko argumentami?
Długo w spokoju nie postudiowałem. W październiku poszedłem na uczelnię, a już miesiąc później wybuchł strajk okupacyjny w całej Polsce. Poszło o wybór rektora w Wyższej Szkole Inżynieryjnej w Radomiu, który był z nadania politycznego i nie podobał się samorządowi studenckiemu. Z powodu lokalnej ruchawki solidarnie stanęły uczelnie w całym kraju. Cały listopad i połowę grudnia spędziliśmy w Instytucie Socjologii Uniwersytetu Warszawskiego na Karowej, żyjąc w przekonaniu, że sprawa jest wygrana, socjalizm dogasa, a ZSRR wyrazi zgodę, aby Polska była demokratycznym krajem, o ile nie wyjdziemy ze struktur Układu Warszawskiego. I w jedną noc ta nadzieja runęła. Wprowadzenie stanu wojennego było dla mnie dużym ciosem.
I jak to odreagowałeś?
Tydzień później miałem pierwszy raz w życiu styczność ze świadkami Jehowy. I pod ich wpływem zacząłem studiować, ale Pismo Święte. Byli oni całkowitymi przeciwnikami wojen, brania broni do ręki, nie wspominając o służbie wojskowej. U nas muzyk będący świadkiem Jehowy wywoływał zdziwienie, a na Zachodzie wielu znanych artystów oddawało się tego typu praktykom religijnym, żeby wspomnieć choćby Davida Thomasa, wokalistę Pere Ubu, Michaela Jacksona czy Prince’a, który – jak mówią pogłoski – chodził ze swoimi ochroniarzami od drzwi do drzwi i głosił Słowo Boże. Moi mentorzy powtarzali, że poza podstawową formą utrzymania, wszystko inne powinno być poświęcone Bogu i głoszeniu prawdy o nim. Krzywo patrzyli na mnie i na Piotrka Wieteskę (basistę Kultu, który też został świadkiem Jehowy – red.), że cały wolny czas marnuję na próby z zespołem.
Szukałeś Boga w pełni świadomie czy uległeś wygodnej narracji?
Zupełnie świadomie. Wychowywałem się w rodzinie katolickiej, chodziłem na religię przez całą podstawówkę, liceum, a nawet zdawałem z niej maturę. To były jeszcze czasy, kiedy naukę tego przedmiotu zgłębiało się w przykościelnych salkach katechetycznych. Trafiali mi się fajni księża, nie mam żadnych traumatycznych wspomnień z tamtego okresu. Natomiast udział we mszy świętej był dla mnie zawsze bezrefleksyjny, nigdy nie doznałem metafizycznego olśnienia. Pamiętam, że słowa, na które czekałem, to: „Idźcie w pokoju, ofiara spełniona”. Dopiero kontakt ze świadkami Jehowy sprawił, że zacząłem poważnie rozmyślać na temat istoty Boga.
W jaki sposób świadkowie Jehowy objaśniali wybuch stanu wojennego?
Tłumaczyli, że konflikt między Solidarnością a władzą komunistyczną to starcie dwóch sił, które są po tej samej stronie – władającego ziemią szatana. Natomiast prawdziwa władza, która pochodzi od Boga, przyjdzie za chwilę, bo czas dany diabłu przez Boga na stworzenie własnego dzieła właśnie się kończy; tak samo miał nadejść kres narodów. Słuchałem przepowiedni końca świata, głoszono, że ma on nastąpić jeszcze za życia pokolenia, które pamięta rok 1914, czyli początek I wojny światowej. Ale nic takiego nie nadchodziło, więc w tych opowieściach Świadków Jehowy wyczuwałem narracyjną niespójność.
Nie miałeś wtedy wrażenia, że malowanie świata w czarno-białych barwach jest nadmiernym upraszczaniem rzeczywistości?
Nie, to było dla mnie do przyjęcia. Zresztą nadal podoba mi się ten ortodoksyjny i stanowczy sposób trzymania się wyznawanych idei. Czytałem kiedyś dzienniki Rudolfa Hoessa, który był komendantem w Auschwitz. Uważał świadków Jehowy za najlepszych pracowników i zatrudniał ich w charakterze służby domowej, bo było wiadomo, że niczego nie ukradną. Choć kategorycznie odmawiali czyszczenia butów wojskowych czy innych elementów munduru, bo nie chcieli mieć nic wspólnego z wojną i zabijaniem ludzi. Podobnie jak wielu moich kolegów, niekoniecznie z tego uduchowionego środowiska, którzy świadomie szli na 2–3 lata do więzienia za odmowę służby wojskowej, świadkowie Jehowy nie traktowali odsiadki w kategoriach osobistej tragedii. Bo cóż to znaczy odsiedzieć krótki wyrok w perspektywie długiego życia w tym „raju na ziemi”?
W piosence „To nie jest kraj dla starszych ludzi” na ostatniej płycie Kultu, śpiewasz: „To nie ten kraj/To nie mój raj”. Czy można potraktować te słowa jako wytłumaczenie twojej sezonowej emigracji na Teneryfę raz do roku?
Raju nie ma nigdzie, a ja jestem Polakiem i czuję się u siebie tylko w Polsce. To przepiękny kraj, któremu do pełni szczęścia poskąpiono ciepłego klimatu. Dlatego od listopada do marca, kiedy dzień trwa sześć godzin i nie ma ani śniegu, ani słońca, podróżuję do ciepłej Hiszpanii, gdzie zawsze będę jednak czuł się w jakiejś mierze obco.
Jeździsz tam na tak długo tylko pomieszkać czy może także w interesach?
Nie jestem stworzony do biznesu. Ale ostatnio poznałem wielu ludzi, również w Polsce, którym się bardzo dobrze powodzi. U wszystkich zachwyciło mnie, że mimo upadków i porażek zawsze znowu stawali na nogi. A nie jest łatwo siłować się z rzeczywistością, kiedy np. masz pieniądze, pole i chcesz na nim postawić wiatrak, ale system administracyjno-biurokratyczny ciągle podstawia ci nogę. Mnie z wiekiem świat zaczyna przerastać. Już mnie przerasta. Boję się kwitu z urzędu miasta, że znowu czegoś ode mnie chcą, będę musiał tam pójść i stracić kilka godzin. A nigdy nie wpadłem na to, żeby zatrudnić kogoś, kto by całą tę papierkową robotę odwalał za mnie – prawnika czy księgowego. Dożyłem czasów, kiedy rzeczywistość promuje zaradnych i przedsiębiorczych, a ja w tym wyścigu szczurów nie widzę dla siebie miejsca. Im jestem starszy, tym wyraźniej widzę, że taka postawa jest coraz bardziej wskazana. Jeśli jeszcze ten wyścig nie rządzi się żadnymi regułami, tym lepiej dla zwycięzców, a gorzej dla przegranych.
Dlaczego tak jest?
Bo taki model świata zwyciężył. Amerykanie go wyhodowali. Widać to na filmach i serialach, które produkują na masową skalę – chodzi tylko o to, żeby zarobić pieniądze; one są fetyszem, który daje radość albo stygmatyzuje, a przede wszystkim zapewnia wysokie miejsce na drabinie społecznej. Ostatnio oglądałem film o O.J. Simpsonie. Jego historia pokazuje doskonale, jak można kupić sobie prawo i uniknąć odpowiedzialności.
Mówisz o pieniądzach, ale ty jako artysta masz coś więcej – duży kapitał społeczny potwierdzony płytami, koncertami.
Bogactwo niematerialne, jakim jest zaufanie słuchacza, to rzecz najcenniejsza. Ludzie wracają na nasze koncerty, przyprowadzają dzieci, a nawet wnuki. To satysfakcjonujące i piękne uczucie. To mój dorobek. Moja mama przez długi czas czuła niedosyt spowodowany tym, że nie skończyłem studiów. Któregoś razu zebrałem prace magisterskie na mój temat i jej zaniosłem. I przestał być to dla niej dyskomfort.
Wspomniałeś, że świat cię przerasta. A twoi fani chcą słuchać tekstów dotykających aktualnych tematów. Jak to pogodzić?
Po pierwsze – niczego nie muszę. Po drugie, tak jak śpiewam w jednej z piosenek Kultu, „idę prosto”, mimo że obecnie nie jest tak prosto nie rozglądać się dookoła. Bezustannie czuję presję w tym dychotomicznym podziale na dwie Polski: każda z nich ma ogromny apetyt na to, aby przeciągnąć mnie na swoją stronę. Jedni werbują, drudzy mieszają z błotem. Tak było choćby po koncercie Pol’and’Rock. W czasie naszego występu były wspólne śpiewy, owacje, powiewały sztandary specjalnie przygotowane na ten koncert. A następnego dnia święto się skończyło i ludzie rozmawiali już tylko o Jacku Kurskim w mundurze, bo w czasie grania piosenek za naszymi plecami były wyświetlane wizualizacje, które nasz człowiek przygotowuje na koncerty; zresztą robi to znakomicie. Pięknie ozdobił kawałek „Polska”, opowiadający o depresyjnej rzeczywistości z połowy lat 80., współczesnymi obrazkami z naszego kraju błyszczącego w pięknym słońcu. A w numerze „Po co wolność” znalazł się ten nieszczęsny Kurski i dla części mediów był to najważniejszy element koncertu. Polityka strywializowała sztukę i ten dotykający absolutu występ. Rzygać się chce.
Dziwi cię, że ludziom dzisiejsza demokracja w wersji pokazywanej przez telewizję publiczną kojarzy się z totalitaryzmem?
Cokolwiek by mówić, obecne czasy są najlepszymi w historii całej Europy. Nie grozi nam niebezpieczeństwo na ulicy ze strony władzy, jak kilkaset lat temu, kiedy król mógł przyjechać na moje osiedle i jednym rozkazem powiesić wszystkich mieszkańców. I nikt by mu tego nie zabronił. Taka sytuacja w Polsce jest niemożliwa.
Czyli obawy o to, że będziemy mieli w Polsce zamordyzm, są wyolbrzymione?
Wyolbrzymione ze wszech miar. Procesy społeczno-gospodarcze polegają na tym, że wszyscy chcą mieć więcej; tylko jedni są sprytniejsi, a drudzy mniej. Kiedyś człowiek rodził się po to, aby pracować w pocie czoła na polu i oddać życie w bitwie za księcia pana albo zdechnąć na tym polu. I nikt przeciwko temu nie protestował, bo nie wiedział, że można żyć inaczej. Dziś w ciągu sekundy wszyscy dowiadują się o wszystkim, co się dzieje na całym świecie. Byłem w slumsach w południowej Afryce i widziałem domy z blachy falistej z zakratowanymi oknami, ale każda chałupa miała doczepioną antenę satelitarną. Biedni zyskali dostęp do wiedzy, jak żyją bogaci. Oglądają to codziennie i od tego patrzenia tylko się frustrują.
„Mój dom murem podzielony” – śpiewasz tak na koncertach od 30 lat. Czy ta piosenka nie jest trochę samospełniającym się proroctwem w kontekście naszych polskich podziałów?
One są w dużej mierze na pokaz. Pokłóciły się wnuki z jednej babki na rodzinnym przyjęciu. Bywałem na paru imprezach i widziałem, jak osoby publiczne, które rzekomo są wrogami na śmierć i życie, potrafią razem pić wódkę i całkiem serdecznie ze sobą rozmawiać. U nas w Kulcie też niektóre skrzydła są po bardzo różnych stronach barykady, ale w zespole tej barykady nie ma. Mieszkam w kraju kompletnie podzielonym, jeśli chodzi o politykę, a za wschodnią granicą siedzi nieobliczalny Putin, więc sytuacja jest zapalna. Mimo to jestem dobrej myśli, że ostrej werbalnej granicy nikt nie przekroczy i nie dojdzie u nas do zbrojnej rozpierduchy; tego nie jestem w stanie sobie wyobrazić. Przebywam często w Hiszpanii i tylko raz widziałem, jak jeden Hiszpan krzyczał na drugiego. To naród obecnie daleki od przemocy, a jednak wybuchła tam wojna domowa i to prowadzona w niezwykle okrutny sposób przez obie strony. Krwawiąca granica i niezagojona blizna dzielą ten kraj do dzisiaj. Tylko trudno to brać za jakąkolwiek złą wróżbę dla nas.