W kluczowym momencie wojny z bolszewicką Rosją największym kłopotem dla Józefa Piłsudskiego byli endecy, którzy nie ustawali w oskarżaniu go o niekompetencję i zdradę państwa.
"Historia nie widziała jeszcze kraju, który by w tak trudnych warunkach jak nasz tworzył swą państwowość. W takiej to chwili zwycięski twój pochód na Kijów dał narodowi poczucie własnej siły, wzmocnił wiarę we własną przyszłość, wzmógł jego dzielność duchową" – perorował na cześć Józefa Piłsudskiego marszałek Sejmu Wojciech Trąmpczyński 18 maja 1920 r. przed warszawskim kościołem św. Aleksandra. Wpływowy endecki polityk, podobnie jak inni członkowie tego ugrupowania, z entuzjazmem przywitał w kraju zwycięskiego wodza po powrocie z wyprawy kijowskiej. Ale gdy tylko losy wojny zaczęły się odwracać, narodowcy natychmiast odsądzili Naczelnika Państwa od czci i wiary, a nawet zapragnęli jego upadku.
Nieoczekiwana zmiana miejsc
Komendant był dla endecji bolesnym cierniem już od momentu odzyskania przez Polskę niepodległości. Narodowa Demokracja stanowiła wtedy najlepiej zorganizowane i największe stronnictwo polityczne w kraju. Jednak z powodu autorytetu, jakim w społeczeństwie cieszył się Piłsudski, musiała się pogodzić z tym, że to twórca Legionów skupił w swoim ręku większość władzy wykonawczej – jako Naczelnik Państwa i Naczelny Wódz Armii Polskiej. Dla przeważającej większości narodowców pozostawał on niebezpiecznym wywrotowcem – polscy socjaliści i rosyjscy bolszewicy w zasadzie niczym się dla nich nie różnili.
Zaczęło się to zmieniać wiosną 1920 r., gdy Piłsudski wydał rozkaz rozpoczęcia ofensywy na Kijów. Plan złamania wielowiekowej potęgi Rosji przez utworzenie niepodległej Ukrainy porywał swoim rozmachem. „Widowiskowe powodzenie polskiego oręża na Ukrainie wpłynęło na stanowisko niechętnych Piłsudskiemu środowisk” – pisze w monografii „Legenda i polityka” Piotr Cichoracki. „Główny organ endecki, jakim była «Gazeta Warszawska», nie wahał się w kilka dni po zajęciu Kijowa nazwać Naczelnika mężem stanu” – dodaje.
W tym samym czasie Sejm jednomyślnie przyjął uchwałę o wysłaniu przebywającemu na froncie dowódcy telegramu gratulacyjnego. W nadanej 4 maja depeszy podziękowano mu za trud, który „kładzie nowe podwaliny pod potęgę Państwa Polskiego”. Dwa tygodnie później Piłsudski triumfalnie przybył pociągiem do Warszawy. Na dworcu witał go premier Leopold Skulski, a zgromadzony przy drodze do kościoła św. Aleksandra przy pl. Trzech Krzyży tłum wiwatował. W świątyni biskup polowy Wojska Polskiego Stanisław Gall odprawił mszę dziękczynną, której kulminacyjnym punktem było uroczyste odśpiewanie „Te Deum”. Gdy po laudacji Trąmpczyńskiego Naczelnik Państwa wsiadał do powozu, studenci wyprzęgli konie i sami pociągnęli wóz do Belwederu. „Gazeta Warszawska” następnego dnia stwierdziła z dumą: „Polska umie czcić bohaterów”.
Podgryzanie legendy
„W narodzie naszym jest niemało histerii. W powodzeniu jesteśmy tędzy, pyszałkowaci, skłonni do przesady i do reklamy, w niepowodzeniu brak nam hartu, pyszałkowatość ustępuje wprost panice” – taką obserwację zanotował w swoim pamiętniku dowódca 6 Armii gen. Jan Romer po rozpoczęciu ewakuacji polskich wojsk z Kijowa. Zaskakująca ofensywa Armii Czerwonej sprawiła, że odwrót z Ukrainy zaczął zamieniać się w bezładną ucieczkę. Jeszcze gorzej sprawy się miały na północy, gdzie bolszewickie siły zbliżały się w błyskawicznym tempie do Wilna.
Jednak najgorzej groźbę klęski znoszono w Warszawie. Gazety związane z endecją błyskawicznie zmieniły front, zarzucając Piłsudskiemu, że jego wyprawa kijowska okazała się nie tylko kardynalnym błędem, lecz także dowodem awanturnictwa. Gdy 14 lipca padło Wilno, zaczęto sugerować, że niedawny bohater tak naprawdę jest zdrajcą potajemnie współpracującym z bolszewikami. Popularne wśród endeków plotki przekazał na Zachód sekretarz gabinetu premiera Wielkiej Brytanii baron Maurice Hankey. W lipcu 1920 r. przebywał on w Warszawie jako członek Misji Międzysojuszniczej do Polski (Interallied Mission to Poland), której oficjalnym zadaniem była ocena możliwości udzielenia Polsce wsparcia i szans na powstrzymanie ofensywy bolszewików. Hankey – jak opisuje Andrzej Nowak w książce „Pierwsza zdrada Zachodu. 1920 – zapomniany appeasement” – w raportach informował brytyjskiego premiera Lloyda George’a, że „socjalista Piłsudski może wkrótce obalić legalny rząd w Warszawie i zawrzeć błyskawiczny pokój z bolszewikami”. Taki scenariusz nie martwił szczególnie Londynu. „Mielibyśmy pokój, a zarazem nie mielibyśmy żadnych zobowiązań wobec Polski” – napisał Hankey w liście do premiera Wielkiej Brytanii.
Pogłoski o rzekomej zdradzie Piłsudskiego podkopywały morale społeczeństwa, które i bez tego było w opłakanym stanie. Gdy Armia Czerwona wkraczała do Wilna, niepodległa Litwa podpisała z bolszewicką Rosją traktat pokojowy. Lenin oddawał w nim Litwinom miasta, o które toczyli spór z Polską – Wilno i Grodno. W rewanżu obdarowani zgodzili się na przepuszczenie przez swoje terytorium Armii Czerwonej. Przez to na tyłach wojsk polskich nagle znalazł się 3 Korpus Kawalerii Gaj-Chana. Na południu pod Równe zbliżała się 1 Armia Konna Siemiona Budionnego.
Grozę w stolicy wzmagały ogromne rzesze uciekinierów napływających ze wschodu, którzy opowiadali o wielkim okrucieństwie czerwonoarmistów. Jednocześnie rozpoczynała się ewakuacja z Warszawy do Poznania personelu poselstw i ambasad innych państw. Na posterunku postanowił zostać osamotniony nuncjusz apostolski Achille Ratti (późniejszy papież Pius XI). Wiara w to, że jeszcze uda się skutecznie powstrzymać najeźdźców, malała z godziny na godzinę. Mimo że do tworzonej właśnie Armii Ochotniczej pod dowództwem gen. Józefa Hallera ciągnęły do stolicy tłumy.
Działanie powołanej na początku lipca Rady Obrony Państwa paraliżowały spory polityczne. Zasiadający w niej reprezentanci wszystkich stronnictw z trudem osiągali konsensus. Najwięcej problemów sprawiał reprezentujący endecję Roman Dmowski, który nieustannie podważał kompetencje wojskowe Piłsudskiego. Kulminacja sporu nastąpiła 19 lipca, gdy na posiedzeniu rady Dmowski ogłosił, że Naczelny Wódz powinien ustąpić ze swojej funkcji na rzecz gen. Józefa Dowbora-Muśnickiego. „Ja, jeżeli wystąpiłem z zarzutem i podtrzymuję go, to nie dlatego, żeby się pan usunął, ja bym pana prosił, by pan został, ale są błędy w prowadzeniu armii, które zniechęcają ludzi. Ale jeden człowiek nie jest w stanie wszystko zrobić” – zwracał się bezpośrednio do Piłsudskiego polityk endecji.
Rada Obrony Państwa jednomyślnie odrzuciła jego wniosek. W konsekwencji przywódca Stronnictwa Narodowego sam złożył dymisję z członkostwa w radzie i demonstracyjnie wyjechał do Poznania. Trzy tygodnie później, 6 sierpnia 1920 r., do stolicy przyjechała z Wielkopolski delegacja endeckiego Związku Ludowo-Narodowego, na czele z ks. Stanisławem Adamskim, współpracownikiem Dmowskiego. Piłsudski przyszedł na spotkanie prosto z obrad Rady Obrony Państwa. Trwało ono bardzo krótko. Ksiądz Adamski na powitanie Naczelnika oświadczył, że nikt nie rozumie klęsk ponoszonych na froncie i że „naród upatruje w tym wszystkim zdrady, i to na najwyższych stanowiskach!”. „Wódz Naczelny nie dał się jednak sprowokować i spokojnie zakończył audiencję, powracając do przerwanych obrad” – opisuje Jacek Goclon w opracowaniu „Rząd Władysława Grabskiego, skład, działalność i pozycja wobec Rady Obrony Państwa”. Konieczna okazała się jednak błyskawiczna wyprawa do Poznania Wincentego Witosa. Premier spacyfikował rebelię i zapobiegł groźbie wypowiedzenia przez Wielkopolskę posłuszeństwa Piłsudskiemu.
Cudotwórca może być tylko jeden
W sobotę, 14 sierpnia na pierwszej stronie „Rzeczpospolitej” redaktor naczelny dziennika Stanisław Stroński ogłosił czytelnikom, że żaden polski żołnierz nie zniesie myśli, aby „Warszawa wpaść miała w ręce bolszewików, żeby Trocki miał wejść do miasta jak ongi Suworow i później Paskiewicz, żeby ten sam dziki, a dzisiaj jeszcze dzikszy, bo podniecony przez mściwych i krwiożerczych naganiaczy sołdat i mużyk pohulać miał w stolicy odrodzonej Polski”. Dlatego polskie wojsko będzie się bić do końca, a wszyscy inni powinni wesprzeć je modlitwą. „Błogosławiony tą modlitwą ojców, matek, sióstr i małej dziatwy o ziszczenie się cudu Wisły, żołnierz polski pójdzie naprzód z tym przeświadczeniem, że oto przypadło mu w jednej z najcięższych chwil w naszych tysiącletnich dziejach być obrońcą Ojczyzny” – pisał Stroński.
Wprawdzie nie ziścił się on następnego dnia, w święto Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny, lecz już w poniedziałek, 16 sierpnia ruszyła polska ofensywa. Jej oszałamiający sukces przyniósł Polakom nieopisaną radość, połączoną z wielką ulgą, jaka przychodzi, gdy uniknie się niemal pewnej zagłady. Liderzy Narodowej Demokracji szybko dostrzegli jednak wielkie niebezpieczeństwo, które pojawiło się za sprawą triumfu w Bitwie Warszawskiej. Po raz pierwszy od czasów zwycięstwa pod Wiedniem polskie wojska wygrały wielką, decydującą o losach wojny bitwę. Już choćby z tej racji zwycięski wódz zdobył sobie gwarancję znalezienia się w panteonie narodowych bohaterów.
Stojący na czele Misji Międzysojuszniczej lord Edgar d’Abernon nie zawahał się nazwać klęski bolszewików u wrót Warszawy „osiemnastą, decydującą bitwą w dziejach świata”. Lord służył wówczas Wielkiej Brytanii jako dyplomata, ale cieszył się też opinią wytrawnego historyka, kontynuującego dzieło Edwarda Shepherda Creasy’ego – autora listy 15 wojennych starć, które zmieniły bieg historii świata. Zdaniem lorda d’Abernona Bitwa Warszawska pod względem dziejowego znaczenia dorównywała bitwom pod Sedanem oraz Marną. Ta pierwsza umożliwiła zjednoczenie Niemiec i narodziny II Rzeszy, druga – przekreśliła niemieckie plany zdominowania Europy. Ocena cieszącego się wielkim autorytetem dyplomaty i historyka czyniła z Piłsudskiego postać międzynarodowego formatu.
Tymczasem z punktu widzenia najzagorzalszych przeciwników Marszałka w Polsce najlepiej by było, żeby zwycięstwo nad Armią Czerwoną okazało się dziełem Maryi oraz Boskiej Opatrzności. Użyte przez Strońskiego określenie „cud Wisły”, zaczerpnięte z popularnego we Francji powiedzenia o „cudzie Marny”, zaczęło żyć w środowiskach endeckich własnym życiem. Bardzo chętnie sięgał po nie również Kościół katolicki, głównie po to, żeby podkreślić szczególne znaczenie dla kraju opieki Matki Boskiej jako Królowej Polski. Ku irytacji piłsudczyków „cud nad Wisłą” wszedł do powszechnego użycia, choć dla wizerunku Marszałka, lubiącego podkreślać swe przywiązanie do Matki Boskiej Ostrobramskiej, nie okazał się szkodliwy. Ten mogli zszargać tylko ludzie.
Wódz zastępczy
Nawet jeśli polscy żołnierze pobili bolszewików pod Warszawą dzięki opiece Maryi, to i tak ktoś musiał na tym świecie nimi dowodzić. To Piłsudski jako Naczelny Wódz wydawał rozkazy dowódcom poszczególnych armii oraz oficerom w Sztabie Generalnym. Osobiście kierował też 16 sierpnia początkową fazą kontruderzenia znad Wieprza na tyły Frontu Zachodniego Armii Czerwonej. Narodowa Demokracja starała się jednak umniejszać i zniekształcać fakty, aby osłabić „legendę Piłsudskiego”. Jak pisze Piotr Cichoracki, jeszcze przed Bitwą Warszawską endecja oskarżała Naczelnego Wodza o „małostkowość i celowe odrzucanie pomocy oficerów francuskich, których sprowadzić miał do roli biernych obserwatorów”. Przypisywała mu antyfrancuskie fobie i filogermanizm. Zupełnie pomijano przy tym fakt, że 9 sierpnia 1920 r. podczas spotkania w Hythe brytyjski premier Lloyd George przekonał francuskiego szefa rządu Alexandre’a Milleranda, że najlepszą pomocą dla Polski będzie doprowadzenie do pozbawienia Piłsudskiego funkcji Naczelnego Wodza. Wedle uzgodnionego planu przejąć ją miał gen. Maxime Weygand. W zamian za zgodę Rady Obrony Państwa Lloyd George zaoferował jej, że Wielka Brytania i Francja wywrą nacisk na Kreml, by ten „uszanował polską niepodległość”.
Ostatecznie Londynowi nie udało się usunąć Piłsudskiego, choć gen. Weygand znalazł się w polskim Sztabie Generalnym w roli doradcy. To właśnie jemu endecka prasa przypisywała opracowanie strategii zwycięskiej kontrofensywy. „Sprzyjającą okolicznością okazały się pożegnalne uroczystości, zorganizowane w Warszawie na cześć francuskiego oficera” – relacjonuje Cichoracki. To wówczas 25 sierpnia 1920 r. na łamach „Rzeczpospolitej” Stroński ogłosił, że francuski generał był autorem planów Bitwy Warszawskiej oraz faktycznie dowodził polską armią. Przy okazji oskarżono Piłsudskiego o haniebną niewdzięczność. Naczelnik demonstracyjnie zignorował bowiem pożegnanie Weyganda. Orderem Virtuti Militari udekorował Francuza szef Sztabu Generalnego gen. Tadeusz Rozwadowski, co na prawicy odczytano jako policzek wymierzony człowiekowi, który ocalił Polskę. Sam Weygand nie palił się do potwierdzania chwalebnej dla siebie wersji zdarzeń, wykazując się godną podziwu skromnością. Zaraz po przyjeździe do Paryża w wywiadzie udzielonym czasopismu „Le Temps” generał oznajmił: „Polacy odnieśli zwycięstwo w bitwie o Warszawę dzięki planom mistrzowsko przygotowanym przez Sztab Generalny i zrealizowanym przez Wojsko Polskie. Przypisuje mi się zbyt dużą sławę. Moim zadaniem była tylko lojalna i pełna współpraca z Wodzem Naczelnym Wojska Polskiego”. W przyszłości gen. Weygand jeszcze nie raz odda laur zwycięstwa Marszałkowi. We wspomnieniowym eseju, opublikowanym 15 marca 1957 r. na łamach „Revue des Deux Mondes”, zdecydowanie podkreślił, że działał pod okiem Naczelnego Wodza i wykonywał jego rozkazy. Po rozpoczęciu kontrofensywy „wyzyskanie jej powodzenia było prowadzone mistrzowską ręką, diabelskim rozpędem i z namiętną energią przez marszałka Piłsudskiego” – pisał generał.
Batalia o przeszłość
„Najobszerniejsze wystąpienia, mające zdeprecjonować lub co najmniej zrewidować obraz Piłsudskiego jako wybitnego wodza, datują się na lata 1924‒1926” – stwierdza Piotr Cichoracki. Wskrzeszenie sporu nie było przypadkowe. W Polsce nasilała się walka polityczna. Endecja w sojuszu z PSL „Piast” usiłowała stworzyć stabilny rząd, jednocześnie stopniowo usuwając z armii i administracji państwowej stronników Marszałka. Piłsudski nie pozostawał dłużny przeciwnikom, mimo że oficjalnie przeszedł na polityczną emeryturę i wyprowadził się z Warszawy do Sulejówka. Każde potknięcie endeków komentował zjadliwie na łamach życzliwych mu gazet oraz w publicznych wystąpieniach. Podczas przemówienia wygłoszonego 3 lipca 1923 r. w warszawskim hotelu Bristol dał upust wszystkim swoim żalom: „Był cień, który biegł koło mnie – to wyprzedzał mnie, to zostawał w tyle. Cieniów takich było mnóstwo, cienie te otaczały mnie zawsze, cienie nieodstępne, chodzące krok w krok, śledzące mnie i przedrzeźniające. Czy na polu bitew, czy w spokojnej pracy w Belwederze, czy w pieszczotach dziecka – cień ten nieodstępny koło mnie ścigał mnie i prześladował. Zapluty, potworny karzeł na krzywych nóżkach, wypluwający swoją brudną duszę, opluwający mnie zewsząd”. Wedle Stanisława „Cata” Mackiewicza Marszałek „mścił się w ten sposób na Stanisławie Strońskim, który istotnie był gruby i mały”. Jednak Piłsudski wykonywał wówczas uderzenie wyprzedzające w zbliżającym się, nowym etapie bitwy o pamięć. Przypomniał wszystkie pomówienia endeków, jakie na niego spadły: „Naczelny Wódz prowadzący wojnę jest zdrajcą! Gdzież na niego kara?! Czy jest próba usunięcia go? Czy jest próba pociągnięcia go do odpowiedzialności, czy jest próba zrobienia go odpowiedzialnym za te niebywałe zbrodnie? Nie ma! Idzie tylko o plucie, idzie tylko o kał wewnętrzny, którego pełna musiała być dusza, jeżeli na te rzeczy się zdobyła. Idzie o jakieś niesłychanie obrzydłe zjawisko duszy ludzkiej, która w ten sposób postąpić może. Potworny karzeł, wylęgły z bagien rodzimych”.
Przedstawiając siebie w roli ofiary, przeciwnikom z narodowej prawicy przyprawiał obrzydliwą gębę „zaplutego karła”. Na odpowiedź drugiej strony nie trzeba było długo czekać. Wkrótce ukazała się drukiem anonimowa „Kampania roku 1920 w świetle prawdy”. Książka gloryfikowała gen. Tadeusza Rozwadowskiego. Piłsudski został w niej przedstawiony jako marionetka w rękach szefa Sztabu Generalnego, realizująca jedynie plany górującego nad nim intelektualnie generała. Jak pisze Cichoracki, endecka prasa portretowała Naczelnego Wodza jako dyletanta: „Jego postawa cechować miała się brakiem właściwej relacji z bezpośrednimi wykonawcami wydawanych rozkazów. Piłsudski miał nie wahać się zatajać swoich planów, a następnie poświęcać podległych sobie dowódców, by zrzucić odpowiedzialność za niepowodzenia”.
/>
Z czasem endecja zaczęła ciskać gromy na byłego Naczelnika Państwa za wyprawę kijowską, zapominając o swoim entuzjazmie sprzed czterech lat. Nagle pojawiły się w obiegu informacje, że podczas odwrotu z Kijowa poległo 100 tys. polskich żołnierzy. Ich życiem Marszałek rzekomo szafował w interesie… Niemiec. „Utworzenie państwa ukraińskiego miało bowiem oznaczać natychmiastowe przekształcenie go w «najbogatszą kolonię niemiecką, która od razu wyciągnęłaby ręce po Galicję Wschodnią, Wołyń i Chełmszczyznę»” – podkreśla Cichoracki. Wreszcie 6 maja 1926 r. na łamach „Gazety Warszawskiej Porannej” Wojciech Trąmpczyński, wówczas marszałek Senatu, ogłosił, że nadeszła pora na ostateczne „burzenie legendy o Piłsudskim jako o Wodzu Naczelnym”. Nawet słowem nie wspomniał przy tym o swojej przemowie na cześć Marszałka wygłoszonej przed kościołem św. Aleksandra zaledwie sześć lat wcześniej. Były Naczelny Wódz nie polemizował z oponentem, za to tydzień później sięgnął po władzę siłą. Rewanż, jak wziął na endecji za „opluwanie”, trudno nazwać inaczej jak słodką zemstą.