II RP chciała zostać mocarstwem kolonialnym. Jednak podejmowane działania były groteskowe
Magazyn DGP 6 grudnia 2019 / Dziennik Gazeta Prawna
W 1935 r. „Ilustrowany Kurier Codzienny”, jedna z najbardziej poczytnych gazet II Rzeczpospolitej, opublikowała artykuł Zygmunta Dreszera „Liberię można już uważać niemal za polską kolonię”. Autor opowiadał w nim o rodakach, którzy z sukcesami prowadzą plantacje kauczuku, bawełny, ryżu oraz orzeszków kola. Dodawał też coś o zwiększających się wpływach politycznych Warszawy w tym zachodnioafrykańskim kraju i świetnych warunkach dla rozwoju osadnictwa.
W rzeczywistości Liberia nigdy nie stała się naszą kolonią, chociaż autor miał prawo sądzić, że wkrótce nią będzie. Nad Wisłą sporo się wówczas mówiło o rozmowach między oboma krajami prowadzonych na najwyższych szczeblach władzy, o rozwijającej się wymianie gospodarczej, o możliwości zrekrutowania w Liberii stutysięcznej armii żołnierzy na wypadek wybuchu wojny na Starym Kontynencie. Wiele było w tym plotek, jeszcze więcej niemożliwych już dziś do zweryfikowania doniesień medialnych, choć rozmowy istotnie prowadzono, a ich inicjatorem były władze Liberii.
Całe zamieszanie było jednak bardzo w duchu epoki. Polska niemal natychmiast po odzyskaniu niepodległości zaczęła propagandowo uderzać w mocarstwowe tony, nawet wtedy, kiedy nie była jeszcze ustalona właściwie żadna jej granica. Jednym z najwyraźniejszych tego objawów była kolonizacyjna gorączka, która targała krajem przez całe dwudziestolecie.
„Przejęcie” Liberii było akurat najmniej zwariowanym pomysłem.

Pożegnania z Afryką

Zdobywanie dla Polski zamorskich terytoriów miało już wówczas długą tradycję, która zaczęła się, gdy państwo stopniowo znikało z mapy Europy. Uwieczniony przez Juliusza Słowackiego Maurycy Beniowski, uciekając z rosyjskiej Kamczatki, planował zaanektować dzisiejszy Tajwan, do tego kilka bezludnych wówczas wysp japońskich, a przy okazji Madagaskar – którego istotnie został cesarzem. Nie miało większego znaczenia to, że Beniowski był Węgrem, a krainy te chciał zajmować najpierw w imieniu Francji, później USA, wreszcie Anglii, o Polsce nawet się nie zająknąwszy – legenda żyła własnym życiem i zapładniała w dwudziestoleciu umysły Polaków.
Sto lat po Beniowskim wyruszył do Afryki Stefan Szolc-Rogoziński – młody chłopak z Kalisza, u którego nauka w szkole morskiej i kilka rejsów rozbudziły namiętność do egzotycznych awantur. On akurat myślał o Polsce, to właśnie względami patriotycznymi uzasadniał zbiórkę pieniędzy na swoją wyprawę, a wspierały go tak duże nazwiska jak Henryk Sienkiewicz i Bolesław Prus.
Szolc-Rogoziński wyruszył 13 grudnia 1882 r. i dokonał rzeczy imponujących. U wybrzeży Kamerunu zakupił wysepkę Mondoleh, która stała się jego bazą wypadową do licznych ekspedycji w głąb lądu. Jako pierwszy biały człowiek zbadał dorzecze Mungo i zdobył najwyższy szczyt regionu – wulkan Kamerun, a przy okazji zebrał ogromne ilości materiału botanicznego, etnograficznego, antropologicznego i lingwistycznego – był poliglotą i nauka lokalnych języków przychodziła mu z łatwością. To ostatnie z pewnością bardzo ułatwiło mu zdobycie zaufania miejscowych plemion, a w konsekwencji, jeszcze w tym samym roku, ogłoszenie Kamerunu terytorium polskim. Naturalnie nikt tego faktu nie uznał, a już wkrótce na kameruńskich wodach pojawiły się okręty niemieckie i brytyjskie – Szolc-Rogoziński nie miał innego wyjścia jak oddać włości „pod opiekę” brytyjską, choć ostatecznie i tak zajęli je Niemcy.
On sam zginął wkrótce potrącony przez omnibus w Paryżu, ale w latach 30. XX w. żył jeszcze towarzysz jego eskapady Leopold Janikowski. W pięćdziesiątą rocznicę wyprawy wspominał: „Kiedy w 1881 r. poznałem Rogozińskiego i kiedy roztoczył przede mną swoje plany badań naukowych oraz jeden z głównych celów, z konieczności ukryty, a mianowicie wyszukania odpowiedniego terenu dla kolonizacji polskiej, jako przyszłej ostoi dla tych, którym nie tylko materialnie, ale i duchowo było za ciasno pod rządami trzech naszych zaborców – plan ten porwał mnie i oddałem mu się całą duszą”.
Karmieni takimi wspomnieniami entuzjaści kolonizatorskiej aktywności II RP uznali zarówno Beniowskiego, jak i Szolc-Rogozińskiego za patronów swoich poczynań. Nie tylko zresztą patronów – ich nazwiska stały się argumentami przy negocjowaniu zakupu dla Polski fragmentów Madagaskaru i Kamerunu. Ale niektórzy sięgali dalej. Chętnie przypominano, że Rzeczpospolitej należy się spory kawałek ziemi w Afryce na terenie dzisiejszej Gambii oraz karaibska wyspa Tobago – oba te obszary były w XVII w. koloniami Kurlandii, która formalnie stanowiła lenno Polski. Nie zapominano też o Nowym Amsterdamie. Tę liczącą niespełna 60 km kwadratowych wulkaniczną wysepkę położoną nieopodal Madagaskaru po raz kolejny odkrył Adam Piotr Mierosławski, brat Ludwika, bohatera powstania listopadowego, Wiosny Ludów i uczestnika niemal wszystkich europejskich buntów tego okresu.
W tym czasie zapomniano już, że tak naprawdę nie udało się Ludwikowi żadne z ambitnych przedsięwzięć i że współcześni nazywali go „generałem-porażką”. Po odzyskaniu niepodległości jego nazwisko kojarzyło się tylko z szaleńczą odwagą i zaangażowaniem rewolucyjnym. Część tej sławy spłynęła na Adama, tym bardziej, że jego zasługi nie były mniejsze. On również walczył w powstaniu listopadowym, wzniecał rewolty na Sycylii i w Badenii. W odróżnieniu jednak od brata pozostałą część burzliwego życia spędził nie w Europie, lecz na morzach i oceanach, gdzie walczył z arabskimi i karaibskimi piratami, później zaś służył na okrętach floty wojennej Francji. Podczas tej tułaczki w 1841 r. natknął się na dwie małe wyspy odkryte jakieś trzy stulecia wcześniej i dawno już należące do korony Francji – o czym nie wiedział. Kiedy ostatecznie załatwił wszystkie formalności i Nowy Amsterdam stał się jego prywatną własnością, wywiesił na nim polską flagę.
W tym samym czasie chciał zrobić to samo na jednej z wysp Oceanii Piotr Aleksander Wereszczyński – miał nawet nazwę dla nowego państwa: Republika Nowej Polski Niepodległej. Udało mu się zyskać przychylność Stanów Zjednoczonych, ostatecznie jednak cała awantura zakończyła się jedynie pierwszą polską falą emigracyjną do Kalifornii.
I chociaż dziś można śmiać się z kolonizatorskich inicjatyw obywateli nieistniejącego państwa, to w dwudziestoleciu naprawdę robiły one na Polakach wrażenie i – w połączeniu ze zgrabnie prowadzaną propagandą – podsycały nasze zamorskie tęsknoty.

Torpedując III Rzeszę

A pojawiły się one niemal dokładnie w tym momencie, kiedy Polska otrzymała dostęp do Bałtyku. A właściwie wcześniej, bo już we wrześniu 1918 r. powołano do życia stowarzyszenie Pracowników na Polu Rozwoju Żeglugi „Bandera Polska”, które po licznych ewolucjach przekształciło się w Ligę Morską i Rzeczną, a na początku lat 30. XX w. w Ligę Morską i Kolonialną (LMiK). Na jej czele stanął gen. Gustaw Orlicz-Dreszer – zdolny dowódca i jeden z najbliższych współpracowników Józefa Piłsudskiego.
LMiK była organizacją pozarządową, ale zarówno sama osoba Orlicza-Dreszera, jak i zapisanie się do stowarzyszenia licznych postaci ze sfer rządowych sprawiło, że – choć nieformalnie – jej działania były zbieżne z linią polityczną państwa. Już w 1931 r. w programie Ligii znalazły się stwierdzenia, że jej celem jest „dążenie do wielkiego rozwoju mocarstwowego Polski, która dzisiaj przekracza znacznie ramy własnego państwa i posiada prawo dzięki wielomilionowej ekspansji ludnościowej i jej pracy na trenach innych państw i kolonii do przetworzenia się z państwa europejskiego w państwo światowe – wzorem innych, wielkich narodów”.
Organizacja była niezwykle aktywna. Starała się wpływać na politykę państwa dzięki skutecznemu lobbingowi, z własnych funduszy sponsorowała rozbudowę floty i infrastruktury żeglugowej, przede wszystkim jednak promowała ideę kolonialną wśród społeczeństwa, w czym pomagał bardzo poczytny miesięcznik „Morze”. To na jego łamach pojawiały się artykuły o eskapadach Szolc-Rogozińskiego oraz Mierosławskiego, tu zgłaszano postulaty dotyczące zajęcia konkretnych terytoriów i obszerne tego uzasadnienia.
O skali popularności Ligii Morskiej i Kolonialnej najwięcej mówią liczby: w 1930 r. liczyła ok. 50 tysięcy członków, a w ciągu dziewięciu lat jej liczebność wzrosła do blisko miliona. Jeśli doliczyć do tego kółka młodzieżowe oraz sympatyków, trzeba dodać kolejnych kilkaset tysięcy osób. Była to więc siła, której władze nie mogły lekceważyć. Współczesny historyk Marek Arpad Kowalski oszacował w 2005 r., że dotacje państwowe stanowiły nawet do 40 proc. majątku organizacji.
Tak naprawdę nie wynikało to z rzeczywistych ambicji kolonialnych sanacyjnych rządów. Politycznie prowadzono finezyjną grę: po pierwsze – zarażano Polaków ideą mocarstwowej pozycji kraju, co może nie byłoby jeszcze złe, gdyby przy okazji nie podsycało przy okazji i tak już mocno nacjonalistycznych nastrojów; po drugie, prowadzono w ten sposób politykę osłabiania III Rzeszy. Rzecz w tym, że Niemcy po I wojnie światowej utraciły kolonie, a ich terytoria przeszły pod zarząd Ligii Narodów. Jednym z głównych haseł dochodzącego do władzy Adolfa Hitlera była rewizja postanowień Traktatu Wersalskiego, a więc również jego ustaleń dotyczących terytoriów zamorskich. Przedstawiciele Ligi wyliczali, że Polsce należy się 10 proc. terytoriów dawnych kolonii niemieckich, co dawałoby całkiem spory obszar, bo ok. 300 tys. km kwadratowych.
„Nazwa «kolonialna» i różnego rodzaju związane z tym deklaracje są manewrem politycznym pozwalającym odpowiednim czynnikom na torpedowanie ekspansywnych roszczeń rodzącego się hitleryzmu. Przez zgłaszanie pretensji Polski do byłych kolonii niemieckich LMiK bardzo utrudnia działalność na polu międzynarodowym Niemieckiego Związku Kolonialnego” – mówił gen. Orlicz-Dreszer podczas zjazdu delegatów Ligi Morskiej i Kolonialnej w 1930 r.
Sam generał, choć okazał się doskonałym szefem organizacji, zajmował się głównie wspieraniem żeglugi bałtyckiej i rozwojem floty handlowej, nie zaś akcją kolonialną. Rzeczywiście jednak LMiK była nieustannie aktywna w polityce międzynarodowej, a jej działania dość skutecznie torpedowały rewizjonistyczne ruchy strony niemieckiej – mogła robić to, czego oficjalnie nie mogły władze. Trzeba pamiętać, że Warszawa starała się niemal do samego wybuchu II wojny światowej zachowywać jak najlepsze stosunki z III Rzeszą, pełno było drobnych gestów dyplomatycznych, a za obrazę Hitlera zdarzały się nawet w ówczesnej Polsce procesy. Najlepszym potwierdzeniem tego, że Liga była w rzeczywistości nieoficjalną agendą rządu polskiego i realizowała jego wytyczne, jest sprawa kolonizacji Liberii.

Liberia pod specjalnym nadzorem

Kraj ten powstał sto lat wcześniej na wykupionym przez Amerykańskie Towarzystwo Kolonizacyjne kawałku Wybrzeża Pieprzowego w Afryce Zachodniej. Wywożono tam uwolnionych w USA niewolników, którzy mieli urządzić się na miejscu według własnego uznania. Idea była szlachetna, efekt nienajlepszy. Nie pomyślano, że dawni niewolnicy nie mają najmniejszego pojęcia o rządzeniu, nie wspominając o tym, że jedyny system społeczny jaki znali, był układem niewolniczym. Nie trzeba było długo czekać, by oni sami zaczęli traktować zastane tu lokalne plemiona jako niewolników – nie dając im żadnych praw politycznych i traktując niezwykle brutalnie. Wszystko to nasiliło się po 1874 r., kiedy władze USA zniosły protektorat i przyznały Liberii pełną suwerenność. Gdy na świecie zniesiono niewolnictwo i zakazano handlu żywym towarem, właśnie w Liberii oba procedery kwitły w najlepsze.
Ujawniły to na początku lat 30. XX w. raporty Ligi Narodów i wtedy właśnie podjęto starania o ograniczenie suwerenności Liberii, zmianę jej statusu na protektorat – tym razem samej Ligi – i uzdrowienie sytuacji społecznej. W naturalny sposób rozpoczął się wyścig mocarstw o włączenie tego kraju do swojej strefy wpływów, ale ponieważ ścigali się wszyscy – nastąpił pat.
W takiej właśnie sytuacji w 1933 r. przybył do Warszawy niejaki dr Leo Sajous, przedstawiciel rządu liberyjskiego. Nie była to wizyta oficjalna i nie do końca wiadomo, czego oczekiwał. Wiadomo, że polski rząd zgodził się na bezpośrednie rozmowy, polecił jednak ich przeprowadzenie Lidze Morskiej i Kolonialnej. Wiadomo też, że efektem była umowa o wzajemnej wymianie gospodarczej i kulturalnej, co jest o tyle zaskakujące, że ze strony polskiej podpisywała ją społeczna instytucja pozarządowa. Mimo to umowa weszła w życie.
Polska otrzymała w liberyjskich portach strefy wolnocłowe i szereg ułatwień handlowych, zobowiązano się przekazać polskim plantatorom odpowiednie działki pod uprawę i przyznać stosowne ulgi podatkowe. Dziennikarz i podróżnik Janusz Makarczyk, który odwiedził wówczas z ramienia LMiK Liberię, wspominał o możliwości rekrutowania żołnierza przez Polskę i konsultowaniu z Warszawą polityki zagranicznej tego kraju. Makarczyk dodawał, że polskiemu rządowi chodziło wówczas o przekształcenie afrykańskiego państwa w kolonię. Najprawdopodobniej nie była to prawda, ale takie właśnie podejrzenia rozeszły się po świecie, wywołując ataki medialne na Polskę w większości krajów europejskich i USA. Wrzawa była ogromna, a wzmogła się jeszcze bardziej, gdy odkryto, że przebywający w Liberii Polacy przekazywali rdzennym mieszkańcom broń. Nie było jej wiele i nie chodziło o masowy handel – nikogo zresztą nie ukarano. Prasa jednak wiedziała swoje. Polskę oskarżono o próbę dokonania zamachu stanu rękami lokalnej ludności i tym sposobem zapewnienie sobie pełnej kontroli nad Liberią.
Cała afera miała miejsce na przełomie 1938 r. i 1939 r. Liga Morska i Kolonialna po angielsku wycofała się z interesu w Liberii, był on zresztą marny – polskie plantacje były zadłużone, nie do końca radzono sobie z pracami rolniczymi w trudnym klimacie, koloniści jeden po drugim wracali do kraju. I taki był koniec marzeń o koloniach. Kiedy kilka miesięcy później wybuchła wojna, w szeregach polskiej armii nie było ani jednego liberyjskiego rekruta.