„Granica” to rzecz piękna i niepokojąca – historie z pogranicza Bułgarii, Grecji i Turcji, z gór Strandży i Rodopów, budują w czytelniku uczucie zapierającej dech nostalgii za miejscem, w którym się nigdy nie było
/>
/>
Zastanawiam się nad powodem, który skłonił panią do napisania „Granicy”. We wstępie pisze pani o „pierwotnym emocjonalnym impulsie”. Chciała pani odwiedzić miejsca, do których nie można było kiedyś pojechać? Do zakazanych stref czasów dzieciństwa?
Jeśli chodzi o impulsy, podzieliłabym je na emocjonalne, intelektualne oraz instynktowne. Kwestia emocjonalna jest oczywista: to miłość i gniew związane z moimi wspomnieniami. Moje zainteresowanie Strandżą i Rodopami zaczęło się od tematu zimnej wojny – od komunizmu i żelaznej kurtyny. Jestem dzieckiem tamtej epoki.
Ja także.
Czyli rozumie pan, że to punkt ulokowany centralnie w mojej głowie i jest to też, siłą rzeczy, centralna kwestia książki. Kiedy podróżowałam po pograniczu, odsłaniały się powoli kolejne warstwy rzeczywistości. Zimna wojna w dziejach tych ziem była tylko mgnieniem. Oczywiście, uformowała nasze życie, ale gdy spojrzeć w odpowiedniej skali czasowej, to ledwie mgnienie. Na granicę zaprowadził mnie także mój instynkt pisarski związany z potrzebą snucia opowieści – czułam, że znajdę tam niezwykle ciekawe historie. Bo nie jestem zawodową reporterką, lecz poetką i pisarką, zajmuję się opowiadaniem historii. Wiedziałam, że trafiam do wypełnionego po brzegi skarbca rozmaitych narracji. Bardzo mnie ciekawi, w jaki sposób ludzie opowiadają, jak i z czego budują narracje, jak ujmują w opowieści samych siebie i życie. Szczególnie wtedy, gdy mowa o sprawach trudnych – o traumach, krzywdach, wykorzenieniu, a granice mają moc przyciągania tego rodzaju wydarzeń. Ale interesuje mnie też to, w jaki sposób ludzie opowiadają o swoich związkach z danym miejscem. Tak się składa, że na obszarach, o których piszę, ludzie granicy są często także ludźmi gór, żyją blisko natury i ta relacja – zwłaszcza osadzona w bardzo długiej tradycji, tyleż historycznej, co ludowej – wydaje mi się fascynująca.
Czyli ludzie i miejsca?
Pociągają mnie miejsca z charakterem, po prostu muszę się dowiedzieć, co się składa na ich duszę. Napisałam parę lat wcześniej książkę o fenomenie argentyńskiego tanga („Dwanaście minut miłości. Opowieść o Tangu”) – to była ewidentnie miejska książka, potem miałam wewnętrzne przekonanie, że teraz chcę trafić do miejsc położonych z dala od miast. Są takie – jak Strandża czy Rodopy – gdzie polityczna brutalność swobodnie współistnieje z pięknem przyrody i wolnością ducha. Tym, co łączy piękno z brutalnością, jest opowieść. Genius loci jest tam tak potężny, że chciałam spędzić w tych miejscach trochę czasu i podjąć próbę uchwycenia tego ducha, który zdaje się być tak stary, że aż bezczasowy. Kiedy się pisze o tym pograniczu i jego ludziach, pisze się, dosłownie, o głębokim czasie.
O tak...
To jest natura tych miejsc. Istnieją od tak dawna. Gdy mówimy o impulsach, dodam, że chodziło jeszcze o intelektualną ciekawość. Chciałam nie tylko poczuć te miejsca, lecz także, na tyle, na ile to możliwe, zrozumieć je. Tamta ziemia żyje narracją, od zamierzchłych czasów opowiadanie historii jest bardzo ważną składową kultury Bałkanów. W narracjach spotykają się mity, legendy, folklor, ale też codzienna kultura życia domowego, kiedy siadasz z rodziną i znajomymi przy stole, jesz, pijesz, śpiewasz i opowiadasz.
Przypominam sobie odkrycie amerykańskiego lingwisty i literaturoznawcy Milmana Parry'ego z lat 20. zeszłego wieku, że na terenach Królestwa Jugosławii wciąż żyją niepiśmienni opowiadacze, podtrzymujący tradycję mającą parę tysięcy lat.
No właśnie! Czyli moja książka nie mogła być inna. Musiała oddać tę duchową plątaninę narracji i losów. To dlatego jest ona też po części rodzajem słownika: objaśnia pewne pojęcia, wprowadza słowa-hasła pochodzące głównie z trzech języków tego pogranicza: bułgarskiego, tureckiego i greckiego. Słowa są częścią tej złożonej, kulturowej tkaniny, o której mówiłam. Nawet jeśli są czytelnikowi obce. Zwłaszcza wtedy – to nie powinno być danie do łatwego przełknięcia, bo potykając się o nieznane słowa, uczymy się czegoś nowego. Chciałam, żeby czytelnik mógł pójść ścieżką, którą sama szłam, jako że o wielu z tych spraw nie miałam wcześniej pojęcia. Żeby mógł poczuć moje emocje, ekscytację, ciekawość, ale też strach i głęboki smutek. Mam nadzieję, że energia – pozytywna i negatywna – płynąca z tych odkryć trafiła do tekstu.
Urodziła się i dorastała pani w komunistycznej Bułgarii, granice były wtedy zamknięte, a w każdym razie ściśle strzeżone. W ogóle mam wrażenie, że kiedy obywatel wychowany w krajach demokracji ludowej przekracza granice, nawet te dzisiejsze, często niemal niewidoczne, dzieje się z nim coś dziwnego. Czuje przerażenie.
Byliśmy i jesteśmy dziećmi granic. To bez znaczenia, że nie próbowaliśmy ich przekraczać, gdy groziło to śmiercią od kuli pogranicznika – nasze pokolenie jest pokoleniem żelaznej kurtyny. Jesteśmy ostatnią generacją wychowaną w świecie, w którym granice w dużej mierze definiowały rzeczywistość. Mieszkaliśmy za jakąś widzialną bądź niewidzialną barierą. Ona tam była, niezależnie od tego, czy byliśmy jej świadomi, czy nieświadomi. Znaliśmy – i do tej pory znamy – ów lęk, paranoję, poczucie uwięzienia związane z obecnością granicy.
Ale czujemy też osobliwą satysfakcję, kiedy uda nam się sforsować granicę, nawet gdy nikt już jej nie pilnuje.
Owszem – i pewnie właśnie dlatego granice tak mnie przyciągają. Chcę je ciągle przekraczać. To potężne doznanie. Ludzie, którzy nigdy nie żyli na terytorium otoczonym strzeżonymi granicami, mogą mieć problem ze zrozumieniem, o co mi chodzi. Tym bardziej warto o tym opowiadać: o doświadczeniach, jakie płyną z egzystencji w świecie podzielonym i pokawałkowanym. Te opowieści mogą się przydać tym, którzy przyjdą po nas i którzy będą musieli skonfrontować się z kryzysem uchodźczym o niewyobrażalnych rozmiarach.
Pamiętam, że jako dziecko odczuwałem wielkie emocje na górskiej granicy między PRL a Czechosłowacją. Wszędzie stały tablice z napisem „Granica państwa. Przekraczanie zabronione”. Szczytem nieposłuszeństwa było wystawienie nogi poza linię wyznaczaną przez słupki graniczne.
Wystarczył sam napis, prawda? Masz w głowie wdrukowaną prostą prawdę, że jeśli wystawisz tę nogę za daleko, możesz zginąć.
Albo, jeśli jesteś żołnierzem wojsk ochrony pogranicza, będziesz musiał kogoś zabić.
Tak, możesz być ofiarą albo członkiem plutonu egzekucyjnego. Brak tu neutralnych rozwiązań. Nawet dziecko to rozumiało w paranoicznej kulturze, w której dorastaliśmy. Granice bułgarsko-grecka i bułgarsko-turecka były bez wątpienia strzeżone dużo silniej niż granica polsko-czechosłowacka, bo były to granice bloku wschodniego. Mam zresztą wrażenie, że na tych granicach wciąż snują się duchy patrolujących żołnierzy i ich ofiar.
Granice mogą być różnego rodzaju – takie, które mają nas oddzielić od wrogów. Takie, które mają powstrzymać napływ obcych. Takie wreszcie, które mają zniechęcić naszych własnych obywateli do opuszczenia kraju. Granice w Strandży i w Rodopach wypełniały, a często nadal wypełniają, wszystkie te cele.
To dlatego wydają się takie ciekawe i dlatego krąży wokół nich tyle opowieści. Odkryłam wiele paradoksów w tych mikroświatach, ale jeden okazał się kluczowy: my, obserwatorzy z zewnątrz, myślimy o nich w kategoriach zero-jedynkowych. Tu – tam. Ta strona – tamta strona. My – oni. Tymczasem to nie jest binarny świat, to świat labiryntowy. Istnieje coś, co nazwałabym kulturą granicy, w tej kulturze nie uczestniczą dwie strony, podmiotów jest znacznie więcej. W kulturze granicy totalitarnej – której doświadczyliśmy w czasach komunizmu – wróg nie czai się tylko po drugiej stronie zasieków, wróg jest wszędzie. Na bułgarskim terytorium w epoce zimnej wojny nie potrzebowałeś złych Turków – w twojej przygranicznej wiosce na sieć społeczną nakładała się żywa, zmienna mapa zależności: ten lojalny, ten buntownik, ten ma rodzinę za granicą, ten donosi, tamten przemyca. Mapa usiana pułapkami i brakiem zaufania. Oczywiście labiryntowość tej granicy bierze się jeszcze z głębokiej historii ziemi, po której ją przeprowadzono, i często ze starożytnej historii tych gór. Jeśli nawet pominąć graniczny charakter Rodopów i Strandży, wkracza się tu w swoisty labirynt czasu, bo tak wiele się zdarzyło, tyle warstw bytu nałożyło się na siebie. W tym rejonie chodzi się po ruinach dawnych cywilizacji – i nie da się pozostać na powierzchni. Duchy są wszędzie.
Skoro o duchach mowa, to jak to było z elementami realizmu magicznego w „Granicy”? Chodziło o artystyczny pomysł czy o wewnętrzną, niezbywalną cechę opisywanego świata?
Niewątpliwie o to drugie. Nie kierowały mną żadne programowe intencje z wyjątkiem przekonania, że chcę napisać tekst, który będzie zarazem prawdziwy i lojalny względem miejsca i ludzi. Non-fiction nosi w sobie prawdę. Starasz się nie być w centrum uwagi własnej opowieści, wręcz musisz się z niej usunąć, by nie przesłaniać jej sensu. W „Dwunastu minutach miłości” nie ma żadnych elementów realizmu magicznego, w wypadku Rodopów i Strandży szczególny rodzaj obecności sfery duchowej, niematerialnej, okazał się niezbywalnym fragmentem całości. Obyczaje, rytuały, zbiorowa wyobraźnia – to żywe aspekty tamtejszego życia, nawet teraz, po tych wszystkich katastrofach: migracjach, czystkach, wysiedleniach, kryzysie demograficznym. Zbiorowa wyobraźnia działająca w porządku mitologicznym pełni rolę społecznej terapii. I powinna być opisana.
U nas, na północy, historia nie wydaje się jakoś bardzo głęboko zakorzeniona, choć pewnie chcielibyśmy myśleć, że jest inaczej. To góra tysiąc lat, może nawet mniej, od kiedy zaczęliśmy pamiętać i zapisywać. W Bułgarii – w sumie na całych Bałkanach – ta perspektywa jest inna. Bogowie z greckiej mitologii spacerowali po waszych górach i kąpali się w waszych rzekach.
To są właśnie te labiryntowe ruiny przeszłości, po których się chodzi w Strandży. Nie chodzi tylko o tradycję starożytną, lecz także o pół tysiąclecia historii osmańskiej. Uwielbiam te dziwaczne zderzenia i zestawienia: osmański most na rzece, kawałek dalej – most z czasów rzymskich, na wzgórzu – pozostałości po trackich świątyniach, gdzie, z dużym prawdopodobieństwem, składano ofiary z ludzi, rzut beretem – instalacje z czasów sowieckich. Można to morze czasu obejść w jedno popołudnie. A obok stoją ruiny domów z epoki postkomunistycznej transformacji, to są być może ruiny najbardziej tragiczne, bo będące świadectwem masowej ucieczki ludzi z tych terenów. Ludzi, którzy zostawili tu domy, ogrody, sady. Te sady wciąż rodzą owoce, ale nikogo już tu nie ma.
Skoro o Osmanach mowa, to bez upadku Imperium Osmańskiego i jego katastrofalnych następstw historia opowiedziana w „Granicy” byłaby jednak całkiem inna. Choćby dlatego, że przed upadkiem Osmanów żadnej granicy w Strandży i w Rodopach nie było.
W następstwie tego wydarzenia właściwie każda granica na Bałkanach, nie tylko ta, o której pisałam, zyskała silnie traumatyczny wymiar. Weźmy granice na terenach byłej Jugosławii. Każda z nich to historia przelanej krwi, każdą można zakwestionować, każda pozostaje symbolem wymuszonej migracji. I to wszystko zaczęło się oczywiście wcześniej, nim żelazna kurtyna przecięła Europę – pierwsze bałkańskie konflikty o granice zaczęły wybuchać jeszcze przed I wojną światową (I wojna bałkańska z lat 1912–1913). Nagle kreska na mapie stała się barierą o morderczej sile. Nagle setki tysięcy ludzi zaczęto przerzucać z miejsca na miejsce jak zbędne bagaże.
I wtedy, zaraz po wielkiej wojnie, po traktacie lozańskim, doszło do tej osobliwej, wielkiej wymiany ludnościowej między Turcją, Bułgarią a Grecją.
Tak, było to swoiste klasyfikowanie ludzi według religii i języka. Inwazja nowoczesnych koncepcji narodu i społecznej homogenizacji. Dla regionu, o którym piszę, był to kataklizm. Generalnie na Bałkanach jest tak, że gdy się przyjrzeć drzewu genealogicznemu dowolnej rodziny, to się okaże, że pokolenie dziadów albo pradziadów przeżyło traumę migracyjną. Szczególnie dotyczy to ludzi żyjących w pobliżu granic. A mówimy tu o tych, którzy przeżyli, bo oczywiście było mnóstwo ludzi, którzy nie przeżyli i o żadnej rodzinnej traumie nie mogą opowiedzieć – mam tu na myśli choćby bałkańskich Żydów. Wracamy ponownie do niezmierzonych zastępów duchów zamieszkujących te ziemie. Pisząc „Granicę”, chciałam być lojalna zarówno wobec żywych, jak i wobec umarłych.
W pani książce też niemal wszyscy są w taki czy inny sposób przesiedleni albo wykorzenieni.
Taka może jest po prostu kondycja człowieka nowoczesnego bądź unowocześnionego na siłę. Ale jedną z największych niespodzianek, na jakie natrafiłam podczas pisania „Granicy”, było to, że ludzie żyjący z dala od centrów politycznych i cywilizacyjnych, ludzie, których państwo opuściło, skreśliło, zapomniało o nich, ludzie peryferii, muszą tak silnie polegać na własnych siłach i środkach. Wielu ludzi granicy to prawdziwi mistrzowie przetrwania. Mieszkańcy tego dziwnego pogranicza są, owszem, wykorzenieni, ale zarazem mają w sobie pasję. Są przywiązani do własnej tymczasowości, do swojego niemodnego, trudnego, często prymitywnego stylu życia. Otaczają dbałością i miłością to, co mają. Centra mogą się czegoś nauczyć od peryferii – siły przetrwania, twórczego myślenia, lojalności: nie wobec władzy centralnej, jej zestawu ideologii i symboli, ale wobec czegoś znacznie głębszego – ziemi, natury, swoich ludzi. A także wobec tradycji snucia opowieści.
W tym sensie najbardziej paradoksalną grupą etniczną, o jakiej wspomina pani w „Granicy”, są Pomacy, muzułmańscy Słowianie z Rodopów, kompletnie zmieleni w młynach historii pisanej przez nacjonalistów. Pomacy nie pasowali do żadnej koncepcji?
Tak naprawdę większość z nas nie pasuje ani do żadnej nacjonalistycznej koncepcji, ani do oficjalnej wersji historii. Jednak niektóre grupy – jak Pomacy – nie pasują jeszcze bardziej. Kolejny paradoks jest taki, że Pomacy, zdewastowani przez nacjonalistyczne polityki, niedookreśleni, trudni do zdefiniowania, są najprawdziwszymi tubylcami Rodopów, to tamtejsi górale. Żeby mały mógł przetrwać wśród wielkich, musi stosować rozmaite strategie przetrwania. Pomacy, podobnie zresztą jak górale bośniaccy, byli niegdyś chrześcijanami. I podobnie jak Bośniacy konwertowali się na islam. Stali się pierwszymi muzułmanami Bałkanów – i to przed podbojem tych ziem przez Turków. Islam dotarł na Bałkany w XIII w. za pośrednictwem sufich z Persji. Ten stary, mistyczny, panteistyczny islam zaaklimatyzował się na Bałkanach, stał się swojski w równej mierze co chrześcijaństwo. A zatem Pomacy: najpierw chrześcijanie, potem muzułmanie, następnie znów chrześcijanie, zmuszeni do porzucenia islamu siłą przez państwa narodowe, Grecję i Bułgarię, po upadku Imperium Osmanów. Trzy razy zmieniano im nazwiska w czasach bułgarskiego komunizmu. Współcześnie niektórzy z nich wrócili do nazwisk oryginalnych, inni zatrzymali sobie nazwiska zeslawizowane, po prostu dlatego, że każdy może się zmęczyć. Postrzegam Pomaków jako niezwykle silnych, doświadczonych specjalistów od przetrwania – są ponadto strażnikami zarówno zbiorowej pamięci, rytuałów, pieśni, praktyk ludowej medycyny i duchowości, jak również języka, który wszędzie indziej zanikł. Noszą etykietkę innego, ale są tak lokalni, jak tylko można sobie wyobrazić.
W „Granicy” jest historia, której nie znałem, o córce Todora Żiwkowa, demonicznej Ludmile, która została w wieku 34 lat członkinią KC Bułgarskiej Partii Komunistycznej, działała na polu międzynarodowej polityki kulturalnej, a jednocześnie fascynowała się ezoteryką, jasnowidzeniem, angażowała aparat państwowy w poszukiwania trackich skarbów i zmarła młodo, w tajemniczych okolicznościach. To historia pachnąca siarką, rzecz o mrocznej duszy i przygodzie wziętej niczym z Indiany Jonesa.
To dziwna opowieść, ale właśnie dlatego umieściłam ją w książce, bo świetnie nadawała się do opisania reżimu Żiwkowa, jako pewien symbol: bo była to demoniczna dyktatura. Bułgarski reżim mieszał brutalną politykę i skrajny utylitaryzm z pewną dozą tradycyjnego mistycyzmu – korzystał z tego zabobonu, poganizmu, ponieważ nie był w stanie go zgładzić. Nawet komunizm nie umiał poradzić sobie z tą trwałą cechą bułgarskiego, bałkańskiego świata. Pytanie brzmi: kto zwyciężył w tym mrocznym, miłosnym pojedynku? Mistycyzm, bo przetrwał, w przeciwieństwie do komunizmu. Niewykluczone, że tyrania, polityczna opresja, jeszcze wzmacniają mistycyzm i myślenie magiczne. Człowiek potrzebuje czegoś zewnętrznego względem siebie, by przetrwać konfrontację z władzą totalną.
Ale, jak pokazuje przykład Ludmiły Żiwkowej, kiedy mistycyzm idzie w parze z potężną władzą, także dzieją się rzeczy ciekawe.
Ciekawe i przerażające. Ponieważ ci, którzy mają władzę absolutną, bardzo mocno wierzą w siebie. Ale absolutna władza zawsze upada, podobnie jak granica – ta też kiedyś w końcu zniknie. To nieuniknione przeznaczenie każdej tyranii: że upadnie. Możemy się tylko spokojnie przypatrywać. Powinniśmy w każdym razie zachować w sobie zdolność do bycia świadkami, nie tylko uczestnikami.
To mi przypomina o starym przysłowiu: „Usiądź na brzegu rzeki i poczekaj, aż trupy twoich wrogów spłyną z prądem”. Mam jeszcze jedno pytanie: jak to było – wyjechać z kraju w 1992 r. i zostawić wszystko za sobą?
To moje osobiste przeżycie zyskało dodatkową wagę, kiedy uświadomiłam sobie, że przede mną i po mnie migrowały setki milionów ludzi. Że to doświadczenie powszechne. Oczywiście moja historia ma wpływ na to, że ciekawią mnie migracje, ich powody, ich różne formy, rozmaite przemiany sposobów, w jakie ludzie migrują. Migracja bywa egzystencjalną katastrofą, ale jest też ekspresją wolności, wyzwolenia się, przekroczenia linii. Każdemu takiemu przekroczeniu towarzyszy strata. Dlatego wracam: napisałam dwie książki bałkańskie, moja kolejna rzecz także będzie osadzona na Bałkanach. Tematami mojego życia są tyrania i wolność, bo jestem nie tylko emigrantką, jestem także – to ważne i dlatego się powtórzę – dzieckiem żelaznej kurtyny.
Kapka Kassabova, „Granica. Na krawędzi Europy”, przeł. Maciej Kositorny, Czarne 2019