Nie potrafię funkcjonować w różnych światach. W momencie, w którym wchodzę w jakąś opowieść, to po prostu w niej jestem. Nie można wychodzić do ludzi i mówić „wprawdzie gramy to już 10 lat, ale wciąż z wielkim entuzjazmem”. Uczciwość jest ważna - mówi Katarzyna Groniec, wokalistka, aktorka i autorka tekstów. Przy okazji nowego albumu rozmawiamy o szybowaniu nad fiordami i ziemi szczęśliwej.

Media / SZYMON SZCZESNIAK-LAF-AM

Przyznam, że pierwszy singiel z nowej płyty – „Nie kocham” – początkowo mnie nie przekonał. Słyszałem, że podobnie było u Pani?

To jest piosenka, która przyszła do mnie na samym końcu. Basia Wrońska przysłała mi ją, kiedy niemal cały materiał na „Ach!” był gotowy. Początkowo nie chciałam jej, ale wracała do mnie w niespodziewanych momentach, nie sądziłam nawet, że ją pamiętam, że tak szybko wejdzie mi w krew. Pomyślałam, że przearanżowana z mocniejszym uderzeniem może ożywić całość materiału i pomoże płycie zachować proporcje między przestrzennymi, rozłożystymi utworami i trochę ją pobudzić. Barbara Wrońska napisała z resztą jeszcze dwie inne piosenki: „Się rozpłacz” i otwierającą płytę balladę „Na pół” oraz muzykę do „Deszczu”.

Deszcz” to mój ulubiony utwór z „Ach!”.

Naprawdę? To pierwsza piosenka, która powstała na tę płytę. A właściwie tekst. Nawet wymyśliłam melodię do niej, ale nie podobała mi się. Znaczy, nie była zła (śmiech), ale dobijała ten tekst, na dobrą sprawę - niewesoły. Basia trafiła w sedno ze swoją melodią, w dodatku oszczędna forma – fortepian plus waltornia – zrobiła z tego utworu perełkę.

Deszcz odbieram też jako motyw przewodni płyty…

W różnych formach. Deszcz, śnieg, lód.

Lubi Pani deszcz?

Lubię i nienawidzę! Zależy, na którym etapie padania. W naszym klimacie czasem trudno go lubić. Bardzo lubię wiosenny, ale gdy nadchodzi listopad, to jest już masakra. Ta płyta miała się w ogóle nazywać zupełnie inaczej, „Zima stulecia” albo „Niespotykanie długa zima”, na szczęście ktoś mi zwrócił uwagę, żebym się nie wygłupiała, jeśli mam zamiar grać to w czerwcu (śmiech). Koniec końców tytuł został pożyczony od jednej z piosenek na płycie, „Ach!”, czyli pieśni o wiośnie, momencie, kiedy ktoś się już nad nami ulitował i będziemy żyć dalej.

W końca ta wiosna i do nas dotarła. „Ach!” to zachwyt?

Miałam na myśli zachwyt, ale nie twierdzę, że to jedyna interpretacja, więc można sobie podłożyć coś innego.

Skoro o interpretacji mowa. Ile jest Katarzyny Groniec w Pani tekstach?

Trudne pytanie i tak bardzo intymne, że głupio mi o tym mówić.

Wobec tego przejdźmy do inspiracji.

„Ziemia jałowa” T.S. Eliota nieustająco, wracam do tego utworu i zawsze mówię „ach”! Poezja zmarłej niedawno Julii Hartwig. Uwielbiam hardkorowe wręcz wiersze Tadeusza Nowaka, wstrząsające i dotykające najczulszych miejsc. Szukam także w malarstwie…

...które odgrywa dużą rolę w oprawie graficznej „Ach!”.

Paulina Korbaczyńska to wrocławska malarka, której fanką jestem od kilku lat. Więcej, kolekcjonerką. Jeden z jej obrazów kupiłam na aukcji – pierwszy raz w życiu byłam na aukcji, strasznie się przejęłam faktem, że licytuję obraz, nie pamiętam kiedy ostatni raz przeżywałam takie emocje. Ale nie mam ulubionego muzeum czy galerii. Wpycham się po drodze do każdego miejsca, do którego można wejść, by zwiedzić i czegoś nowego się dowiedzieć.

Na stronie pisze Pani, że jest świadomą artystką od płyty „Przypadki”.

Muszę to zmienić, bo mnie szlag trafi (śmiech). Wydawało mi się, że tak jest, bo była to moja pierwsza autorska płyta – pierwszą wyprodukował Grzegorz Ciechowski, ale tam nie było żadnych moich tekstów; drugą zrobił Krzysztof Herdzin, tam już sobie pozwoliłam na jakieś próby pisania, na trzeciej wciąż próbowałam. „Przypadki” to bardzo skromna i ascetyczna płyta, dzięki której w końcu odważyłam się na więcej. To, że ta płyta wyszła uznałam za swój wielki sukces, poczułam się świadomą tego, co chcę powiedzieć. Bardzo szybko jednak znów zgubiłam drogę. Na szczęście, bo bez tego zagubienia i bez wiecznych poszukiwań traci się zainteresowanie działaniem. Ta świadomość się pojawia i znika, nie jest dana raz na zawsze.

Dawno nie było też płyty autorskiej w Pani dyskografii – wcześniej mieliśmy „ZOO z piosenkami Agnieszki Osieckiej”, album-spektakl „Wiszące ogrody”. Niemoc twórcza?

Po „Pin-up Princess”, płycie autorskiej z 2011 roku, miałam oczywiście plan wydania kolejnej autorskiej płyty. Ale zostałam poproszona o zaśpiewanie programu z klasycznymi piosenkami na Przeglądzie Piosenki Aktorskiej we Wrocławiu. W ten sposób powstały „Wiszące ogrody”, których nie chciałam nagrywać. Ale ponieważ publiczność korzysta dziś głównie z serwisów streamingowych, a płyty kupuje głównie po koncertach i zazwyczaj pyta o te piosenki, które przed chwilą słyszała, weszliśmy do studia nagrać „Ogrody”. Ponownie zaczęłam pracować nad „Ach!”, gdy pojawiła się kolejna „przeszkoda” – zaproszenie do zaśpiewania piosenek Agnieszki Osieckiej. Ponieważ szło mi wolno, pomyślałam, dobrze, będzie to miła odskocznia, może pogramy ten program pół roku, zrobimy 20 koncertów i dokończymy moją płytę.

A doszło jeszcze jedno zero niemalże do tych koncertów.

Skończyliśmy po trzech latach mając 189 koncertów na koncie, z wielką przyjemnością, ale wycieńczeni. Wsiąknęłam w Agnieszkę Osiecką. Zaczęliśmy grać bardzo intensywnie i siłą rzeczy nie dało się skupić na niczym nowym. Oczywiście znowu nie chciałam nagrywać płyty z coverami, ale ją nagrałam. Co więcej, zarejestrowaliśmy DVD, bo znalazł się cudowny, hojny sprawca zatrzymania tej chwili.

Bardzo dobrze się stało!

Pewnie! Ale płyta autorska musiała przez to czekać 7 lat. Teraz znowu snuję plany o następnej płycie autorskiej... Pytanie, co pojawi się po drodze i jakie decyzje podejmę.

Na szczęście PPA objęło swoim patronatem także płytę autorską…

Stało się to trochę przypadkiem, bo nie wiedziałam, że ostatnia prosta będzie tak długa. Weszliśmy do studia w lipcu 2017 roku i liczyłam na to, że w październiku będę mieć gotowy materiał. Poślizg był niemal półroczny i płyta ukazała się 16 marca. Skoro marzec to PPA - Cezi Studniak objął opiekę artystyczną, pomógł mi z koncepcją wizualizacji i ustawieniem koncertu na scenie w Capitolu.

Wspominała Pani wcześniej o serwisach streamingowych, a jaki jest Pani stosunek do nielegalnych źródeł?

To chyba jasne. Odwieczny problem! 20 lat temu nielegalne źródła wyglądały trochę inaczej, Internet był jeszcze w powijakach, ale za to działał Stadion…

Były tam Pani płyty?

Były! Poniekąd to była miara sukcesu w tamtych czasach. Gdy podrobione płyty z podrobioną książeczką pojawiały się na stoiskach na Stadionie, to znaczyło, że byli odbiorcy. Zmora tamtych czasów. Teraz kradnie się inaczej.

Jeśli chodzi o muzykę, to kradzież intelektualna na szczęście odchodzi do lamusa. Niemniej wciąż wydajemy pieniądze na nielegalne źródła…

Ciekawe skąd to się bierze? Przecież naprawdę można mieć w tej chwili filmy czy muzykę za bardzo małe pieniądze lub bezpłatnie. W środowisku muzycznym często słyszy się też narzekania na serwisy streamingowe. Szczerze mówiąc, w ogóle się w to nie zagłębiam. Nigdy nie należałam do czołówki artystów, którzy sprzedawali dużo płyt. Nie mam na swoim koncie Złotej Płyty, to zawsze był pułap nieosiągalny dla mnie. W czasach, gdy sprzedałam 25 tysięcy, na Złoto potrzeba było 30. A wtedy rządzili artyści sprzedający po 300 tysięcy płyt. Przekładając to na realny dochód - nigdy nie żyłam z płyt. Płyta zawsze była pretekstem, żeby pojechać w trasę, żyłam z koncertów i tak jest do tej pory. Wobec tego niespecjalnie mnie to zajmuje. Ale wiem, że te wynagrodzenia są dziwnie dzielone, bo jest główna pula i dopiero od klikalności zależy wysokość wynagrodzenia. Nie chcę zabrzmieć bezczelnie, ale dla bardziej „wymagających” artystów jest to dosyć niesprawiedliwe. O ile ludzie lubią rzeczy popularne i łatwe, i będą na nie klikać, co jest jasne, o tyle coś, co jest trudniejsze w odbiorze, nie wpisujące się w panujące trendy, nigdy nie dostąpi łaski zapłaty. Tym samym eliminujemy ważne, ale niekomercyjne dzieła. Dodatkowo dzisiaj jest strasznie dużo wszystkiego. Odnalezienie kogoś, kto zachwyci nas na dłużej niż pięć minut, dotarcie do młodych wykonawców i twórców poprzez ten gąszcz jest strasznie trudne. Debiut dziś to zupełnie inna para kaloszy.

Kiedyś na polskim rynku zdarzały się tygodnie bez premier, kilka tygodni temu jedna z wytwórni – i nie mówimy o tzw. majorsach – wydała aż cztery płyty.

Działa też, choć nie wiem jak to się przekłada na realne pieniądze dla wykonawców i twórców, rynek klubowy. Akurat rzadko w nim uczestniczę, bo to nie jest mój świat, chociaż w kilku miejscach klubowych zagrałam. Kilku, bo moja publiczność raczej nie przychodzi do klubów, nawet się nie orientuje, że tam gram. Jak to jest? Czy można z tego żyć? Jak się jest młodym i jeszcze nie ma się żadnych zobowiązań, to możliwości za tzw. bułkę i piwo jest dużo, można jeździć po Europie, osłuchiwać się, spotykać ludzi. To jest strasznie fajne i rozwijające. Nie do pomyślenia, nie do wyobrażenia sobie kiedyś. Te granice były bardzo konkretne i każdy jednak się zawierał w swoim kraju, jeżeli się jechało, to dla Polonii. Albo na tour po demoludach. W tej chwili można zagrać wszędzie, choć raczej się na tym nie zarabia…

Skoro jesteśmy przy klubach. Znajduję na „Ach!” brzmienia lat 80-tych…

Pomysły na aranżacje ewoluowały, bo i droga do nich była długa. Dużą rolę odegrał Marcin Bors, który produkował tę płytę. Wiedząc, co chciałam uzyskać i jaką płytę nagrać, po prostu włączył przestrzenie, którymi zarządza w mistrzowski sposób i stworzył właśnie te brzmienia.

Od razu można rozpoznać czyja jest ta produkcja.

Nie ma zbyt wielu producentów muzycznych w Polsce. Właściwie można ich policzyć na palcach jednej ręki. Z Marcinem pracowałam już przy „ Przypadkach” i „ Listach Julii”, więc w naturalny sposób, szukając kogoś do produkcji, zwróciłam się do niego. Chciałam, żeby ta płyta była bardzo przestrzenna, żeby człowiek, zanurzający sie w nią, szybował nad fiordami. Może przegięłam. Wracając do realiów. Żeby chociaż poszybował nad gdyńskim klifem.

Może nad morzem deszczu?

Może…

Chciałem zapytać jeszcze o znak graficzny „Katarzyna Groniec”, który pojawiał się na prawie wszystkich Pani płytach.

To była pieczątka, która towarzyszyła kilku pierwszym płytom. „Pin-up Princess” była pierwszym odcięciem. Ale też grafika się zmienia, nie wyobrażam sobie tego podpisu włożonego w grafikę „Ach!”. Nie wszędzie pasuje, a zatrzymywanie symbolu na siłę nie ma sensu.

Odcięcie się występuje też u Pani z każdym projektem, nie zdarza się, żeby kilka projektów funkcjonowało na raz.

Nie potrafię funkcjonować w różnych światach. W momencie, w którym wchodzę w jakąś opowieść, to po prostu w niej jestem. Nie wyobrażam sobie, że dziś gram „Ach!”, a za dwa dni „ZOO”. Każdy koncert, każdy materiał ma też swoją krzywą wznoszącą, która do pewnego momentu idzie w górę, a potem zaczyna pikować. W momencie, w którym zaczyna się zmęczenie materiału, trzeba przestać. Nie można wychodzić do ludzi i mówić „wprawdzie gramy to już 10 lat, ale wciąż z wielkim entuzjazmem”. Uczciwość jest ważna, czyż nie?

Oczywiście! Niemniej jednak przy trasie „Ach!” wraca Pani do materiału z debiutanckiej płyty?

Nie grałam „Mężczyzn” od 15 lat. Dziwnym zrządzeniem losu okazało się, że korespondują z „Ach!”. Kiedy zastanawiałam się, które piosenki pomogą mi dopełnić koncert, to właśnie piosenki z mojego debiutanckiego albumu spełniły pokładane w nich nadzieje. Dołączyłam fragment „ Dzięki za miłość” i jeszcze trzy inne utwory. W tym minutowy „ Gdybyś mnie kiedyś”, który rozpoczyna koncert. To jest niesamowite o tyle, że ta płyta kończy w tym roku 18 lat. Dostanie dowód osobisty jesienią.

Ale Pani fryzura się za to nie zmieniła.

Ewoluowała w różnych kierunkach, ale co jakiś czas wraca. Miałam bardzo wygodne szczęście, że „ZOO” grałam przez trzy lata w kapeluszu, więc zwolniona z czesania wyhodowałam sobie bardzo niesforne włosy. Fryzjer, który mnie strzygł przed sesją, lubi fantazjować na temat tego, co mogłabym mieć na głowie, po czym kończy: no ale teraz nie mamy czasu, może kiedyś poszukamy, co powiesz na grzywkę?

Mam wrażenie, że jeszcze nigdy nie brzmiała Pani tak czysto jak na „Ach!”.

Chciałam po prostu mieć piosenki, bez teatru.

A co dalej? Piosenka czy teatralność?

Interesuje mnie i jedno i drugie. No i oczywiście następna płyta będzie autorska. (śmiech)

A zdarzają się jeszcze propozycje zagrania na deskach?

Nie. Nie mam szczęścia do grania w teatrze. Podjęcie decyzji o tym, że jest się samemu dla siebie sterem, żeglarzem i okrętem ma swoje konsekwencje. Nie wchodzi się w żaden zespół, a z wiekiem coraz trudniej jest się podporządkować. Miewam takie momenty, kiedy mówię sobie, że to wielka szkoda, że chciałabym być w jakimś zespole, przeżyć po raz kolejny zespołową pracę i zrzucić ze swoich pleców ciężar odpowiedzialności, być częścią układanki. Ale potem dociera do mnie, że nie wytrzymam tego, będę pyskować, ciskać się, a po miesiącu grania regularnie w teatrze przedstawienia, nad którym będę pracować cztery miesiące dzień w dzień, będę już tak wnerwiona, że bez kija nie podchodź.

A jest Pani szczęśliwa? Pytam, bo mimo, że teksty na „Ach!” nie napawają optymizmem, to szczęście słychać w Pani głosie.

Jestem w życiu w miejscu o którym mogę śmiało powiedzieć, że jest moją ziemią szczęśliwą.

Koncerty na razie zaplanowane do lata?

Do 9 czerwca. Potem przerwa. Właściwie działam bez dłuższych przerw już niemal od 10 lat, co ma swoje konsekwencje. Wchodzę z jednego projektu w następny, miewam momenty kiedy czuję się jak zombi. Wobec tego do połowy września przerwa. Próba wyciszenia się, przypomnienia sobie o co mi chodzi i czas na zreperowanie kregosłupa, który w nieelegancki sposób dał znać o swoim istnieniu.

Rozmawiał: Krzysztof Zwierzchlejski

Artykuł powstał we współpracy z www.legalnakultura.pl

Fundacja prowadzi Bazę Legalnych Źródeł, które udostępniają treści zgodnie z prawem i wolą twórców.