Uczestnicy debaty publicznej w Polsce mogą dziś co najwyżej pozazdrościć talentu i stylu międzywojennym publicystom, którzy z oczerniania swoich politycznych wrogów uczynili dzieło sztuki
/>
Bądź przekonany: jeżeli o kimś mówisz źle – zawsze ci uwierzą” – twierdził Tadeusz Dołęga-Mostowicz. Na potwierdzenie tezy autora „Kariery Nikodema Dyzmy” można znaleźć tysiące dowodów. Zwłaszcza w ostatnich dwóch dekadach, od kiedy w Polsce starły się w boju dwie prawicowe partie. Zmaganiom tym towarzyszy publicystyczna walka, w której najlepsze pióra z obu obozów wspierają swoich faworytów i usiłują dopiec drugiej stronie. Od kilku lat retoryczną wojnę polsko-polską ubarwia lewica, przeżywająca reaktywację ideową i polityczną po chudych latach. W sumie nie dzieje się nic nadzwyczajnego – gorące spory są naturalną rzeczą w państwach, które nie odbierają obywatelom owego cennego dobra, jakim jest wolność słowa. Jednak w polskiej polemicznej młócce czegoś brakuje. Ten brak można by zdefiniować jako deficyt polotu. Cechy, która sprawia, że nawet z okazywania pogardy wrogom politycznym da się uczynić dzieło sztuki. Zatęsknić za tym można dopiero wówczas, gdy sięgnie się po dzieła dawnych mistrzów.
Poeci marszałka
Trójka młodych poetów – Antoni Słonimski, Julian Tuwim i Jan Lechoń – pod koniec listopada 1918 r. oplakatowała Warszawę afiszami informującymi o otwarciu kawiarni „Pikador”. Zamierzali w niej wypromować swój rewolucyjny kabaret. Dlatego plakat opatrzyli hasłem: „Niech żyje dyktatura poetariatu!”. „Co wieczór w kawiarni odczytywaliśmy nasze wiersze i felietony satyryczne. Była to forma nowa dla Warszawy, nowe były też wiersze i zaskakująca ostrość personalnych ataków naszej satyry” – zanotował we „Wspomnieniach warszawskich” Antoni Słonimski.
Wkrótce do „Pikadora” zaczęły ciągnąć tłumy, wśród których całkiem spore grono stanowili politycy z niemal wszystkich stronnictw. Obok siebie na widowni siedzieli endecy od Romana Dmowskiego, chadecy Wojciecha Korfantego, pepeesowcy Ignacego Daszyńskiego, ludowcy Wincentego Witosa, no i oczywiście oddani zwolennicy Józefa Piłsudskiego. Parający się publicystyką polityczną autorzy „Pikadora” ściśle trzymali się credo Słonimskiego. „Należy krytykować bez wahania. Jeżeli bowiem kogoś skrytykujesz, zyskałeś jednego wroga, ale też stu przyjaciół w osobach tych, którzy cieszą się, że komuś dołożyłeś. Jeżeli natomiast kogoś pochwalisz, masz stu wrogów, którzy nie mogą tego ścierpieć i sto pierwszego na dokładkę, bo ten, którego pochwaliłeś, ma do ciebie śmiertelną pretensję za to, że pochwaliłeś go zbyt mało” – uważał poeta.
Jedną z najuciążliwszych przywar reżimów autorytarnych jest nadwrażliwość na słowo pisane, połączona z brakiem poczucia humoru
Jednak widzowie szybko zauważyli, że krytyka nie jest rozłożona równomiernie. Sami autorzy „Pikadora” podkreślali, że ich celem jest: „walenie futurystyczną bombą w zapleśniałe móżdżki «kulturalnej» Warszawki”. Oznaczało to atakowanie salonów blisko związanych z Narodową Demokracją, ponieważ w tamtym czasie stołeczne elity były bardzo endeckie. Skamandrytom (bo tak od nazwy czasopisma, jakie wydawali, zostali nazwani felietoniści z „Pikadora”) najbliżej było do Piłsudskiego oraz ludzi, którzy otaczali Naczelnika Państwa. Ojciec Słonimskiego, znany warszawski lekarz Stanisław Słonimski, sympatyzował z PPS. Gdy Komendanta ścigała carska policja, kilka dni przechował go nawet w swoim mieszkaniu.
Przyjaźni z piłsudczykami sprzyjały wspólne lewicowe przekonania oraz podobna wrażliwość. Jeden z najbardziej oddanych Marszałkowi ludzi – Felicjan Sławoj-Składkowski – znakomicie władał piórem. Jeszcze więcej zadatków na artystę posiadał adiutant Piłsudskiego płk Bolesław Wieniawa-Długoszowski. Nie dość, że pisał całkiem dobre wiersze, robił znakomite przekłady literackie książek z języka francuskiego, to jeszcze okazywał się niezastąpionym kompanem do zabawy o każdej porze nocy. Gdy Słonimski i Tuwim porzucili „Pikadora” i przenieśli się do otwartego w kwietniu 1919 r. w podziemiach Galerii Luxenburga teatrzyku Qui Pro Quo, płk Wieniawa podążył za nimi. Od tamtej pory niemal zawsze gościł na widowni.
W Qui Pro Quo królowała satyra obyczajowa i polityczna. Ta druga miała bardzo jednostronny charakter, bo wszyscy młodzi autorzy z całych sił walili we wrogów Piłsudskiego, jednocześnie oszczędzając osobę Komendanta. Mimo stronniczości, a może właśnie z tego powodu, o deficytowe bilety do kabaretu walczyli politycy wszystkich opcji i bardzo przeżywali przedstawienia. W 1921 r. Qui Pro Quo urósł prawicowy konkurent: Stańczyk. Wprawdzie reklamował się on jako pierwszy, w pełni niezależny kabaret polityczny, ale zasłynął przede wszystkim z bezpardonowych ataków na Marszałka. Animator przedsięwzięcia Walery Rudnicki (pseudonim sceniczny Jastrzębiec) musiał się liczyć z tym, że obecni podczas spektakli oficerowie nie będą zadowoleni. Na szczęście dla niego w tamtym czasie ograniczali się oni do urządzania „kociej muzyki”. Śledzący spektakl rządowy cenzor Antoni Sygietyński odpowiadał demonstracyjnymi brawami dla Jastrzębca.
Wojny starych
Gdy młodzi autorzy dopiero ostrzyli swoje pióra na scenach kabaretowych, starzy wyjadacze w grudniu 1922 r. toczyli pierwszą wielką wojnę publicystyczną. Poszło o nieco przypadkowe wybranie przez Zgromadzenie Narodowe Gabriela Narutowicza na prezydenta II RP. Paradoksalnie największy udział w sukcesie mało znanego opinii publicznej profesora Politechniki w Zurychu miała endecja. Pewne swego zwycięstwa Stronnictwo Narodowe kandydatem na prezydenta uczyniło Maurycego Zamoyskiego. Czym zagwarantowało sobie klęskę, bo na prawicowego obszarnika za żadne skarby nie chcieli oddać głosu nie tylko socjaliści, lecz także ludowcy oraz posłowie ukraińscy i żydowscy. Endeccy publicyści nie zamierzali bić się w piersi i przyznawać, że rozumienie meandrów polityki nie jest ich najmocniejszą stroną. O wiele prościej wychodziło poszukać winnych wśród wrogów. Celował w tym redaktor naczelny dziennika „Rzeczpospolita” Stanisław Stroński. „Naród, w którego żyłach płynie krew, a nie gnojówka, musi się wzburzyć, gdy mu się bezczelnie i szyderczo pokazuje, że o najważniejszych i o najdroższych dlań urządzeniach, odzyskanego w męce i ofierze państwa niepodległego rozstrzygają wrogo wobec polskości występujące narodowości obce” – pisał. Podkreślając przy tym, że Narutowicz wygrał wybory dzięki głosom posłów będących przedstawicielami narodowych mniejszości. „Żydzi na czele obcych narodowości czują się zwycięzcami, nie ukrywają tego, od razu wyciągają ręce po dalsze zdobycze” – ostrzegał.
Jednak histeryczna egzaltacja bywa jak balon, którego żywot można zakończyć jedną szpileczką. Redaktor naczelny wileńskiego „Słowa” Stanisław Cat-Mackiewicz, który serdecznie nie cierpiał swego endeckiego kolegi po piórze, skomentował jego tyradę krótko: „Stroński jest histerykiem, tłumaczy się to zresztą przez jego żydowskie pochodzenie”. Niedługo potem ciekawie zapowiadającą się pyskówkę ucięła śmierć Narutowicza, zastrzelonego w Zachęcie przez niezrównoważonego psychicznie malarza, a zarazem fanatycznego narodowca Eligiusza Niewiadomskiego. Na łamach pepeesowskiego „Robotnika” Stanisław Posner nazwał wtedy endecję „bagnem roznoszącym bakcyle zgnilizny moralnej i politycznego szału”. Prawicowi publicyści odgryźli się socjalistom w podobnym stylu. Ci najlepsi swoimi erystycznymi zdolnościami do naginania rzeczywistości potrafili mocno podnieść ciśnienie oponentom. „Nad zwłokami śp. Prezydenta Rzeczypospolitej, którego zamordowanie dla wszystkich jest ciosem bolesnym i głęboko odczutym, hasać zaczyna przerażający taniec stronniczych oskarżeń, wygrywanych jako zręczne posunięcie w walce politycznej” – pisał Stroński dzień po zamachu. „Śp. Gabriela Narutowicza wystawili na sztych wyboru przeciw większości polskiej, a głosami tylko mniejszości polskiej z rozstrzygającym wpływem obcych narodowości, tacy, którzy sami dla siebie wyboru takiego nie chcieli i nie przyjęliby” – dodawał, sugerując, że kandydaturę Narutowicza wymyślił Piłsudski. Po czym sam ostentacyjnie odmawiał kandydowania na urząd prezydenta z racji bardzo ograniczonych uprawnień głowy państwa. „Więc ciszej, dużo ciszej, nad tą otwartą trumną” – apelował na koniec redaktor naczelny „Rzeczpospolitej”. Wywód niegrzeszącego wzrostem publicysty na długo zapamiętała druga strona. Pół roku później osoby słuchające wystąpienia Piłsudskiego w hotelu „Bristol” raczej nie miały wątpliwości, kogo Marszałek nazwał „zaplutym karłem na krzywych nóżkach, wypluwającym swą brudną duszę”.
Pojedynki nie tylko na słowa
„Jak mało w Polsce jest zdrowych nerwów, a jak dużo histerii” – ciężko wzdychał Stanisław Cat-Mackiewicz, śledząc ówczesną publicystykę. Umiar nie należał do najmocniejszych stron uczestników debat publicznych. Gorzej, kiedy szedł w parze z brakiem polotu. Polemika z ideowym przeciwnikiem przypominała walenie go cepem po głowie, przy użyciu wzniosłych słów. Tak jak to czynił nieustannie atakujący skamandrytów redaktor naczelny „Myśli Narodowej” Adolf Nowaczyński. Nie mógł on wybaczyć Słonimskiemu, Tuwimowi i Lechoniowi nie tylko ich żydowskich korzeni, lecz przede wszystkim uwielbienia okazywanego Piłsudskiemu. Zwłaszcza tego, że każdego roku przygotowywali szalenie popularną „Szopkę warszawską”, wystawianą w podziemiach restauracji „Duża Ziemiańska” przy ul. Kredytowej. W satyrycznym spektaklu kukiełki parodiowały znanych polityków. Gdy na początku każdego roku ruszała nowa edycja „Szopki warszawskiej”, publiczność mogła mieć pewność, że Marszałek zostanie przedstawiony w niej jako wybitny mąż stanu. Natomiast kukiełki jego politycznych oponentów okażą się niezmiennie śmieszne i żałosne.
Nowaczyński potrafił co najwyżej czynić mało wysublimowane aluzje do semickiego pochodzenia twórców szopki, nazywając całe przedsięwzięcie „Neuse kukiełkes”, a ich samych „cuchnącymi cebulą”. Zeźlony tym Słonimski odpowiedział felietonem „Rudy do budy”, w którym informował czytelników, że Nowaczyński to „chałupnik polskiej satyry, który bierze robotę do domu, bo się boi wyjść na ulicę, żeby znów nie stracić paru funtów żywej wagi”. Po tym następowała długa lista wyszukanych obelg skierowanych pod adresem autora oraz redagowanej przez niego „Myśli Nasmrodowej”. Kończyło ją post scriptum o treści: „Drogi Adolfie! Jeżeli do felietonu mego wkradły się jakieś drobnostki, które mogłyby cię w czymkolwiek urazić, wybacz mi, gdyż napisałem tylko to, co byś sam o sobie napisał, gdyby ci zapłacono”.
Po takim podsumowania Nowaczyński już nie polemizował, lecz złożył oficjalną skargę na Słonimskiego w Związku Zawodowym Literatów Polskich, do którego obaj należeli.
Jeszcze dalej poszedł awangardowy artysta Mieczysław Szczuka po przeczytaniu recenzji poety o wystawie dzieł Henryka Berlewiego „Mechanofaktura” w salonie automobilowym przy ul. Mazowieckiej w Warszawie. Słonimski nie cierpiał sztuki nowoczesnej oraz jej skrajnie lewicowych miłośników. Napisał więc felieton „Mechano-Bzdura”, w którym pastwił się nad wystawą oraz członkami grupy artystycznej Blok, do której należał też Szczuka. Ten po przeczytaniu, że „Apostołowie tej faktury („Mechanofaktury” – red.) przynoszą nam towar zleżały, stary, który w Europie mało już kogo obchodzi”, nie zdzierżył. Autora paszkwilu odnalazł w kawiarni „Ziemiańska”. Wpadł tam i siarczyście spoliczkował Słonimskiego. Ten w odpowiedzi wyzwał go na pojedynek, czego szybko zaczął żałować. „Będąc przeciwnikiem pojedynków, nie czując już do Szczuki żadnej wrogości za głupią bijatykę w «Ziemiańskiej», uległem w sposób brzydki naciskowi opinii. Nie wypadało się nie bić” – zapisał we wspomnieniach Słonimski. „Moim sekundantem był Wieniawa, Szczuki major Dobrodzicki. Obaj ci legioniści tak się nie lubili, że zacietrzewieni przy ustalaniu warunków doprowadzili nas do trzykrotnej wymiany strzałów na dystansie piętnastu kroków” – opisywał. „Chwała Bogu! Tolek (Słonimski – red.) zdrów i cały. Szczuka lekko ranny w nogę. Rzadko się zdarza, aby w takiej historii tak sprawiedliwości stało się zadość” – opisywała w dzienniku Anna Iwaszkiewiczowa bezpośrednią „polemikę” literatów, którą w kwietniu 1924 r. żyła stolica.
Trudni pupile reżimu
Gdy Słonimski strzelał się ze Szczuką, czytelnicy dostali do ręki pierwsze numery „Wiadomości Literackich”. W tygodniku redagowanym przez Mieczysława Grydzewskiego pisywały najlepsze pióra lewicowo-liberalnej elity, nadające ton dyskusjom intelektualnym oraz kreujące gusta wykształconych Polaków. Wśród nich prym wiodła „Mafia Skamandra”, bo tak zaczęto nazywać poetów i satyryków, którzy z coraz większym zacięciem parali się publicystyką polityczną. Po maju 1926 r. nadeszły dla niej złote czasy. Gdy do władzy wrócił Piłsudski, jego najwierniejszy z adiutantów płk Wieniawa-Długoszowski (wkrótce awansowany na generała) konsekwentnie wspierał przyjaciół z „Ziemiańskiej”. Wydawany za pieniądze MSZ po francusku, niemiecku i angielsku, skierowany do tamtejszych czytelników miesięcznik „La Pologne Litteraire”, za sprawą Wieniawy regularnie drukował tłumaczenia wierszy i esejów skamandrytów. Jako że wiele było znakomitych, stali się oni gwiazdami w międzynarodowej skali. W kraju otrzymali stałe rubryki w sanacyjnej „Gazecie Polskiej”, a Lechoń bez problemu zdobył pieniądze na wydawanie satyrycznego tygodnika „Cyrulik Warszawski”. Bardzo szybko endeccy publicyści ochrzcili go mianem „organu humoru rządowego”. W zasadzie niewiele mijając się z prawdą.
Tymczasem drogi utalentowanych autorów i sanacji niespodziewanie zaczęły się rozchodzić. Pierwszy zgrzyt nastąpił, kiedy piszący przez kilka lat panegiryki o Marszałku Julian Tuwim w październiku 1929 r. opublikował na łamach „Robotnika” wiersz „Do prostego człowieka”. Wzywał w nim ludzi pracy do tego, aby w razie wojny nie wierzyli burżujom i ich sługom. „Wiedz, że to bujda, granda zwykła, / Gdy ci wołają: «Broń na ramię!», / Że im gdzieś nafta z ziemi sikła / I obrodziła dolarami; / Że coś im w bankach nie sztymuje, / Że gdzieś zwęszyli kasy pełne / Lub upatrzyły tłuste szuje / Cło jakieś grubsze na bawełnę” – ostrzegał Tuwim. A jednocześnie postulował: „Rżnij karabinem w bruk ulicy! / Twoja jest krew, a ich jest nafta!”. Wiersz Tuwima zarówno prasa sanacyjna, jak i endecka okrzyknęły mianem wywrotowego, uznając to za wzywanie Polaków do odmawiania walki za ojczyznę. Podczas kolacji w „Ziemiańskiej” Wieniawa zrugał swego pupila, zauważając, iż w Związku Sowieckim za utwór tak krytyczny wobec władzy poetę czekałoby zesłanie na Syberię.
Konflikt zażegnano, lecz wkrótce wybuchły nowe. Związani z „Wiadomościami Literackimi” twórcy nie potrafili przejść do porządku dziennego nad aresztowaniem z polecenia Piłsudskiego we wrześniu 1930 r. przywódców opozycyjnego Centrolewu. „Wiadomości z twierdzy brzeskiej docierały do opinii i potwierdzały fakty torturowania, hańbienia uwięzionych” – wspominał Słonimski. Poeta i jego koledzy zaczęli publikować listy protestacyjne. Słonimski na łamach „Wiadomości Literackich” zadeklarował nawet, że już „nie zasiądzie do stolika z żadnym pułkownikiem”, wiadomo kogo mając na myśli. Wkrótce sanacja uznała jego i Tuwima za wrogów, którym na ręce musi patrzeć państwowa cenzura. Natomiast Lechoń skorzystał z propozycji objęcia posady attaché kulturalnego w ambasadzie polskiej w Paryżu, wycofując się tym samym z życia publicznego. „Uwielbiali się wzajem, / Chociaż na pozór drwiący, / Oni go – że romantyk, / On ich – że wojujący. / Oni jego – że rębacz, / On ich – że artyści, / Oni go – że pułkownik, / On ich – że pacyfiści. / Uczucia były coraz Czulsze i gorętsze, / Aż przestali siadywać Co dzień na półpiętrze” – pisał w pożegnalnym wierszu „Pułkownik i poeci” Marian Hemar. „Zbyt wiele różnych rzeczy / Za złe sobie brali: / Oni jemu – że pisze, / On im – że tacy śmiali. / Oni jemu – że rębacz, / On im – że artyści, / Oni mu – że generał, On im – że pacyfiści” – podsumowywał poeta.
Koniec zabawy
Jedną z najuciążliwszych przywar reżimów autorytarnych jest nadwrażliwość na słowo pisane, połączona z brakiem poczucia humoru. Radosne polemiki ideowo-polityczne, ocierające się o sztukę, stopniowo wygasały wraz z umacnianiem się rządów sanacji. Wielu przedstawicieli obozu władzy po prostu zbytnio brało do siebie krytyczne opinie ludzi pióra. Boleśnie przekonał się o tym już we wrześniu 1927 r. Tadeusz Dołęga-Mostowicz. „Powracając do domu przy ul. Grójeckiej nr 44 w pobliżu tegoż został napadnięty przez siedmiu zbirów uzbrojonych w pałki. Grad uderzeń padł tak niespodziewanie, że red. Mostowicz, który nawet laski nie miał przy sobie, nie mógł wcale myśleć o obronie” – donosiła czytelnikom „Rzeczpospolita”. Potem pisarza wywieziono do lasu, gdzie napastnicy: „poczęli bezlitośnie go bić kijami, jednocześnie krzycząc: «A nie będzie tak pisał o Marszałku!»” – donosił dziennik. Potem przez wiele tygodni pisarz dochodził do siebie w szpitalu, a sprawców oczywiście nigdy nie ujęto.
Adolfa Nowaczyńskiego, choć jego publicystykę trudno uznać za nazbyt lotną, po krytycznych felietonach o sanacji i Piłsudskim pobito trzykrotnie. Podczas ostatniej napaści stracił oko. Kiedy redaktor „Myśli Narodowej” wycofał się z życia publicznego i rozważał wstąpienie do zakonu albertynów, również jego dawnym oponentom nie było do śmiechu. Strach owocował autocenzurą, także wśród niedawnych pupili władzy. Tuwim wrócił do poezji, Słonimski skupił się na recenzjach teatralnych i kwestiach obyczajowych. To nie oznaczało stępienia ich piór. O komedii „Simona” autorstwa Jacquesa Devala, wystawianej w Teatrze Nowym, Słonimski pisał: „Simona kocha Tony’ego, Andrzej Salicel kocha Simonę, Simona nie kocha Andrzeja Salicela, a Tony kocha Simonę. Potem Tony już nie kocha Simony, Simona kocha Andrzeja, a Andrzej kocha Simonę. Ta wstrząsająca tragedia serc ludzkich opowiedziana jest z lekkością i błyskotliwością, jaką odznacza się stary nocnik wyrzucony na śmietnisko. Lekkie to, ma połysk, ale usiedzieć już na tym nie można”. Dużo mniej miejsca potrzebował na bardzo obrazową ocenę sztuki „Ćwiartka papieru”, która swą premierę miała w Teatrze Letnim. „To nie była ćwiartka papieru. To była rolka” – ujmował całą recenzję w dwóch zdaniach Słonimski. Trzymał się przez następne lata z dala od polityki oraz sanacji. „Dzisiaj się czasem, z dala, Ujrzą – ogień i woda… Ogień westchnie: niestety. Woda zaszemrze: szkoda…” – pisał Hemar.