Zaczęłyśmy się zastanawiać, czy utrwalony wizerunek Kresów, konserwatywnych, biednych, zapuszczonych, w pełni odpowiada prawdzie – mówią autorki znakomitego zbioru reportaży „Wieża Eiffla nad Piną” o próbach modernizacji wschodnich ziem II RP
/>
Skąd pomysł, by o wschodnich pograniczach II Rzeczypospolitej opowiadać przez pryzmat modernizacji? Kresy w swoim stereotypowym wizerunku nie kojarzą się raczej z nowoczesnością.
Agnieszka Rybak: Właśnie dlatego!
Anna Smółka: Słusznie, że się nie kojarzą, bo nigdy nie były ostoją nowoczesności. Zresztą każda z nas może opowiedzieć osobistą historię dojrzewania do napisania tej książki. Ja np. mam korzenie kresowe, chociaż w mojej rodzinie nie używało się terminu „Kresy”, tylko nazwy małego mająteczku Szczara nad rzeką Szczarą (lewy dopływ Niemna, obecnie na Białorusi – red.). Wyrosłam wśród historii o tym miejscu – opowieści mojej babki zlewały mi się z narracją „Pana Tadeusza”, który był dla mnie od dziecka całkowicie zrozumiałą, domową lekturą. A to dlatego, że tamten świat przez 200, może 300 lat trwał praktycznie niezmienny, przynajmniej jeśli mowa o krajobrazie duchowym. W moim przypadku decydująca była ciekawość: istniała bowiem jakaś inna rzeczywistość kresowa, o której nie wiedziałam. Kresy były mentalnie bardzo szlacheckie, moich przodków nie interesowali jacyś tam modernizatorzy czy fabrykanci, gdy tymczasem to się działo tuż obok. Jak to mówił Cat Mackiewicz o XX-leciu: teraz panuje „duch kupiecki”, a on nie lubi „ducha kupieckiego”. Co nie znaczy, że przodkowie się prywatnie nie modernizowali, owszem, ale w Warszawie, bo ze Szczary nie dawało się żyć. Niemniej Szczara pozostawała ostoją przeszłości, jeździło się tam na wakacje.
AR: Ja jestem dziennikarką, przy różnych okazjach zdarzało mi się rozmawiać z kresowiakami i z tych rozmów zaczęło się coś wyłaniać: to mianowicie, że potoczne wyobrażenie Kresów, kresowa mitologia, nie obejmuje wielu istotnych aspektów tamtejszego ówczesnego życia. Rozmawiam, dajmy na to, z panią Mars z Sądowej Wiszni (miasto, majątek i pałac w dawnym woj. lwowskim, obecnie na Ukrainie – red.) i słyszę od niej: – A wie pani, bo my tam mieliśmy poziomki, całą plantację. Mama prowadziła tę plantację i myśmy je wysyłali do Harrodsa. – Jak to? – pytam. – Normalnie. Trzeba było spakować, rano zawieźć, a potem leciały samolotem do Londynu – odpowiada pani Mars. Nigdy mi się nic podobnego nie kojarzyło z Kresami. Albo weźmy Hutę Szkła „Niemen” w Brzozówce (miasto na południe od Lidy, obecnie na Białorusi – red.) – wielka, słynna fabryka, z której szkło było i jest do tej pory cenione na świecie. Nie przyszło mi wcześniej do głowy, że podobny moloch mógł powstać na ubogiej ziemi lidzkiej. Zaczęłyśmy się więc razem zastanawiać, czy ten utrwalony wizerunek Kresów konserwatywnych, biednych, zapuszczonych, w pełni odpowiada prawdzie.
Mam wrażenie, że dziś ścierają się dwie narracje na temat II RP – jedna idealizująca i estetyzująca, podsycana nostalgią przez cały dość ponury okres PRL-u, i druga, krytyczna i rewizjonistyczna, dostrzegająca biedę, nierówności, przestępczość, autorytaryzm, problemy z mniejszościami. Panie wybrały jednak trzecią drogę, uciekając od tej dwubiegunowości.
AR: Bo to nie były, rzecz jasna, tylko te poziomki, które latały do Harrodsa. Bywało różnie. Chciałyśmy pokazać, że te różnice w ogóle istniały.
AS: Tym, co nas szczególnie fascynowało, było odkrywanie uderzających podobieństw między starymi a nowymi czasami. Wydaje mi się, że my, autorki książki, i całe nasze pokolenie jesteśmy dziećmi 1989 r., dziećmi nowej, niepodległej Polski. I wie pan co? Kiedy się czyta o zdarzeniach sprzed stulecia, dojmujące jest wrażenie pewnej powtórki. Oczywiście: obecna Polska nie ma znaczących mniejszości narodowych, ukraińskiej, żydowskiej czy niemieckiej, jest też bogatsza, inaczej umocowana politycznie w Europie, ale jak się spojrzy na tych ludzi z lat 20., z jednej strony na ich entuzjazm, z drugiej na spory polityczne, które wiedli, i jeszcze na palące kwestie, które musieli rozwikłać – jest to wszystko bardzo nasze. Ciekawie było się przyglądać ich marzeniom, ale też ich porażkom. Przez cały czas zresztą towarzyszyło mi pogłębiające się przekonanie, że się jako społeczeństwo nie zmieniamy. Że pisząc o Kresach w XX-leciu, piszemy o rzeczywistości swojskiej, rozpoznanej psychologicznie. To budziło empatię, a może nawet czułość wobec bohaterów naszych reportaży.
AR: My same na przełomie lat 80. i 90. miałyśmy nasze własne marzenia o szklanych domach. Wkraczając w dorosłe życie, niejako na dzień dobry, dostałyśmy Polskę w prezencie. Stąd dosyć łatwo jest nam zrozumieć, kim był i co czuł Cezary Baryka, bo też czułyśmy, że nagle wszystko można i że my tę Polskę urządzimy. Teraz z kolei jest czas na refleksję nad tym, co właściwie z tego wyszło.
Mają panie w książce ludzi o niesamowitych biografiach.
AS: Jest choćby Witold Hulewicz, który szaleje, żeby w Wilnie założyć rozgłośnię radiową. Słaby pisarz, ale robiący niezwykłe rzeczy literacko w radiu. Te słuchowiska! Teatr wyobraźni. Charakterologicznie fantastyczna postać, potem w czasie wojny także tragicznie sprawdzona, z drugiej strony jednak, jeśli zapomnimy na chwilę o jego późniejszym tragicznym losie, to strasznie ludzki facet! Taki organizator, ważniak, prezesik. A Wilno, dodajmy, nie chce go, nie akceptuje – doskonale rozumiem starych wilnian, których Hulewicz wkurza: ledwie przyjechał, a już chce wszystko poprzestawiać, urządzić, przywłaszczyć. Gość jest obcy, nie wiadomo skąd, karierowicz – ogólnie drażniący typ. W Polsce się nadal takich nie lubi, dzisiaj też, pod tym względem mało się zmieniliśmy.
Albo taki komandor Witold Zajączkowski, dowódca Flotylli Rzecznej Marynarki Wojennej w Pińsku.
AS: No właśnie. Wybitny oficer, którego dla odmiany kochali wszyscy współpracownicy i podwładni. Nie jestem specjalistką od spraw wojskowych, ale doświadczenie historyka podpowiada mi, że niezwykle rzadko zdarza się, aby ktoś pozostawił po sobie praktycznie same pozytywne opinie, tyleż dotyczące charakteru, ile kompetencji – rozsiane po wspomnieniach ludzi, którzy go znali. Zajączkowski w II RP nie może się odnaleźć w hierarchicznych układach w Marynarce Wojennej, ucieka więc w bok, całą swoją energię, a miał jej naprawdę sporo, pakując w formację marginalną i w sumie dość bezsensowną, czyli we flotyllę pińską. Przy tym, paradoksalnie, osiąga w tej nieco absurdalnej działalności liczne sukcesy: buduje bezzałogowe monitory (lekko opancerzone rzeczne okręty artyleryjskie – red.), które w 1939 r. są w stanie strącać niemieckie samoloty. Udało mu się, bo miał w sobie wielką pasję stworzyć niezłe wojsko i bardzo dobre uzbrojenie. I znów – ta historia o pasjonacie nieumiejącym się dogadać z przełożonymi i poszukującym dla siebie jakiejś niszy jest bardzo swojska. Ale w jak egzotycznej scenerii się rozgrywa, wśród poleskich błot!
Przez swoje oddalenie od centrum te miejsca, o których panie piszą, dajmy na to Pińsk, Mosty czy Janowa Dolina, stały się chyba swego rodzaju laboratoriami modernizacji – w tym sensie, że pewne gwałtowne procesy zmiany społecznej, ekonomicznej, politycznej lepiej tam było widać.
AR: Ale też takie było chyba zamierzenie twórców tych enklaw – że to będą takie forpoczty, które mają na tym terenie powstać i z czasem pomóc osadzić i rozwinąć tam pewną tkankę społeczno-administracyjną. To nie były projekty stricte polskie, raczej po prostu państwotwórcze. Weźmy Janową Dolinę (modelowe osiedle robotnicze przy kopalni bazaltu na Wołyniu – red.) – była projektem cywilizacyjnym i integrującym różne etnosy. Chodziło o to, żeby w ogóle od czegoś zacząć na tym „dzikim” Wołyniu i żeby to potem mogło się przerodzić w coś większego.
AS: Tu znów narzuca się analogia z naszą transformacją ustrojową – w 1918 r. też startujemy z garbem straszliwych kompleksów wobec Zachodu. I bardzo chcemy ten Zachód dogonić, poczuć się dumni z siebie. Wyzwolona w ten sposób energia przyczyna się do czegoś, co można by nazwać patriotyzmem gospodarczym – patriotyzmem, który się przejawia w przedsiębiorczości, dążeniu do podnoszenia standardów cywilizacyjnych, kreatywności, wynalazczości. Już nie trzeba tylko ginąć za ojczyznę, teraz można też budować. Idziemy stawiać fabryki czy kopalnie, budując w ten sposób n o w ą Polskę. Nową, czyli nowoczesną, silną gospodarczo. Zadanie naszych przodków sprzed 100 lat było nieporównywalnie cięższe niż nasze w 1989 r.: nie mieli ustalonych granic, mieli za to wojnę. Nawet inflację mieli dużo większą niż my.
Czy można patrzeć na modernizację Kresów jako na polski projekt kolonialny?
AR: Chyba nie – narzuca się tu ponownie historia Janowej Doliny, która intencjonalnie nie była nastawiona na automatyczne preferowanie polskości. Wręcz przeciwnie: w latach świetności tego osiedla kulturę ukraińską szeroko popularyzowano i prezentowano w tamtejszym ośrodku kultury. Relacje etniczne układały się nieźle. Różnice narodowościowe zależały od podziału i specjalizacji pracy, a zatem osiedle zamieszkiwali głównie Polacy: robotnicy z doświadczeniem w górnictwie. Ukraińscy chłopi z okolicznych wiosek zajmowali się dostarczaniem osiedlu żywności. Kontekst kolonialny sugerowałby, że jedna strona narzucała drugiej warunki gry, ale tu mieliśmy do czynienia raczej z kohabitacją, która lokalną strukturę społeczną wzmacniała, a nie osłabiała.
Brzmi to budująco, ale jednak nieco paradoksalnie, jeśli przypomnimy sobie smutny koniec tego miejsca: w czasie rzezi wołyńskiej polską ludność Janowej Doliny wymordowały bojówki ukraińskich nacjonalistów przy współudziale miejscowego chłopstwa.
AR: Wydaje się, że ta tragedia nie była zależna od wcześniejszych układów akurat w tej lokalnej społeczności. Byłoby wręcz dziwne, gdyby te masowe morderstwa się tam nie wydarzyły. Bo to szło jak pożar przez cały region. Kiedy płonie las, to pali się wszystko bez wyjątku. Historycznie patrząc, Janowa Dolina nie miała żadnych szans w konfrontacji z falą ukraińskiego nacjonalizmu.
AS: Termin „kolonializm” zakłada pewien redukcjonizm, którego nie lubię. Stosując go, gubi się mnóstwo niuansów dotyczących np. kwestii tożsamości narodowej mieszkańców Kresów oraz ich lojalności względem Polski. W mojej rodzinie polskość nigdy nie była rzeczą oczywistą, jeszcze moja mama mówiła mi: – Ty jesteś trochę Polka, a trochę Litwinka. A przecież nie mówiło się w rodzinie ani po litewsku, ani po rusku od kilkunastu pokoleń. Cały ten tygiel, z którego się wzięliśmy, znika, gdy zastosujemy redukcjonistyczną logikę. Podobnie jak znikają dylematy żywe w XIX w., w epoce rodzących się nacjonalizmów, gdy nagle trzeba było sobie w y b r a ć naród i w ramach jednej rodziny wybierano r ó ż n i e – przy jednym stole spotykali się nagle Polacy, Litwini czy Białorusini. Spór o tym, kto kogo skolonizował, pojawia się wtórnie na przełomie XIX i XX stulecia, gdy wspomniane nacjonalizmy krzepną i aktywnie poszukują legitymizacji. Czy w danej rodzinie to Polak się zbiałorutenizował, czy może Białorusin spolonizował? Widzę poza tym jeszcze jeden problem: problem anachroniczności naszych współczesnych sądów nad przeszłością. Z wielką łatwością przychodzi nam ferowanie wyroków, ale sytuacja historyczna rzadko była czarno-biała. Weźmy Henryka Józewskiego, wojewodę wołyńskiego (w latach 1928–1929 i 1930–1938 – red.), fantastyczną postać, człowieka, który przez dekadę walczy o pozyskanie ukraińskiego ruchu narodowego dla sprawy polskiej, o równouprawnienie narodu ukraińskiego w Polsce, o oświatę ukraińskojęzyczną.
AR: To prawdziwy przyjaciel Ukraińców, facet, który osobiście wywiózł i ukrył Symona Petlurę, ratując mu w ten sposób życie. Przechowywał go we własnym warszawskim mieszkaniu.
To taka postać, o której warto byłoby zrobić film, ale nikt go nie zrobi, bo Józewski nie pasuje ani do polskiej, ani do ukraińskiej tożsamościowej opowieści.
AS: No tak, zwłaszcza, że był wrogiem nacjonalistów ukraińskich. Ale chcę jeszcze dodać, że ta dobra dekada Józewskiego w niczym jednak nie pomogła Wołyniowi, który spłynął krwią. Te procesy są, krótko mówiąc, bardzo złożone. Byli Ukraińcy zafascynowani twardym, przemocowym nacjonalizmem. Ale byli też tacy, którzy Polaków ratowali w czasie rzezi.
Można spotkać opinie, że gdyby Polska nie straciła Kresów, miałaby potężny kłopot z nacjonalizmem ukraińskim – że wschodnia Galicja byłaby naszą Irlandią Północną.
AS: Być może tak, właśnie jeśli idzie o tereny ukraińskie. Wydaje się, że nie dotyczyłoby to jednak terenów białoruskich czy Wileńszczyzny – trzeba pamiętać, że w czasach sowieckich miały tam miejsce potężne przemiany demograficzno-etniczne, do których raczej nie doszłoby w takiej skali, gdyby te ziemie leżały nadal na polskim terytorium. Ale tereny ukraińskie – tak. Myślałyśmy o tym problemie i też przyszedł nam do głowy właśnie przypadek Irlandii.
Kiedy czytam historie opisane przez panie w „Wieży Eiffla nad Piną”, mam wrażenie niesamowitej gorączkowości, pośpiechu, zagęszczenia wydarzeń. To oczywiście po części kwestia sposobu opowiadania, ale z drugiej strony, ci ludzie naprawdę rzucili się do pracy jak opętani, jakby przeczuwali, że to wszystko będzie trwało krótko.
AS: Nie zgadzam się z tym, że przeczuwali. Oczywiście z ówczesnej literatury znamy rozmaite wątki katastroficzne, napędzane zagrożeniem niemieckim, a wcześniej przez długie lata bolszewickim. Ale pośpiech wynikał raczej z poczucia ogromnej wcześniejszej utraty czasu, w perspektywie zarówno życia własnego, jak i życia przodków. Pokolenie, które zaczyna budować kraj, to ludzie, którzy przed chwilą przeżyli Wielką Wojnę. Nagle niepodległa Polska zmienia gwałtownie bieg ich życiowych dróg. Ta niepodległość ma wymiar państwowy, oczywiście, ale ma też wymiar prywatny, wymiar osobistej wolności: możemy zrobić dużo więcej niż wcześniej, gdy niepodległości nie było. Dotyczy to zwłaszcza Kresów.
AR: Trzeba podkreślić, że ludzie, o których mówimy, nie tylko się spieszyli, ale też do tej wolności się pilnie przygotowywali. Kiedy zbierałam materiały do reportażu o Brześciu w międzywojniu, zdumiało mnie, że już przed I wojną polscy architekci byli święcie przekonani, że za chwilę odzyskamy niepodległość. Kształcili się na różnych uczelniach, czy to w Petersburgu, czy w Genewie albo Paryżu, ale prawie wszyscy uważali, że właśnie naszedł moment, by pilnie pracować nad polskim stylem narodowym w architekturze. Robili to już w 1910 r. – i byli świetnie przygotowani: mieli projekty, szkice, koncepcje jak to będzie, kiedy już osiądziemy u siebie.
AS: Każda taka cywilizacyjna pogoń ma też swój punkt odniesienia – również w Pińsku, Wilnie czy Brześciu szacowano siły na długi bieg i cały czas obsesyjnie sprawdzano, dokąd udało się dobiec. Czy już choćby trochę jesteśmy au courant względem Zachodu? Czy mamy chodniki, kolej, a może lotnisko? Czytam pińskie gazety z lat 30. i znajduję tam nasze współczesne dyskusje o standardach cywilizacyjnych. Na przykład rozkoszne spory o to, czy i gdzie w okolicach Pińska wybudować lotnisko. Pińsk przecież musiał mieć lotnisko, koniecznie i natychmiast. To jest ten bieg za nowoczesnością, pragnienie dopędzenia świata wygody i dobrobytu.
Znakomicie widać to w historii o fabryce sklejki braci Konopackich w Mostach nad Niemnem. Bo to rzecz o impecie oddolnym, kapitalistycznym, ale też bardzo postępowym.
AR: Bracia Konopaccy nieustająco modernizują swoją fabrykę i inwestują w technologie, ale kosztem swojego bogactwa, kosztem fabrykanckiego blichtru, którego u nich brak. Proszę zwrócić uwagę, że oni się nie bawią, nie wydają pieniędzy na zbytki. Próbowałam dociec, dopytać się, co ci ludzie robili w czasie wolnym. Odpowiedź brzmi: w ogóle nie mieli czasu wolnego. Oglądałyśmy zdjęcia domów, w których mieszkali panowie fabrykanci z rodzinami – to były zwykłe domy, zdumiewająco skromne klocki. Ascetyzm ich życia, powiem szczerze, jakoś mnie przerażał. W pewnym momencie było ich stać na wszystko – ale nie, woleli przeznaczyć fundusze na sprowadzenie z Austrii chemika, który przygotuje im klej według nowej formuły.
Ale wydawali nie tylko na chemika, także na robotnicze domy.
AR: Albo dostarczali robotnikom narzędzia i materiały, mówiąc: zbudujcie sobie, co chcecie. Nie musicie mieszkać w naszych budynkach, jeśli nie chcecie. Podsycali w ten sposób u robotników ambicje, zapewniali im poczucie, że osiadają na swoim kawałku ziemi.
W ogóle nie znałem tej historii. Konopaccy przypominają inną znaną rodzinę postępowych kapitalistów, czyli Batów z czeskiego Zlina. Tyle że Batów znają wszyscy.
AR: II Rzeczpospolita dała tym ludziom szansę na rozwój. Państwo nie tylko im nie przeszkadzało, lecz także czasami pomagało. W tych kręgach panował duży optymizm co do roli państwa jako mecenasa biznesu. Kiedy mieliśmy wojnę celną z Niemcami na przełomie lat 20. i 30., w listach Konopackich czytam, że z dużą ufnością jeździli do Warszawy prosić o pomoc rządową i tej pomocy im udzielano. Ta sytuacja oczywiście zmieniła się diametralnie po roku 1945, wraz z nowymi sowieckimi porządkami w Polsce.
Ale Konopaccy jakby tego nie zauważyli, czyż nie?
AR: Więcej nawet, oni nie byli w stanie zrozumieć tego, co się dzieje. Ich listy z tego czasu powojennego brzmią bardzo optymistycznie. Że ten socjalizm to nic strasznego – że państwo na pewno chętnie będzie wspierać przedsiębiorców. Nie mieściło im się w głowie, że państwo może postępować tak nielogicznie, wbrew zdrowemu rozsądkowi i regułom ekonomii.
AS: I to ich zniszczyło.
AR: Piszą z taką nadzieją w zasadzie tuż przed aresztowaniem.
Mam swoją ulubioną historię z „Wieży Eiffla...”, a mianowicie tę o Zaleszczykach – rzecz o autentycznym zrobieniu czegoś z niczego. I o potędze budowania marki.
AR: My byłyśmy tym zaskoczone! To było nasze odkrycie – że literalnie nic tam na początku nie było. Znałyśmy Zaleszczyki już w tej wersji dojrzałej, z całą celebrycką, kurortową legendą najcieplejszego zakątka Polski, krainy mlekiem i miodem płynącej.
AS: Pojechałyśmy tam: zimno, mokro, szaro. Całkowita odwrotność przedwojennego wyobrażenia o tym miejscu.
AR: Zaszokowane, próbowałyśmy odtworzyć cały ten proces, w efekcie którego Zaleszczyki w dwudziestoleciu zyskały taką sławę.
AS: Pracowałam w branży PR. Wiem, jak to się robi. Byłam autentycznie zafascynowana naszymi przodkami i ich talentem w dziedzinie public relations, tym dla przykładu, jak obsługiwali w Zaleszczykach wizytujących dziennikarzy – jak ich sprowadzali, nęcili, czarowali, uwodzili. Albo w jaki sposób wykorzystywali nowe wówczas media: w kinach w całej Polsce przed filmami leciały reklamy Zaleszczyk. Od razu zaczęłam się zastanawiać, co by było, gdyby zaleszczyccy macherzy od reklamy mieli do dyspozycji internet!
Mnie się bardzo podobały zaleszczyckie plakaty reklamowe. Różne uzdrowiska pokazywały na plakatach swoje atuty – a to parki zdrojowe, a to lecznicze źródła. Zaleszczyki natomiast, ponieważ nie miały żadnych tego typu atutów, reklamowały się wizerunkami na wpół rozebranych pań.
AS: Te panie były wiodącym wątkiem tych kampanii reklamowych. Oglądałyśmy przecież foldery...
AR: Bardzo bezpruderyjne...
AS: I z taką ledwie zawoalowaną sugestią, żeby raczej nie brać do Zaleszczyk męża ani żony. Promowali się zachętą: przyjedź, będzie fajnie, przeżyj przygodę.
Wino, kobiety i śpiew.
AR: Absolutnie tak. A rano piana z cukrowniczych ścieków. Więc nie zalecano gościom porannych spacerów nad Dniestr.