Im bardziej obóz sanacyjny czuł się niepewnie, z tym większym zawzięciem bronił dobrego imienia Marszałka i państwa. Nie bacząc, że nawet surowe kary nie mogą powstrzymać ludzi od śmiechu
/>
Poeta i publicysta „Krytyki Politycznej” Jaś Kapela znieważył „Mazurek Dąbrowskiego”. Za polski hymn zabrał się w 2015 r. Wówczas poruszył go widok tysięcy uciekinierów płynących łódkami przez Morze Śródziemne. „Jeszcze Polska nie zginęła, / Kiedy my żyjemy, / Nasza bieda już minęła, / Migrantów przyjmiemy. / Marsz, marsz, uchodźcy, / Z ziemi włoskiej do Polski, / Za naszym przewodem, / Łączcie się z narodem” – napisał Kapela. Co gorsza, zaśpiewał w towarzystwie mieszanego chórku, po czym umieścił teledysk na YouTubie. Tymczasem naród jakby w odpowiedzi na taki entuzjazm w kwestii goszczenia u siebie muzułmanów od razu zagłosował na PiS. Ten z kolei zabrał się za prokuraturę i cały wymiar sprawiedliwości. Na koniec wymiar sprawiedliwości zabrał się za Jasia Kapelę.
W zeszłym tygodniu sąd w Wołominie skazał obywatela Jana Kapelę na 1 tys. zł grzywny za „zmianę tekstu hymnu państwowego”. Co więcej, podejrzewano oskarżonego, że „demonstracyjnie okazuje lekceważenie Narodowi Polskiemu i Rzeczpospolitej Polskiej”. Jak łatwo zgadnąć, prześladowany poeta znalazł wsparcie wśród przeciwników obozu władzy. Pojawili się więc chętni do nagrania przerobionego „Mazurka Dąbrowskiego”, by rzuć wyzwanie reżimowi. Zachowanie konsekwencji w orzecznictwie wymaga, żeby i im wlepiać po 1000 zł kary, plus drugie tyle za premedytację w naruszaniu prawa. Wówczas pewnie pojawią się kolejni gwałciciele hymnu i tylko Józef Wybicki będzie się w grobie przewracał. Natomiast rząd Prawa i Sprawiedliwości może poczuć pokusę zaostrzenia przepisów, tak żeby wrogom dobrej zmiany w ogóle odechciało się śpiewać.
Tymczasem katastrofa w polskiej polityce zagranicznej po nowelizacji ustawy o IPN najlepiej pokazuje, do czego prowadzi bezrozumna „polityka godnościowa”, gdy wystarczyło tylko trzymać się konsekwentnie zasady o konstytucyjnym prymacie wolności słowa. Wprawdzie bywa ona bolesna dla rządzących, lecz chroni ich przed oderwaniem od rzeczywistości i pogrążeniem w świecie własnej wyobraźni, co jest kluczową sprawą dla bezpiecznej przyszłości kraju, a także wszystkich obywateli. Gdy natomiast wolność słowa ogranicza się w imię obrony majestatu państwa lub jakiejś osoby, bardzo szybko robi się i śmiesznie, i strasznie.
Godne imieniny
Prywatnie Polacy bardzo lubili obchodzić imieniny Józefa, zwłaszcza że data 19 marca kojarzyła się z nadzieją na początek wiosny. Po przejęciu rządów obóz sanacyjny zaczął budowanie autorytetu władzy od anektowania tego zwyczaju na potrzeby państwa. Fakt, że imię Józef nosił Piłsudski, stanowił znakomity powód, by marcowy dzień uczynić szczególnym dla wszystkich. „Argumentowano, iż akceptacja takiej formy kultu jest godna grup posiadających »zdrowy instynkt« i »stojących na platformie niepodległości«” – opisuje Piotr Cichoracki w monografii „Legenda i polityka”. Uroczyste obchodzenie imienin Józefa miało więc świadczyć o patriotyzmie fetujących je osób. „Rozbudowana obrzędowość była też konsekwencją przekonania, iż jest to niezbędny element utwierdzania autorytetu, do którego całe społeczeństwo będzie się mogło odwoływać w niebezpieczeństwie” – uzupełnia Cichoracki.
W praktyce od 1928 r. rząd zaczął dbać, żeby 19 marca obywatele świętowali coraz huczniej. W szkołach uczniowie zostali zwolnieni z nauki. Zamiast niej czekały ich uroczyste apele poświęcone postaci Piłsudskiego. Odbywały się one pod wspólnym hasłem: „Imieniny Marszałka dzień wolny w wolnej Polsce”. Chcąc pomóc dyrekcji placówek oświatowych, Ministerstwo Wyznań Religijnych i Oświecenia Publicznego przygotowywało kolejne poradniki, jak obchodzić najważniejsze z imienin. Dyrekcje szkół szybko dostrzegły, iż nadgorliwość jest mile widziana. Na przykład w Gimnazjum im. Czackiego w Wilnie zaczęto każdego roku organizować wśród uczniów „wyścig pracy o najlepsze postępy w nauce”. Jego zwycięzców uroczyście nagradzano właśnie 19 marca.
Resortowi oświaty dzielnie sekundowało Ministerstwo Spraw Wewnętrznych. Jego szef gen. Felicjan Sławoj Składkowski wymagał od wojewodów dokładnych sprawozdań, jak instytucje oraz obywatele obchodzili Józefa w ich województwie. Wojewodowie z kolei wymagali raportów od starostów. Jako że brak odpowiednio uroczystych wydarzeń mógł oznaczać koniec kariery, lokalni urzędnicy robili wszystko, by świętowanie się udało. Pod ich patronatem powstawały komitety obywatelskie złożone z miejscowych notabli, działaczy Bezpartyjnego Bloku Współpracy z Rządem, przedstawicieli świata kultury i duchowieństwa. Komitety zajmowały się imieninami. Przy czym mowy nie było o wesołej imprezie zakrapianej alkoholem, bo przecież Józefa należało obchodzić godnie. Zaczynano więc od porannej mszy, wystawienia pocztów sztandarowych, pokazu wojskowej musztry. Gazety pękały w szwach od ogłoszeń z życzeniami dla Marszałka. Rzadko zdobywano się na jakieś oryginalne gesty, jak ten w Poznaniu, gdy po mszy polowej oficerowie wypuszczali gołębie pocztowe z listami dla solenizanta. „Zatoczywszy trzykrotnie koło odleciały w kierunku Warszawy, niosąc wyrazy hołdu dla Marszałka” – donosił w marcu 1929 r. „Ilustrowany Kurier Codzienny”. W stolicy zaś dzieci składały poranne wizyty w Belwederze, niosąc Piłsudskiemu własnoręcznie zrobione laurki. Potem przed południem wpadał premier z całą Radą Ministrów, po nich w samo południe prezydent Ignacy Mościcki, również z życzeniami. Przed zmierzchem, o godz. 17.30, ustawiona w parku Łazienkowskim bateria dział oddawała 19 salw. Dzień kończono na uroczystych bankietach w teatrach i lokalach.
Ten utarty schemat Piłsudski popsuł w 1931 r., kiedy wyjechał podleczyć zdrowie na Maderę, czym wprawił cały aparat państwa w mocną konfuzję. Chcąc sobie z nią poradzić, powołano specjalny komitet, któremu przewodniczył marszałek Senatu Julian Szymański. Wkrótce ciało to wpadło na pomysł, żeby 19 marca uczcić ogólnonarodowym wysłaniem solenizantowi pocztówek z życzeniami.
Cholera na Maderze
„Około 19 marca zaczęły napływać masowo do Funchalu kartki imieninowe dla Marszałka. Ku utrapieniu poczty portugalskiej przyszło 1 040 000 listów i kartek pod adresem Piłsudskiego. Samych listów poleconych przychodziło dziennie od tysiąca do dwóch, co dr Woyczyński i kpt. Lepecki musieli kwitować” – wspominał ówczesny dyrektor departamentu konsularnego MSZ Wacław Jędrzejewicz. Tak imponująca liczba dobrze świadczyła o operatywności komitetu marszałka Szymańskiego. Na jego polecenie kupić, wypisać oraz wysłać pocztówki musieli wszyscy: policjanci, żołnierze, urzędnicy oraz pracownicy sfery budżetowej. Jednak największą pociechą dla władzy okazali się uczniowie. Każda szkoła otrzymała zadanie, aby nakłaniać młodzież do słania kartek imieninowych na Maderę. Pocztówki dostarczało do szkół Ministerstwo Wyznań Religijnych i Oświecenia Publicznego, zaś Poczta Polska zaoferowała obniżone taryfy, dbając o dzieci z biednych rodzin. Nadzorujące akcję kuratoria wymagały sprawozdań liczbowych z przebiegu wysyłania kartek i nazwisk uczniów, którzy odznaczyli się szczególnym poświęceniem dla godnego fetowania imienin.
Niestety nie wszyscy obywatele docenili wysiłki aparatu państwa. W satyrycznym piśmie „Cyrulik Warszawski” ukazała się wtedy karykatura Kazimierza Grusa przedstawiająca sznur osłów niosących worki pełne pocztówek na szczyt góry do willi Piłsudskiego. Pod rysunkiem widniał podpis: „Tyle osłów trzeba było wyekspediować, by dostojnemu Solenizantowi doręczyć imieninowe kartki”. Karykaturzysta w dniu ukazania się czasopisma jadł obiad w hotelu Polonia, gdzie mieścił się Klub Artystyczny. Kilka stolików dalej siedział płk Bolesław Wieniawa-Długoszowski, przeglądając przy kawie „Cyrulika Warszawskiego”. Uwielbiany przez ludzi kultury oraz kobiety pułkownik w pewnym momencie wstał i ruszył w stronę stolika Grusa. Karykaturzysta usłyszał, co myśli o nim były adiutant Piłsudskiego, i nie pozostał dłużny. Jedynie dzięki interwencji świadków awantury nie doszło do bójki. Znany z poczucia humoru Wieniawa ostatecznie darował rysownikowi jego żart.
Mniej szczęścia miał pewien student. Jak donosiła „Gazeta Wągrowiecka” 22 marca 1932 r., „Sąd grodzki w Warszawie rozpatrywał oryginalny proces o obrazę ministra wojny”, którym to wówczas był Piłsudski. Wedle relacji czasopisma w marcu 1931 r. do winiarni Trippenbacha w Alejach Jerozolimskich wszedł młody człowiek i poprosił o kieliszek wina, dodając: „Jakiś tam wariat pojechał na Maderę, to i ja wypiję sobie kieliszek madery”. Spokojnie wypił, po czym wyszedł. „W kilka dni potem do mieszkania amatora madery (studenta Karlickiego) zgłosił się wywiadowca policyjny i oznajmił mu, że był świadkiem sceny w winiarni i że wytoczona mu zostanie sprawa o obrazę min. spraw wojskowych” – informowała „Gazeta Wągrowiecka”. Szczęściem dla studenta Sąd Grodzki w Warszawie oddalił zarzuty.
W międzyczasie furorę wśród ludzi robił wierszyk: „Słońce na Maderze / świeci tej cholerze. / A cholera śpi / i o Brześciu śni”. Tak się bowiem złożyło, że kiedy Piłsudski wypoczywał na wyspie, przywódcy opozycyjnego Centrolewu doświadczali uroków gościny Twierdzy Brzeskiej, gdzie uwięziono ich z polecenia Marszałka. To, że ludzie zaczęli robić sobie żarty z rzeczy tak poważnej jak imieniny Józefa, mocno zaniepokoiło rządzących. Wkrótce też przedsięwzięli pierwsze kroki, aby odebrać obywatelom chęć do śmiechu.
Wychowanie obywatelskie
Pomimo wysiłków władz II RP posłanie do więzienia człowieka dlatego, że obraził Marszałka lub jego państwo, nie było wcale takie łatwe. Jesienią 1930 r. cała Polska żyła procesem Ireny Kosmołowskiej. Była posłanka PSL „Wyzwolenie”, po tym jak jej koledzy zostali osadzeni w Twierdzy Brzeskiej, publicznie nazwała Piłsudskiego „obłąkańcem”. Uczyniła to podczas wiecu Centrolewu w Lublinie, za co natychmiast została aresztowana i postawiona przed miejscowym sądem. Ponadto oskarżyciel usiłował udowodnić, iż Kosmołowska podczas swego wystąpienia krzyczała, że „prawem Piłsudskiego jest tylko morderstwo, złodziejstwo i podpalenie”, czemu akurat sąd nie dał wiary. Przychylił się jednak do wniosku prokuratora, iż była posłanka złamała nieco już zapomniany artykuł 128... rosyjskiego kodeksu karnego. Obowiązywał on nadal na ziemiach dawnego Królestwa Polskiego, grożąc więzieniem za szkalowanie „najwyższych władz państwowych”. Ostatecznie za słowo „obłąkaniec”, dzięki przepisom mającym chronić majestat cara, Kosmołowską skazano na pół roku więzienia. Następnego dnia sąd wypuścił skazaną z aresztu po pobraniu 500 zł kaucji. Wcześniejsze zasługi Ireny Kosmołowskiej dla Polski sprawiały bowiem spore kłopoty. Chodziło w końcu o bohaterkę walki o niepodległość, która przeszła przez carskie więzienia i konspirowała w Polskiej Organizacji Wojskowej. „Trzaśnięto w twarz ideę Legionów” – napisał po wyroku organ prasowy PPS „Robotnik”. Mimo to prokuratura zaskarżyła decyzję lubelskiego sądu o zwolnieniu Kosmołowskiej do wyższej instancji i wyrok skazujący został przywrócony, czym mocno wzburzono opinię publiczną.
Chcąc wyciszyć skandal, prezydent Mościcki ułaskawił krewką działaczkę polityczną. Przy okazji dla obozu władzy stało się jasne, iż chcąc zgodnie z prawem bronić godności Marszałka i państwa, musi dysponować odpowiednimi zapisami, bo te istniejące całą ideę „polityki godnościowej” kompromitowały. Dlatego w tworzonym od podstaw nowym kodeksie karnym umieszczono artykuł 152, który stanowił, że: „Kto publicznie lży lub wyszydza Naród albo Państwo Polskie, podlega karze więzienia do lat 3 lub aresztu do lat 3”. Uzupełniono go artykułem 153 określającym, że „Kto znieważa godło, chorągiew, banderę, flagę, sztandar lub inny polski znak państwowy albo znak taki wystawiony publicznie uszkadza lub usuwa, podlega karze więzienia do lat 2 lub aresztu do lat 2”. Osobę Marszałka uznano za jeden z symboli państwa, podlegający ochronie prawnej. Nowe przepisy zaczęły obowiązywać od lipca 1932 r.
„Obrona przed tworzeniem negatywnego obrazu Piłsudskiego nie objawiała się tylko szykanami sądowymi wobec enuncjacji prasowych czy wystąpień publicznych. W praktyce zadanie takiej ochrony miał każdy funkcjonariusz odpowiedzialny za porządek publiczny” – opisuje Piotr Cichoracki. Najwięcej obowiązków spadło na barki cenzorów z urzędów wojewódzkich. Musieli oni troszczyć się w pierwszej kolejności o usuwanie z czasopism artykułów mogących godzić w autorytet Marszałka lub państwa. „Sądząc z tytułów konfiskowanych artykułów prasowych, dotyczyło to zarówno tekstów bezpośrednio atakujących postać Piłsudskiego, jak i negatywnie odnoszących się do przejawów kultu jego osoby” – podkreśla Cichoracki.
Dzięki cenzurze zwykle unikano procesów. Tego stanu rzeczy nie zmieniła nawet śmierć Marszałka w maju 1935 r. Dla rządzących był on nadal najważniejszym symbolem II RP, legitymizującym ich prawo do sprawowania władzy. Jednak czujność urzędników nie zawsze dawała oczekiwane efekty. Zwłaszcza gdy mieli do czynienia z jednostkami wyjątkowo upartymi, a jednocześnie ślepo wierzącymi w swoje racje. Taką osobą okazał się były pracownik MSZ, działacz Stronnictwa Narodowego Jędrzej Giertych. Dziadek mecenasa Romana Giertycha za punkt honoru obrał sobie powiadomienie rodaków, kto ponosi winę za spadające na nich nieszczęścia. Jego zdaniem byli to: Żydzi, masoni, komuniści, Niemcy i Józef Piłsudski. „Można powiedzieć, że okres od końca wieku XVIII aż po dni dzisiejsze – to jest okres rządów masonerji w świecie. A tem samem – pośrednio – okres wielkiego rozkwitu potęgi politycznej żydowskiej” – alarmował w napisanym przez siebie monumentalnym dziele „Tragizm losów Polski”. Na ponad 600 stronach autor co rusz przytaczał przykłady na wspieranie przez „ukrytego ateistę” Piłsudskiego masonów oraz Żydów. Książkę w 1936 r. skonfiskowała policja na osobiste polecenie premiera Felicjana Sławoja Składkowskiego. Wówczas Giertych posiadane przez siebie egzemplarze zaczął kolportować własnym sumptem. Jednocześnie opublikował w prasie list otwarty do prokuratury, żądający postawienia go w stan oskarżenia przed sądem. Urzędnicy musieli zareagować, ale proces został przeniesiony z Pomorza do Sądu Grodzkiego w Warszawie. Tam w maju 1937 r. ogłoszono akt oskarżenia, opierający się na zarzucie, iż Jędrzej Giertych jest winny rozpowszechniania „fałszywych wiadomości, mogących wywołać niepokój publiczny odnośnie historycznej roli Józefa Piłsudskiego i całego Obozu Niepodległościowego w dziele odbudowy Państwa Polskiego”. Co nijak się miało do przestępstw ujętych w kodeksie karnym. Rozochocony tym oskarżony chciał powołać na świadków: prezydenta i premierów kolejnych sanacyjnych rządów. Jednak prokurator Władysław Sieroszewski, który przejął sprawę, wykazał się odrobioną rozsądku, doprowadzając do jej szybkiego oddalenia przez sąd. Mimo to oskarżenie o fałszowanie historycznej roli Marszałka uczyniło z autora „Tragizmu losów Polski” prawdziwą gwiazdę, nie tylko dla środowisk endeckich.
W imię legendy
„Syk gadzin, które usiłują zatruć życie Polski po śmierci Wodza, stłumić należy siłą, siłą zorganizowaną, siłą legalną” – mówił podczas sejmowej debaty w marcu 1938 r. premier Sławoj Składkowski. Po sprawie Jędrzeja Giertycha kolejnym skandalem stał się artykuł docenta filozofii Stanisława Cywińskiego. W opublikowanym na łamach „Dziennika Wileńskiego” tekście autor użył własnej wersji znanego powiedzenia Marszałka: „Polska jest jak obwarzanek. Wszystko co najlepsze na Kresach, a w środku pustka”, łącząc je ze słowem „kabotyn”. Wprawdzie został za to pobity przez oficerów, których nasłał na felietonistę gen. Stefan Dąb-Biernacki, lecz nawet to nie osłabiło oburzenia obozu władzy. Chcąc ukrócić dalsze szarganie państwowych świętości, prezydent Ignacy Mościcki wniósł do Sejmu projekt ustawy „O ochronie imienia Józefa Piłsudskiego”. W marcu 1938 r. ochoczo wsparł ją rząd. „Ten akt prawny da niedwuznaczną wskazówkę, nakaże z całą surowością środków, którymi dysponuje rząd, bronić i strzec jednego z najcenniejszych klejnotów skarbnicy ducha narodu” – perorował z sejmowej mównicy minister spraw wojskowych gen. Tadeusz Kasprzycki. W samej ustawie zapisano bardzo jasno, że: „Kto uwłacza Imieniu Józefa Piłsudskiego podlega karze do lat 5 (więzienia – red.)”. Zdaniem marszałka Senatu Aleksandra Prystora tak wysoki wymiar kary okazywał się konieczny: „by w Narodzie cześć dla wskrzesiciela Ojczyzny zabezpieczyć oraz pamięć jego od »zaplutego karła« uwolnić”.
Co ciekawe, przyjęte w ekspresowym tempie nowe prawo nie wzbudziło żadnych protestów. „Czołowe periodyki najważniejszych ugrupowań antysanacyjnych pomijały uchwalenie tej regulacji prawnej milczeniem bądź ograniczały się do prezentacji debaty (sejmowej – red.), nie zdobywając się na komentarz” – wspomina Piotr Cichoracki. Również rządzący, odetchnąwszy z ulgą, że się tak dobrze zabezpieczyli, wcale nie szafowali surowym prawem. Jedynymi jego ofiarami stali się redaktor Zygmunt Felczak i rysownik Kazimierz Klimczak. Obaj pracowali dla organu prasowego Stronnictwa Pracy „Obrona Ludu”. W numerze z 1 czerwca 1938 r. zamieszczono artykuł „Dwaj ludowcy u Pana Prezydenta”, obok którego znalazła się karykatura przedstawiająca dwóch anonimowych działaczy ruchu ludowego podczas rozmowy z Ignacym Mościckim i Józefem Piłsudskim. Prezydent Mościcki witał ich słowami: „Wiele osób z obozu rządzącego pracuje z całych sił nad poprawą doli chłopów”. Na co goście odpowiedzieli: „Czujemy to doskonale na własnej skórze”, prosząc jednocześnie, aby rządzący się zbytnio nie przemęczali. Stanowiło to czytelną dla wszystkich aluzję do Wielkiego Strajku Chłopskiego z sierpnia 1937 r. Wówczas z powodu brutalnych interwencji policji życie straciło 44 jego uczestników, a ponad 5 tys. aresztowano.
Dzień po ukazaniu się karykatury zatrzymano rysownika i autora komentarza na podstawie ustawy „O ochronie imienia Józefa Piłsudskiego”. W akcie oskarżenia, który prokurator odczytał przed Sądem Okręgowym w Toruniu, obu oskarżonym zarzucono: „uwłaczanie czci i powadze Prezydenta Rzeczypospolitej Polskiej oraz Imieniu Marszałka Piłsudskiego”. Prokuratura wsparła zarzuty jeszcze dwoma innymi artykułami kodeksu karnego, karzącymi za świadome rozpowszechnianie szkodliwych społecznie treści. Redaktor dostał półtora roku więzienia, a rysownik 6 miesięcy. Obaj złożyli apelację i ku zaskoczeniu wszystkich sąd wyższej instancji ich uniewinnił. Zaczynał się jednak właśnie 1939 r. i Hitler po rozprawieniu się z Czechosłowacją postawił Polskę przed wyborem – sojusz z III Rzeszą lub wojna. W takich okolicznościach aparat państwa stracił zupełnie swój zapał, by marnować czas na ściganie osób nieprzestrzegających reguł polityki godnościowej. Natomiast przyzwyczajeni do niej obywatele łatwo uznali, iż niezależnie od siły sąsiada najważniejszy jest honor państwa.