Film to taka paralela do życia, w którym zawsze jest co poprawiać, a wyobrażenie nie zawsze pokrywa się z rzeczywistością. Czasami zdarza się, że mam pretensję do samego siebie, że okres przygotowawczy mogłem lepiej wykorzystać, ale staram się robić wszystko, żeby tego uczucia nie odczuwać zbyt często, bo jest ono zwyczajnie nieprzyjemne i wstyd mi wtedy przed samym sobą. Jest moim wielkim marzeniem, żeby zagrać kiedyś rolę, z której będę całkowicie zadowolony i wtedy, w tym samym momencie, przestanę być aktorem – o warsztacie aktorskim, przygotowaniu do ról i przygodach na planach filmowych z Dawidem Ogrodnikiem rozmawia Ryszard Jaźwiński.
W filmie "11 minut" w reżyserii Jerzego Skolimowskiego (2015) / Media

Uznanie i popularność przyniósł Ci film "Jesteś Bogiem". Kolejne główne role ugruntowały Twoją pozycję zawodową, przyniosły Ci mnóstwo nagród i trwale wpisały się w historię polskiego kina. Czy postaci, które zagrałeś w filmach "Chce się żyć", "Ostatnia rodzina" i "Cicha noc" najlepiej określają Twoje aktorstwo i dotychczasowe osiągnięcia?

Na pewno. Zawsze uważałem, że "ekran prawdę ci powie" i optuje za tym, by mój dorobek artystyczny określał mnie zawodowo. To też filmy, które dość znacznie różnią się od siebie. Chcę kontynuować drogę nieoczywistych wyborów, które będą zawsze stanowić dla mnie swego rodzaju wyzwanie, a w konsekwencji określać moje aktorstwo wciąż na nowo.

Niedawno skończyłeś 32 lata, a zebrałeś już tyle nagród, że można byłoby nimi obdzielić kilku aktorów z Twojego pokolenia. Od debiutu do dziś trwa Twoja dobra passa, niekończące się pasmo sukcesów. Masz przepis na taki zawodowy sukces?

Nie mam przepisu, choć niewątpliwie pewne cechy jak upór, pracowitość, intuicja mają wpływ na to, w którym kierunku zmierzasz. Wybór scenariusza i reżysera, który się za nim kryje, w nadziei na wyjątkowe twórcze spotkanie i prace, również stanowi bardzo ważny element dobrego samopoczucia. Sukces kryje w sobie pustkę. Kiedy jej doświadczasz, słowo to staje się niewygodne i znienawidzone. A na samym początku trzeba mieć w cholerę szczęścia!

W filmie "Chce się żyć" / Media

Czy jest taka rola, do której masz największy sentyment? Któraś z nich pomogła Ci w danym momencie najbardziej?

Chyba taką nagrodą, która rzeczywiście mi pomogła i otworzyła nowe możliwości była ta na Europejskim Festiwalu Filmowym w Kilkenny w Irlandii. To bardzo twórczo zorganizowana impreza. Oprócz tego, że przyjeżdża się ze swoim filmem zaproszonym na festiwal jest też możliwość spotkania z reżyserami castingu z całego świata. Bywają tam producenci pracujący dla dużych telewizji, reprezentanci HBO czy Netflixa.

Jaki film wtedy prezentowałeś?

Byłem tam z "Ostatnią rodziną". A nagroda sprawiła, że zainteresowali się mną reżyserzy castingów z międzynarodowych produkcji. W ogóle bardzo mile wspominam ten festiwal. Fantastyczni aktorzy oraz niezapomniane filmy i spotkania. To był fantastyczny czas i fantastyczne miejsce. Z Polski był wtedy również Marcin Dorociński, który bardzo pomagał mi na miejscu. W dużej mierze dzięki Marcinowi i jego agentce czułem się bardzo komfortowo i bezpiecznie.

Trudno się nie zgodzić z tym, co mówisz, że to scenariusz jest podstawą dobrego filmu. Myślę jednak, że w Twoim zawodzie ważna jest również intuicja. Twoje dotychczasowe wybory, sądząc po efektach, były zawsze bardzo trafne. Czy jednak zdarzyło się kiedykolwiek, że przyjąłeś rolę, z której nie byłeś później do końca zadowolony?

Ja nigdy nie jestem zadowolony...

Dlaczego?

Widzę pewne różnice między moim wyobrażeniem a tym jak to wyszło na ekranie. Film to taka paralela do życia, w którym zawsze jest co poprawiać, a wyobrażenie nie zawsze pokrywa się z rzeczywistością. Czasami zdarza się, że mam pretensję do samego siebie, bo np. okres przygotowawczy mogłem wykorzystać lepiej. Staram się jednak nie skupiać za bardzo na tym odczuciu, bo jest ono zwyczajnie nieprzyjemne i wstyd mi wtedy przed samym sobą. Jest moim wielkim marzeniem żeby zagrać kiedyś rolę, z której będę całkowicie zadowolony i wtedy, w tym samym momencie, przestanę być aktorem.

Film jest tak pojemną materią, że z wielu jej elementów składowych można być niezadowolonym - charakteryzacja, kostiumy, muzyka, zdjęcia. Istnieje jednak dla mnie pewne prawidło, pewne kryterium - jeśli aktorzy grają fantastycznie w niesamowitej historii to cała reszta, o której wspomniałem, jest dla mnie mało istotna. Odwrotna sytuacja jest nie do zniesienia. Tak ja oglądam filmy.

W filmie "Jesteś Bogiem" / Media

Zasłynąłeś w polskim kinie rolami, które wymagały intensywnej pracy z ciałem, wiązały się też często z dużą przemianą zewnętrzną. Czy ciało to wciąż tak ważny dla Ciebie instrument, czy może teraz poszukujesz ról przede wszystkim określonych psychologicznie?

Nie wiem, czy szukam. Po prostu ciało wydawało mi się zawsze podstawowym instrumentem. Mam je i w pracy muszę używać go najlepiej, jak potrafię. Uważam zresztą, że aktorstwo przede wszystkim polega na działaniu. Może nie zawsze fizycznie, ale w większości wypadków. Scenę musi określać założenie, że coś się w niej dzieje. I to ciało reaguje na to, co mówimy, jak mówimy, w jaki sposób odbieramy emocje partnera oraz swoje w całej swej rozciągłości. Z tego powodu ciało jest podstawowym narzędziem zarówno w filmie jak i w życiu. Dzięki temu, że miałem przez pewien czas możliwość pracowania jako asystent, teraz już w Akademii Sztuk Teatralnych w Krakowie, mogłem wiele rzeczy posprawdzać, pozastanawiać się nad pewnymi aktorskimi technikami i możliwościami. Obecnie duży nacisk stawiam na pracę z oddechem. Interesuje mnie, jak duży wpływ ma oddech na sposób gry, co robimy i jaki jest w konsekwencji przepływ emocji między partnerami. To jest szalenie ciekawe. Całkiem niedawno poszedłem na weekendowy kurs pracy z lękiem, strachem i podświadomością. Wiele z ćwiczeń, które tam wykonywałem, jest bardzo przydatnych w zawodzie aktora. Są to ciekawe obserwacje, które mogą znaleźć zastosowanie chociażby w pracy ze studentami pierwszego roku wydziału aktorskiego. To ten czas, kiedy trzeba właśnie pokonać strach, lęk i zmierzyć się z trudnymi sytuacjami.

Z tego co mówisz wynika, że cały czas, w rozmaity sposób doskonalisz swój warsztat zawodowy. Szukasz inspiracji w wielu miejscach i wśród różnych ludzi?

Nie nazwałbym tego doskonaleniem warsztatu. Robię rzeczy, które mnie interesują, a przy okazji ten zawód odkrywa przede mną nowe możliwości. Przykładem na to może być choćby niedawna praca na planie "Cichej nocy" Piotra Domalewskiego. Po namowach reżysera zrezygnowałem ze sposobu budowania postaci, do jakiego wcześniej przywyknąłem. To doświadczenie pokazało mi i uświadomiło coś zupełnie nowego.

W efekcie, widzimy Cię w roli, które odbiega dość znacznie od tych dotychczasowych. Zdążyliśmy się już przyzwyczaić, że Dawid Ogrodnik zaskakuje nas tą właśnie cielesną ekspresją, fizycznymi zmianami. Tutaj jesteś bardziej skupiony i introwertyczny, cały też czas oddany pracy zespołowej. Czy "Cichą noc" traktujesz jako film pewnego rodzaju przełomu, czy to tylko krok w inną stronę?

Przełomu nie, ale krok w inną stronę to jest na pewno. To, co odkryłem przy tej pracy było interesujące. Staram się upewniać w pewnych rzeczach, które odczuwałem wtedy na planie, że tak powiem "rozsiadać" w tej pewności, by wiedzieć, że to jest właściwa droga. Jeśli jednak poczuje inaczej, będę szukał kolejnych rozwiązań i innych możliwości. Na pewno ten film był dla mnie bardzo ważny pod tym względem.

Myślę, że wkrótce będziesz mógł znowu zaskoczyć swoją publiczność, tym razem także tę bardzo młodą, takim filmem jak "Dzień czekolady" Jacka Piotra Bławuta. Zagrałeś postać, która nie pochodzi z realnego świata.

Tak, to postać fantastyczna - Przewodnik Czasu a właściwie Skoczek Czasu tak można byłoby go nazwać. Byłem kukułką w zegarze, ale też strażnikiem przejścia między światem magicznym, a realnym. Muszę przyznać, że była to bardzo trudna przygoda.

To też Twoje pierwsze spotkanie z kinem familijnym, z dużymi ambicjami artystycznymi. Jak wspominasz pracę na planie?

Niestety wspominam ją bardzo źle, bo warunki pracy były naprawdę ciężkie. Jednego dnia siedziałem cały czas w zegarze, gdzieś na strychu. Wyskakując z zegara ciągle robiłem "kuku, kuku". A potem z kolei byłem zakopany pod ziemią, z której się wynurzałem. Skończyło się na niedotlenieniu. Wylądowałem w szpitalu.

Naprawdę byłeś zasypany ziemią?

Tak, byłem chwilę zasypany, a na ujęciu wyskakiwałem spod ziemi, spod warstwy piachu. I faktycznie fizycznie dość mocno podupadłem na planie tego filmu. Poza tym samą pracę i przygotowania do tej produkcji wspominam bardzo miło. Ciekawe były lekcje i nauka gry na lirze korbowej. Praca i rozmowy z Jackiem Bławutem juniorem były interesujące. To ciekawy człowiek o wielkiej wyobraźni i wrażliwości, ale jeszcze nie wiem, jak to się przekłada na ekran.

Już niedługo zobaczymy. Nie tylko polskie kino upomina się wciąż o Ciebie. Dostajesz coraz więcej propozycji z zagranicy. Już jakiś temu zagrałeś w filmie "O Grande Circo Mistico". Jak trafiłeś na plan tak dużej, międzynarodowej produkcji?

Zdjęcia do tego filmu skończyłem blisko trzy lata temu i wciąż czekam na jego premierę. To koprodukcja francusko-portugalsko-brazylijska. Na planie "O Grande Circo Mistico" w reżyserii Diego Dieguesa nie znalazłem się tak całkiem przypadkiem, ponieważ głośnym echem w świecie, także we Francji, odbiła się oscarowa "Ida" Pawła Pawlikowskiego. Reżyser zobaczył film i postanowił zaprosić mnie na casting. Poleciałem do Paryża i dosyć szybko złapaliśmy dobry kontakt w dobrej rozmowie. Zacząłem więc dość długie i wyczerpujące przygotowania. Jeszcze w Warszawie miałem nauczyciela języka. Uczyłem się portugalskiego w dialekcie używanym w Rio de Janeiro.

I zagrałeś w tym języku?

Tak. W tym samym czasie jeździłem też do jednej ze szkół podstawowych na Pradze i skakałem na trapezie, a raczej uczyłem się na nim ogarnąć podstawy. Grupa cyrkowców wynajmuje w szkole salę i tam ćwiczyliśmy. Podjęli się dość trudnego wyzwania, żeby mnie przygotować. Przede wszystkim od strony fizycznej, ale też mentalnej. Chodziło o to, żebym nie bał się wysokości, żebyśmy mogli wchodzić coraz wyżej na trapez.

I nie bałeś się?

Oczywiście, że się bałem! Kiedy pojechałem na miesiąc do Portugalii, gdzie kontynuowałem przygotowania, mieliśmy trenera z Brazylii, który dał mi potężny wycisk. I musiałem zacząć sam skakać z trapezu. Rzeczywistość cyrkowa okazała się dużo bardziej przerażająca niż myślałem, kiedy zobaczyłem na jakiej wysokości rzeczywiście mieliśmy kręcić. To było około dziesięciu metrów. A ja bez zabezpieczenia rzucałem się na siatkę wiszącą pode mną. Koszmar.

Kaskaderów nie było na planie?

Oczywiście że byli, ale widzieli, że jestem na tyle przygotowany, że mogę próbować zrobić to sam. A wiadomo, że dla filmu to zawsze lepiej. Nie trzeba potem stosować sztuczek montażowych, by unikać pokazywania twarzy bohatera. Oczywiście miałem swojego dublera, ale właściwie nie miał zbyt wiele do roboty.

Chyba pierwszy raz zagrałeś cyrkowca?

Tak. I mocno się zdziwisz, bo moja postać nazywa się Cybulski.

Czy to jakieś nawiązanie do osoby Zbigniewa Cybulskiego?

Właściwie nie wiem. Trochę mnie to jednak rozbawiło, gdy dowiedziałem się, że mój bohater jest z Europy Środkowej, jest cyrkowcem, który przybył do tego cyrku w niewiadomych okolicznościach i jeszcze nazywa się Cybulski. Do tego jeszcze Cybulski jest traperzystą, który wykonuje salto mortale, a nawet potrójne salto mortale.

Nawet w filmie familijnym musiałeś intensywnie pracować z ciałem i miałeś w związku z tym przykre doświadczenia. Jak wielki więc był Twój fizyczny wysiłek na planie "O Grande Circo Mistico"?

Wysiłek był ogromny. Podziwiam cyrkowców i to, co robią. Dla mnie to było już zbyt wiele. Na miejscu dostaliśmy ostry wycisk. Podczas skakania na trapezie z prawdziwymi cyrkowcami dostałem nagle takiego bólu w rękach, że po paru ujęciach musiałem jechać do lekarza. Od razu zaczął masować, bo ten ból był nie do zniesienia. To zdarza się właśnie traperzystom. Rozmawiałem z nimi i potwierdzili, że tak jest. Czasem ze łzami w oczach, ale skaczą dalej. Ten ból jest trudny do opisania. Wyrywa ci wręcz ręce. Po prostu są tak nadwyrężone od przeciążeń, że nie możesz nimi poruszać. Pierwszy raz mnie coś takiego spotkało. Potem więc wyglądało to tak, że kręciliśmy część zdjęć, jechałem na masaże do lekarza, wracałem, dalej kręciłem i znowu do lekarza. Po prostu dopadła mnie przypadłość typowa dla traperzystów w cyrku.

Po tym co mówisz nie mam wątpliwości, że zawód aktora bywa nie tylko ryzykowny, ale i niebezpieczny dla zdrowia. Nie obawiasz się takich sytuacji?

Zdarza się, że bywa, ale nie boję się. To są rzeczy, których i tak nie jestem w stanie przewidzieć. Przygotowuję się do roli, często jestem na diecie. Czy też właśnie odwrotnie, jem, ile wlezie, żeby trochę przytyć, nabrać masy mięśniowej. A potem rzeczywistość na planie wszystko weryfikuje. Jestem już na pewnym etapie przygotowań, a wtedy pojawiają się nowe wymagania. Wynika to też ze specyfiki postaci, w które się wcielam. I trzeba sobie z tym radzić na bieżąco. Nie uważam, że jest to coś niezwykłego albo szczególnie wymagającego. Taka po prostu jest moja praca, którą chce tak wykonywać.

Ostatecznie sprostałeś wszystkim wymaganiom na planie tak trudnego dla Ciebie filmu?

Prawie. Pamiętam śmieszną sytuację, wynikającą z tego, jak intensywnie pracowałem z moim nauczycielem portugalskiego. A ponieważ wszyscy już wiedzieli, że dobrze sobie radzę z językiem, to pewnego dnia zmienili mi nagle tekst. W jednej ze scen miałem wejść na górę i powiedzieć: "Obiecuję ci wszystko, co będziesz chciała Margarete". Byłem tak zestresowany wysokością, na jakiej grałem, że za pierwszym razem zacząłem mówić i zaraz przytuliłem się mocno do trapezu, bo spanikowałem. A było naprawdę wysoko. Muszę jednak przyznać, że ogólne warunki pracy były tak fantastyczne, że spokojnie mogliśmy sobie pozwolić na kręcenie jednej sceny przez dwa dni. Poza więc takimi wyjątkowymi sytuacjami, nie było wielkiego stresu. Czekam z utęsknieniem na premierę, bo już trochę zapominam, że ten film zrobiłem.

A jak wspominasz współpracę ze znanymi w świecie aktorami, którzy również zagrali w "O Grande Circo Mistico"?

Miałem szansę spotkać się z wyjątkowymi osobowościami i wspaniałymi aktorami. Mam ma myśli choćby Marianę Ximenes, topową brazylijską aktorkę, czy Vincenta Cassela. Niestety nie pojawiam się w tej części filmu, w której on zagrał. Grałem w sekwencjach z jego filmowym synem, gdyż jest to historia trzech pokoleń cyrkowej rodziny. Mój bohater pojawia się dopiero w ostatniej części. Takie spotkania zawsze poszerzają horyzonty. Przekonałem się przy okazji tej produkcji, że nie jest istotne z jak wielką gwiazdą masz do czynienia. Chodzi o spotkanie człowieka z człowiekiem. Zaskoczyło mnie, jak bardzo każdemu z tych aktorów chodziło przede wszystkim o dobro filmu. To było wspaniałe!

A jakim doświadczeniem dla Ciebie była praca w języku portugalskim?

Na pewno było dużo trudniej, bo jednak cały czas istniała bariera językowa. Nie mówię też rewelacyjnie po angielsku. Jeśli chodzi o portugalski, zdobyłem pewną świadomość językową i rozumiałem kwestie. Jednak portugalski z Brazylii dość znacznie różni się od języka używanego w Europie. Gdy przygotowywałem się do filmu i oglądałem na przykład telewizję portugalską, nic nie rozumiałem. A kiedy później czytałem scenariusz, zasób słownictwa miałem już na tyle duży, że mogłem go czytać ze zrozumieniem. Bariera językowa spowodowała też zapewne, że nie nawiązałem bliższych relacji, takich przyjacielskich z ludźmi z ekipy, co nie znaczy, że nie były one dobre. Byłem bardzo pozytywnie zaskoczony, jak fantastyczni są Brazylijczycy, jak wielką mają charyzmę. Oni cały czas tańczą, śpiewają, to jest w ich naturze. Na planie było więc naprawdę miło. Jednakże cechą charakterystyczną mojej postaci było pewnego rodzaju wycofanie, Cybulski cały czas pozostaje trochę z boku. I chociaż miałem tam całkiem sporo do zagrania, to jednak to wyobcowanie dane mi było w sposób naturalny, tak jak mojemu bohaterowi. Przyjechałem z daleka, z Polski, przyglądałem się temu, co działo się na planie. Nie chciałem sobie tego odbierać. To było naturalne, że nie mam z nikim dobrego kontaktu, nie mam komu się zwierzyć, czy z kim głębiej porozmawiać. Starałem się więc być tam trochę sam ze sobą.

Niedawno zagrałeś w kolejnej międzynarodowej produkcji. Tym razem już nie musiałeś uczyć się nowego języka?

Grałem po polsku i po angielsku. Produkcja łotewsko-belgijska w reżyserii Jurisa Kursietisa. Autorem zdjęć jest polski operator Bogumił Godfrejów. I to były dla mnie kolejne szalenie ciekawe spotkania. Nie tylko z Bogusiem, ale też z Jurisem, który jest bardzo interesującym reżyserem, bardzo nieszablonowo myślącym, od którego nauczyłem się naprawdę dużo.

Kogo zagrałeś w filmie "Oleg"?

Najogólniej rzecz biorąc, przedsiębiorcę. Gościa, który jest pośrednikiem pracy w Brukseli. Załatwia Polakom, ale też Litwinom, Rosjanom i Łotyszom pracę na miejscu w Belgii. Film opowiada o zdarzeniach z życia tytułowego bohatera. Oleg przyjeżdża do Belgii w celach zarobkowych i trafia właśnie na mężczyznę, którego zagrałem, a który niepostrzeżenie wkracza w jego życie prywatne do tego stopnia, że sytuacja staje się coraz bardziej niebezpieczna i skomplikowana. Nie do końca pozytywna postać.

Raczej jakiś "czarny charakter"?

No tak. Staram się bronić swoich postaci, nawet jeśli mają złe cechy. Chociaż może niepotrzebnie, bo w tym wypadku, w pewnych scenach, nie znajduję argumentów, żebym mógł usprawiedliwić działania człowieka, którego gram. Wiem, z czego one wynikają, ale gupotą byłaby ich obrona, dlatego nie zamierzałem bronić Andrzeja.

Jaką narodowość reprezentuje Twój bohater? Grasz Polaka?

Gam Polaka. Zresztą cała historia jest dość dokładnie udokumentowana przez reżysera i autora zdjęć, bo ona po części wydarzyła się naprawdę. Miejsce, o którym opowiadamy rzeczywiście istnieje w Belgii, mieszkają tam Polacy. Juris jeździł tam z Bogusiem i dokumentowali to wszystko. A przez to, że ta historia jest po części autentyczna, staje się jeszcze bardziej przejmująca. Nagle zdajemy sobie sprawę z tego, że tacy ludzie istnieją, chociaż nie od razu wiemy, z kim mamy do czynienia. Weryfikacja takich szybkich przyjaźni bywa trudna i na pewno wymaga czasu. Zdjęcia do "Olega" są już zakończone, czekam więc na premierę kolejnego filmu.

Skończyłeś już także zdjęcia do nowego filmu Borysa Lankosza. Jakim doświadczeniem było dla Ciebie spotkanie z tym reżyserem na planie filmu "Ciemno, prawie noc"?

Na pewno szybkim. Nie miałem zbyt wielu dni zdjęciowych. Samo spotkanie było jednak bardzo intrygujące. Z Borysem poznałem się w dosyć nietypowych okolicznościach. Zaczęło się od tego, że byłem wielkim orędownikiem tego, żeby film "Ciemno, prawie noc" w ogóle powstał. Kiedy wyszła książka Joanny Bator, natychmiast ją przeczytałem i zachwycony od razu zadzwoniłem do zaprzyjaźnionego producenta. Powiedziałem mu "Słuchaj, jest niesamowita historia, musisz zdobyć do niej prawa, kręćcie to, bo to jest fantastyczne". No i po dwóch latach okazało się, że ten producent kupił prawa do książki i przygotowuje film.

Z tego wynika, że masz już tak mocną pozycję pozycję, że inicjujesz nawet powstawanie filmów.

Za każdym razem, gdy przeczytam coś ciekawego, co wydaje mi się ciekawe do sfilmowania, to dzwonię do producentów, którym ufam, z którymi mam bliższy kontakt i próbuję ich zainteresować tematem. Jeśli nie zainteresują się sami, to może podrzucą temat jakiemuś scenarzyście. Ostatnio też zadzwoniłem po przeczytaniu książki Anny Król "Wszystko jak chcesz. O miłości Jarosława Iwaszkiewicza i Jerzego Błeszyńskiego". Później zresztą poznałem autorkę. Wciąż uważam, że fantastycznie byłoby sfilmować tę historię.

A co Cię od razu tak bardzo zafascynowało w powieści Joanny Bator?

To świetna literatura. Jej sposób narracji, opowiadania. Też pewna tajemnica, atmosfera całej tej opowieści. Tajemnica zaginięcia dzieci, świetne sceny z matkami w domu głównej bohaterki, która prowadzi śledztwo. Tę postać zagrała Magda Cielecka. To wszystko trochę w formule thrillera, kryminału. W dość mrocznym, ale bardzo przyciągającym uwagę klimacie. A co ciekawe, czytałem to na wakacjach. Szybko poczułem, że jestem w napięciu, podekscytowany tą historią. Zamiast więc oddawać się urokom Wietnamu siedziałem z tą książką i czytałem, bo naprawdę bardzo mocno mnie wciągnęła. A później okazało się, że film wyreżyseruje Borys Lankosz, który zaprosił mnie do tej produkcji. Nasze spotkanie zaczęło się więc od wspólnej fascynacji literackiej. Wymienialiśmy się swoimi poglądami, przemyśleniami na temat książki. I tak z tej fascynacji literaturą zawiązała się nasza znajomość. I w końcu Borys zapytał, kogo chciałbym zagrać?

A kogo chciałeś zagrać? I czy zagrałeś właśnie tę wymarzoną postać?

No właśnie nie, bo na początku chciałem zagrać rolę, w której ostatecznie zobaczymy Marcina Dorocińskiego. A później okazało się, że jestem na nią trochę za młody. W scenariuszu było to jeszcze bardziej widoczne. Parę lat mi brakowało, a Marcin, trzeba przyznać, został tu świetnie obsadzony. Ja zająłem się ostatecznie inną częścią i mogłem ponownie zagrać z Dorotą Kolak, która znowu jest moją filmową mamą. Reszty na razie nie chcę zdradzać, bo jeśli ktoś czytał książkę, to już będzie wiedział, co się za tym kryje.

A co przed Tobą, jakie masz kolejne filmowe plany?

Teraz kończę serial dla Showmaxu w reżyserii Jana Holoubka. A potem wracam do Macieja Pieprzycy. Zaczynamy wspólnie pracę nad jego nowym filmem.

To ten reżyser, który powierzył Ci piękną i wielokrotnie nagradzaną rolę w filmie "Chce się żyć". Z tego właśnie powodu spotykacie się znowu?

Oj tak. Chociaż po kolejnych doświadczeniach filmowych jego sposób opowiadania bardzo się zmienił. Zauważyłem to już po eksplikacji, którą Maciek mi wysłał. Sposób widzenia historii, którą chcemy opowiedzieć jest zupełnie inny od tego, który zaprezentował w "Jestem mordercą", czy wcześniej w filmie "Chce się żyć". Napisał kolejny fantastyczny scenariusz. Podejmujemy się więc tej współpracy po raz kolejny z dużymi, jak sądzę, oczekiwaniami wobec siebie. Ja wobec niego i myślę, że on wobec mnie tak samo.

To znowu będzie dla Ciebie wielkie wyzwanie aktorskie?

Zdecydowanie tak.

Masz już spory filmowy dorobek. Czy spotykasz się z sytuacjami, że Twoje filmy są rozpowszechniane nielegalnie? Czy to Cię dotyka?

Myślę, że niestety są rozpowszechniane nielegalnie. Oczywiście nie pochwalam tego, sam zresztą nie zdobywam w ten sposób dostępu do filmów. Jestem zdecydowanie maniakiem posiadania własnego egzemplarza. Kupuję więc filmy, które mnie interesują na płytach, a jeśli oglądam je w sieci, to oczywiście płacę za to. Chociażby z Netflixa, wspomnianego wcześniej Showmaxa czy HBO, z różnego rodzaju playerów. Uważam, że przy tak wielkiej dostępności do dóbr kultury nie powinniśmy korzystać z nielegalnych źródeł.

Czy sądzisz, że to, co robi Legalna Kultura ma wpływ na świadomość odbiorców, kształtuje właściwe zachowania?

Na pewno. Działalność Legalnej Kultury jest widoczna. Chociażby przed seansami w kinie, słyszymy zaproszenia znanych artystów i namowę do korzystania z legalnych źródeł. Myślę, że za każdym razem daje to nam, odbiorcom, do myślenia. Uświadamia nam, że jednak korzystamy z efektów czyjejś pracy, że jest to czyjaś własność intelektualna. Czasem nawet są to długie lata poświęcone jakiemuś projektowi artystycznemu. I autorowi należy się za tę pracę wynagrodzenie. Staram się wspierać takie działania w każdy możliwy sposób. Nie chciałbym nigdy, by artyści, których cenię byli przeze mnie pozbawiani należnego im wynagrodzenia.

A sam masz swojego aktorskiego mistrza? Kogoś, kogo podziwiasz, kto jest dla Ciebie punktem odniesienia?

Nigdy nie miałem takiego punktu odniesienia. Nigdy nie miałem też mistrza, na którym się wzorowałem. Zawsze chciałem odkrywać wszystko poprzez swoje doświadczenia i własne próby, raz mniej, raz bardziej udane. Jest jednak mnóstwo aktorów, których sobie cenię i bardzo ich szanuję, zarówno w Polsce, jak i zagranicą. Jest ich naprawdę mnóstwo! Czasami się zastanawiam, jak oni mogą tak genialnie grać?

A kto ostatnio zachwycił Cię szczególnie?

Chociażby Frances McDormand zachwyciła mnie bardzo w miniserialu "Olive Kitteridge". Bill Murray też był w nim kapitalny. Nie jestem w stanie jednak oglądać wszystkich najnowszych produkcji na bieżąco ze względu na brak czasu. Mam więc spore zaległości do odrobienia. Claire Danes w "Homeland" też była znakomita, chciałbym zobaczyć ją w zupełnie innym repertuarze, w innej roli. Nie mówiąc już o takich doskonale wszystkim znanych tuzach jak Robert de Niro. Chociaż nie ze wszystkimi jego aktorskimi wyborami się zgadzam.

Masz na myśli jego filmy z ostatnich lat?

Tak. Nie wiem, dlaczego zagrał w niektórych z nich.

A czy masz jakiś swój ukochany film, do którego możesz zawsze z przyjemnością wrócić, taki na zawsze?

Nie wiem, czy na zawsze, bo nic nie jest na zawsze, więc trudno mi powiedzieć, ale tak dla przyjemności pewnie kilka by się znalazło. Pierwszy tytuł, który teraz przyszedł mi do głowy, bo na pewno chciałbym do tego filmu wrócić, to "Piknik pod wiszącą skałą" Petera Weira. Z pewnością chciałbym zobaczyć go raz jeszcze, bo czuję, że ma aktualny dla mnie dzisiaj klimat. Są też filmy, przy których lubię zasypiać, a im więcej razy je oglądałem, tym lepiej. Takim filmem, który oglądałem milion razy, był "Gladiator" Ridleya Scotta. Widziałem chyba wszelkie możliwe jego wersje. Staram się być na bieżąco z nowościami filmowymi, ale ostatnio bardziej udaje mi się to z dokumentami. Codziennie wieczorem staram się obejrzeć jakiś film dokumentalny. To jest coś, co mnie teraz interesuje najbardziej.

A może miałbyś ochotę kiedyś sam nakręcić film?

Miałbym. Na pewno miałbym. Są pewne pomysły, ale na razie chcę się jeszcze przyglądać. Jeszcze nie czas na to. Może jednak to dobry czas na skończenie scenariusza, który zacząłem pisać już chyba trzy lata temu. Myślę, że po długim okresie intensywnej pracy aktorskiej, zrobię sobie wreszcie rok przerwy. Chciałbym poświęcić go rodzinie, ale też skończyć ten scenariusz. I może ruszyć z realizacją.

Zainspirował Cię do tego Piotr Domalewski, autor "Cichej nocy", który również jest aktorem?

Wcale nie twierdzę, że chciałbym ten film sam wyreżyserować. Na razie chcę napisać scenariusz. A potem zobaczymy...

Rozmawiał: Ryszard Jaźwiński

Filmy z Dawidem Ogrodnikiem zobaczycie w legalnych źródłach, m.in.:

"Jesteś Bogiem", reż. Leszek Dawid: VoD.pl, Showmax, HBO GO, Player
"Ida", reż. Paweł Pawlikowski: VoD.pl
"Chce się żyć", reż. Maciej Pieprzyca: TVP VOD, Showmax, HBO GO, Player
"Brancz" (Teatr TV), reż. Juliusz Machulski: Ninateka, TVP VOD
"Obietnica", reż. Anna Kazejak: VoD.pl
"Ojciec", reż. Artur Urbański: VoD.pl, Chili
"11 minut", reż. Jerzy Skolimowski: Chili
"Disco Polo", reż. Maciej Bochniak: VoD.pl, ipla
"Wizyta" (Teatr TV), reż. Agnieszka Maskovic: VoD.pl
"Ostatnia rodzina", reż. Jan P. Matuszyński: Showmax, HBO GO, Player
"Cicha noc", reż. Piotr Domalewski: ipla, VoD.pl, Player









Artykuł powstał we współpracy z www.legalnakultura.pl

Fundacja prowadzi Bazę Legalnych Źródeł, które udostępniają treści zgodnie z prawem i wolą twórców.