– W pracy kieruję się intuicją. Choć zawsze przed zdjęciami staram się dobrze przygotować do roli intelektualnie i emocjonalnie, by wiedzieć wszystko o postaci, którą mam grać. Tego mnie właśnie nauczyła Joanna z Krzysztofem. Na planie jednak uruchamiam się w sposób, którego nawet ja nie jestem do końca świadoma. Po prostu puszczam strumień emocji i próbuję sprawić, żeby on bez fałszu przechodził przez postać. Nie mam żadnego innego, mądrego czy fachowego sposobu – o roli przypadków, wyborze drogi aktorskiej, pracy z Krzysztofem Krauze i Joanną Kos-Krauze oraz planach na przyszłość z Jowitą Budnik rozmawia Ryszard Jaźwiński.
W filmie „Ptaki śpiewają w Kigali" (2017) / Media

W zeszłym roku za "Ptaki śpiewają w Kigali" odebrałaś nagrodę aktorską na Międzynarodowym Festiwalu Filmowym w Karlowych Warach, a nieco później, po raz kolejny zresztą, nagrodę za główna rolę kobiecą na Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni. To chyba więc dobry dla Ciebie zawodowo czas?

Przede wszystkim znalazłam się w takim momencie życia, w którym już otwarcie zaczęłam mówić, że jestem aktorką. A wcześniej, przez długi czas, może nie odżegnywałam się jakoś szczególnie od tego zawodu, ale też nie traktowałam aktorstwa jako mojej podstawowej aktywności. Od chwili, w której zdecydowałam, że odchodzę ze swojej stałej pracy, że nie będę już agentem innych aktorów, tylko skupię się na graniu, minęło prawie sześć lat. Wciąż można więc nazwać mnie świeżo upieczoną aktorką. Podobnie jak ludzi, którzy kilka lat temu ukończyli szkoły, weszli do zawodu, ale ciągle są jeszcze w dość niejasnym punkcie swojej drogi zawodowej. Przyznam szczerze, że dla mnie najtrudniejsze jest przekonanie samej siebie, że aktorstwo to na pewno jest to, czemu do końca życia będę chciała się poświęcić. Nigdy nie miałam wątpliwości, że kocham grać, że to daje mi największą satysfakcję, ale jednak skupienie całej swojej aktywności zawodowej wyłącznie na aktorstwie jest bardzo trudne. A to dlatego, że grywa się przecież sporadycznie. Przynajmniej mnie się tak zdarza. To nie jest tak, że prosto z planu filmowego jakiegoś filmu wchodzę od razu w produkcję kolejnego, z serialu w serial, czy przygotowuję sztukę teatralną za sztuką. Czasem zastanawiam się więc, czy tak będzie wyglądało całe moje życie? Może się przecież okazać, że przez kilka kolejnych lat będę grała mało. Może zastanowię się wtedy, czy nie warto w życiu robić jeszcze czegoś innego? W tej chwili skupiłam się na aktorstwie, ale czy tak będzie do końca życia, tego nie wiem.

Odnoszę wrażenie, że masz bardzo nietypowe podejście do swojej swojej jednak wyrazistej aktywności zawodowej. Może wcześniej rzeczywiście zdarzało Ci się sporadycznie występować w filmach, ale w ostatnich latach na brak różnorodnych propozycji aktorskich chyba narzekać nie możesz?

To może sprawiać takie wrażenie. W zeszłym roku rzeczywiście miałam wielką kumulację. W kinach grano "Ptaki śpiewają w Kigali", niedługo później na ekrany weszła "Cicha noc", a TVP Kultura emitowała mój monodram "Rachela". I wtedy wszyscy mówili mi: "Matko kochana! Ty nic innego nie robisz, tylko grasz". Trzeba mieć jednak świadomość, że proces produkcyjny filmu jest dosyć skomplikowany. Zdjęcia do "Ptaków" skończyłam tak naprawdę cztery lata wcześniej, "Rachelę" przygotowaliśmy dla teatru ze świadomością, że zagramy ją jednorazowo. Tylko "Cicha noc" była w miarę świeżą rzeczą, ale w sumie miałam tam zaledwie kilka dni zdjęciowych. Oczywiście nie uważam, że dobrze jest, kiedy człowiek pracuje na okrągło i nie ma czasu przygotować się starannie do następnej roli, jednak taka sporadyczność, zbyt długie przerwy też nie są dobre.

W filmie „Szczęście" / Media

Ten zawód jednak był Ci chyba pisany, bo już przecież jako bardzo młoda osoba zbierałaś pierwsze doświadczenia aktorskie. Jak to się zaczęło?

To prawda. Tyle tylko, że nie miałam wtedy poczucia, że robię to, by kształcić się w tym kierunku, czy zdobywać określony zawód. Moją przygodę z aktorstwem zaczęłam na zajęciach w Ognisku Teatralnym przy Teatrze Ochoty, które prowadzili państwo Machulscy. A jeździłam tam głównie po to, żeby sprawiać sobie frajdę. Byłam jeszcze dzieckiem, w piątej klasie szkoły podstawowej i w ogóle nie myślałam o tym, co będę chciała robić w życiu. Inne dzieci chodziły na zajęcia do Pałacu Młodzieży, na basen, czy na warsztaty z majsterkowania, a moimi dodatkowymi zajęciami pozaszkolnymi były te teatralne. Interesujące, wciągające, ale nie traktowałam ich jako wstępu do mojego zawodu w przyszłości. A potem właściwie zbieg okoliczności sprawił, że po raz pierwszy trafiłam na zdjęcia próbne, że ten casting wygrałam i w efekcie zagrałam w pierwszym filmie, potem w kolejnych. W Teatrze Ochoty też po raz pierwszy zagrałam na profesjonalnej scenie w sztuce "Eksperyment Magdalena". Wciąż jednak traktowałam to wszystko tylko jak fantastyczną zabawę i wcale nie byłam pewna, czy kiedykolwiek w życiu będę o aktorstwie myślała całkiem serio. Mimo, że później właściwie co roku grałam w jakimś kolejnym filmie, oczywiście jeśli nie kolidowało to z nauką w szkole. Pewnie dlatego wielu osobom z mojego otoczenia wydawało się oczywiste, że zostanę zawodową aktorką. Tym bardziej, że po drodze znalazłam się jeszcze w obsadzie pierwszej polskiej telenoweli "W labiryncie", serialu, który miał niewiarygodną, osiemnastomilionową widownię. Już nigdy później żadna tego typu rodzima produkcja nie miała takiej oglądalności. Wszyscy byli więc pewni, że po maturze będę zdawała do szkoły teatralnej.

A Ty wcale nie zdawałaś?

Nie zdawałam. Głównie dlatego, że moje wyobrażenie o tym zawodzie nie było już wtedy naiwnym wyobrażeniem nastolatki. Zazwyczaj kiedy młody człowiek myśli o aktorstwie, to idzie na egzaminy pełen marzeń, z wielkimi nadziejami i z rozbudzoną wyobraźnią. Zdaje do szkoły teatralnej i wierzy, że to właśnie on będzie kolejnym wielkim aktorem, który zagra piękne role. A ja miałam zupełnie inne spojrzenie na ten zawód. Patrzyłam na dalsze losy moich starszych kolegów, którzy w czasie, kiedy ja byłam jeszcze w Ognisku Teatralnym, byli już licealistami, potem zdawali do szkoły teatralnej i wreszcie tę szkołę skończyli. Patrzyłam na to, co się z nimi dzieje, a raczej "nie dzieje" w ich życiu. I pomyślałam sobie, że nie wiem, czy chciałabym, aby tak skończyła się moja przygoda z graniem. Pokochałam to przecież. Wolałam zachować świetne wspomnienia z przeszłości, niż skończyć szkołę i pogodzić się z tym, że jak wielu moich kolegów, a zwłaszcza koleżanek, nie będę miała pracy. Trzeba też pamiętać, że to był początek lat dziewięćdziesiątych, kiedy polskie kino było w nienajlepszej kondycji, mało było pieniędzy na produkcję. Filmów powstawało wtedy niewiele, a jeśli już, to głównie te komercyjne, gangsterskie. To był czas "Psów", gdzie obowiązywał pewien określony schemat - wiele postaci męskich, a w ich otoczeniu wyłącznie piękne modelki. Pomyślałam więc sobie, że nie ma tam miejsca dla mnie. Oczywiście zawsze mogłabym zagrać sekretarkę czy sprzątaczkę, ale nie czułam, żeby to mogło zaspokoić moje marzenia. Teraz śmieję się, że już w wieku osiemnastu lat byłam nad wyraz dojrzała i świadoma tego, jakie niebezpieczeństwa niesie ze sobą ten zawód. Mogłabym powiedzieć, że podeszłam do niego dosyć cynicznie, ale nie chciałam być wykształconą aktorką, która wciąż czeka na ten upragniony telefon. A gdy oceniam tę decyzję z perspektywy czasu, mam wrażenie, że aktorki mniej więcej w moim wieku, które zaczęły grać od razu po szkole, utrzymały się w tym zawodzie i do dziś robią coś naprawdę fascynującego mogłabym policzyć na palcach jednej ręki. Na szczęście przez lata nasze kino bardzo się zmieniło i dzisiaj intrygujących, różnorodnych filmów na pewno nam nie brakuje. Coraz więcej jest scenariuszy z naprawdę krwistymi postaciami kobiecymi, coraz częściej to kobiecy punkt widzenia prezentowany jest na ekranie. Może gdybym dzisiaj miała wybierać, podjęłabym inną decyzję, ale wtedy postanowiłam, że do szkoły teatralnej nie pójdę. I spodziewałam się, że w związku z tym już nigdy w niczym nie zagram. Zostanę tylko ze swoimi wspaniałymi wspomnieniami z dawnych lat.

W filmie „Papusza" / Media

Twoja droga do zawodu była rzeczywiście bardzo nietypowa. A jednocześnie mam świadomość, że dotyczy osoby, która zdobyła najważniejsze laury aktorskie w tym kraju, niejednokrotnie była doceniona przez publiczność, krytykę i znawców kina. Czy to w jaki sposób mówisz o swoim zawodzie świadczy o tak wielkiej skromności, czy też o tak wielkiej pokorze wobec pracy, kina?

Nigdy nie ukrywałam, że dowody uznania i sympatii, dobre recenzje, nagrody, ciepłe słowa widzów są dla mnie ważne i szalenie miłe. Chyba każdy człowiek lubi być chwalony i doceniony, zwłaszcza przez ludzi, których sam szanuje, czy podziwia. Jednak z każdą kolejną nagrodą coraz lepiej rozumiałam, że one są wyjątkowe i piękne w danej chwili, ale mojego życia radykalnie nie zmienią. Po pierwszej nagrodzie na Festiwalu w Gdyni, którą dostałam za "Plac Zbawiciela", nie zostałam nagle zasypana propozycjami, ani uznana za aktorkę, którą warto zatrudniać. Oczywiście to był też bardzo specyficzny moment w moim życiu, bo kiedy odbierałam tę nagrodę byłam w zaawansowanej ciąży i wiadomo było, że za chwilę urodzę dziecko, będę się nim zajmować. Jednak później, przez wiele kolejnych lat, nadal pracowałam wyłącznie z Joanną Kos-Krauze i z Krzysztofem Krauze, którzy swoje filmy też kręcili z kilkuletnimi przerwami, a więc moja sytuacja, mimo nagrody, a potem kolejnych, właściwie się nie zmieniła. Szczerze mówiąc doświadczenia z ostatnich prawie dwudziestu lat są takie, że do niedawna pracowali ze mną tylko Joanna i Krzysztof, a raz na jakiś czas odważył się zaprosić mnie do współpracy jakiś szalony debiutant. Coś w tym musi. Być może inni reżyserzy uważali, że jestem "aktorką Krauzów", że tylko z tym duetem reżyserów byłam w stanie pracować. A może sprawiam wrażenie osoby, która przyjmuje wyłącznie określony typ ról i nie interesują mnie już inne propozycje, jeśli nie są głównymi rolami w dramatycznych, poważnych filmach. Nie wiem sama, jaka jest geneza tego zjawiska, ale na pewno nie jest tak, że dostaję mnóstwo propozycji i je odrzucam. To raczej nieliczni twórcy zapraszają mnie do współpracy ze sobą.

Są i wyjątki od tej reguły! Zauważona i doceniona była również Twoja zupełnie inna rola w filmie kryminalnym "Jeziorak". Chociaż Michał Otłowski, autor filmu, to właśnie pewnie jeden z tych wspomnianych przez Ciebie "szalonych debiutantów".

Tak i byłam bardzo wdzięczna Michałowi, że złożył mi taką propozycję. Zagrałam w tym filmie z wielu powodów, ale bardzo mnie ucieszyło, że był to pierwszy reżyser poza Joanną i Krzysztofem, który zaprosił mnie do współpracy. Mogłam też zagrać coś zupełnie innego, niż we wcześniejszych filmach. Oczywiście to też była postać dosyć poturbowana przez los, ale jednak silna. Taka szeryfka, pani podkomisarz policji, bohaterka kina gatunkowego, więc też odmienne doświadczenie aktorskie. A potem znowu z radością pracowałam z Joanną i z Krzysztofem. Dopiero znacznie później pojawił się na mojej drodze Piotr Domalewski. Spotkałam się też na planie z Anną Kazejak, co prawa już nie debiutującą, ale młodą reżyserką. Jednak jej "Obietnica", czy "Cicha noc" Piotra to są te nieliczne tytuły, które stanowią wyjątki od wspomnianej przeze mnie reguły.

Tym bardziej więc interesuje mnie, jak stałaś się tak ważnym aktorskim medium dla Krzysztofa Krauze i ciągle nim jesteś dla Joanny Kos-Krauze. Wspominając Wasze filmy nie mam wątpliwości, że musiała to być wspaniała, twórcza praca. Pamiętasz jeszcze, jak to się dla Ciebie zaczęło?

Bardzo dobrze pamiętam, choć jest to wstydliwa dla mnie historia. Nasze pierwsze spotkanie zawodowe było dosyć komiczne, wręcz absurdalne i oczywiście wzięło się z przypadku. Pracowałam wtedy w agencji aktorskiej u Jerzego Gudejki, a Jurek kompletował właśnie obsadę do filmu "Dług". Trzeba wiedzieć, że Krzysztof Krauze był człowiekiem, który szalenie starannie dobierał obsadę i przywiązywał wielką wagę do każdego, najmniejszego nawet epizodu. Jeśli więc ktoś miał do powiedzenia choćby tylko dwa zdania, albo drobiazg do zagrania, nie było tak - jak czasem zdarza się w innych produkcjach - że drugi reżyser po prostu kogoś przyprowadzał i przedstawiał na planie. Każdy z aktorów grających u Krzysztofa musiała być przez niego starannie wyselekcjonowany i zaakceptowany. W dniu, w którym miała być kręcona scena w pralni z filmu "Dług", w której występował Andrzej Chyra z jakąś młodą aktorką, właśnie ta dziewczyna zadzwoniła zapłakana, że dyrektor nie zwolnił jej z wieczornej próby w teatrze i nie może przyjść na plan. A to miały być wieczorne zdjęcia. Oczywiście oprócz tego, że było nam przykro, bo aktorka straciła rolę w filmie, to nie zmartwiliśmy się szczególnie tą sytuacją. Takich "dziewczyn z pralni", młodych, sympatycznych, ale w nieokreślonym bliżej stylu można było zaproponować wiele, wiedzieliśmy więc, że szybko znajdziemy jakieś zastępstwo. Wydrukowałam listę naszych aktorek i od rana dzwoniłam do wszystkich po kolei. Około czternastej przyszedł do agencji Krzysztof Krauze, który wiedział już, że wybrana przez niego aktorka zagrać nie może. Pyta więc, czy mamy już jakieś zastępstwo na "dziewczynę z pralni"? Na co Jurek Gudejko odpowiada mu na to: "Słuchaj, nie, jeszcze nie mamy, pracujemy nad tym, ale w najgorszym razie zrobi Ci to Jowita".

I co Ty na to? Byłaś gotowa na takie nagłe zastępstwo?

Dla mnie nie było w tym niczego zaskakującego, miałam już przecież naprawdę duże role na koncie, więc wypowiedzenie dwóch zdań nie było stresujące. Nie sądziłam, że to może być jakiś problem, dopóki nie spojrzałam na Krzysztofa Krauze. Patrzył na mnie z takim przerażeniem w oczach, miał tak zrozpaczoną minę, że trudno to do czegoś porównać. Może do sytuacji, gdy człowiek przed operacją dowiaduje się, że zabiegu nie wykona jego lekarz prowadzący, tylko jakaś pani ze szpitalnej rejestracji. Krzysztof dokładnie tak wyglądał, był całkowicie załamany, bo nie miał zielonego pojęcia o tym, że ja miałam już za sobą sporo różnych doświadczeń filmowych. Podejrzewam, że dla niego w tamtym momencie byłam po prostu jakąś panią z biura i był przekonany, że Jurek Gudejko próbuje wcisnąć mu taką właśnie osobę. Przez te kilka sekund, kiedy patrzyłam na jego twarz zrozumiałam, że nie mogę tego zrobić, bo on się po prostu załamie. A ponieważ Krzysztof był człowiekiem szalenie taktownym, kiedy pierwszy szok minął, zaczął mnie zapewniać, że oczywiście mogę to zagrać. Za to ja postawiłam sobie za punkt honoru, że załatwię mu inną aktorkę na zastępstwo. Ale jak nietrudno się domyślić nikt się nie znalazł, bo albo ktoś miał spektakl albo próbę albo dziecko chore. I kiedy w końcu szłam na tę osiemnastą na plan, to denerwowałam się jak nigdy w życiu. Pomyślałam sobie, że to najbardziej wstydliwa historia, jaka mogła mi się przydarzyć. Siedziałam więc gdzieś w kącie, schodziłam z linii wzroku Krzysztofa, nie chciałam żeby mnie widział. W końcu zagrałam tę scenę. Chociaż "zagrałam" to zbyt wielkie słowo. Nie oszukujmy się, to były tylko dwa zdania, jakiś banał: "Zostawił pan pieniądze w kieszeni! Dziękuję! Dziękuję! Do widzenia!". Andrzej Chyra podaje mi wizytówkę. Tyle, co nic, naprawdę nic. I kiedy skończyliśmy tę scenę to Krzysztof podbiegł do mnie i krzyknął: "Jak Ty to wspaniale zagrałaś!". A ja pomyślałam tylko: "Człowieku, rozejdźmy się już, lepiej nie patrzmy sobie w oczy". Byłam święcie przekonana, że później przez całe życie, jak tylko go gdzieś spotkam, będę miała to upokorzenie w głowie. A on podobne wspomnienie tej całej sytuacji.

Wszystko potoczyło się jednak zupełnie inaczej. Znowu życie napisało dla Ciebie zaskakujący scenariusz?

Oczywiście! Po tym epizodzie w "Długu" już trochę znaliśmy się, gdzieś tam mijaliśmy, ale nigdy w życiu nie przyszłoby mi do głowy, że będziemy kiedyś pracować tak całkiem serio. Jakiś czas później Joanna z Krzysztofem przygotowywali tryptyk telewizyjny, nazywał się "Wielkie rzeczy". Wszystkie role były już obsadzone, brakowało im tylko ważnej drugoplanowej postaci, dilera telefonów komórkowych. Wciąż szukali aktora, robili casting. A jak wiadomo, bardzo trudno gra się podczas zdjęć próbnych tylko do kamery, bez partnera, bez kontaktu wzrokowego, bez żadnej interakcji. W związku z tym Jerzy Gudejko mówi do mnie: "Słuchaj, to wyjdź Jowitka zza biurka, żeby popartnerować koledze". I faktycznie zrobiłam scenę z kandydatem do tej roli, ale stałam tyłem do kamery, więc pewnie było widać tylko moje ucho. Cała uwaga była skupiona na aktorze. Potem była jeszcze luźna improwizacja na temat tego, że przychodzi kobieta, chce kupić od mężczyzny telefon komórkowy i coś tam między nimi iskrzy. Tyle. A gdy zdjęcia próbne się skończyły, okazało się, że wspomniany aktor roli nie dostał. Natomiast ja, pamiętam to dokładnie, gdzieś przy Trasie Łazienkowskiej odebrałam telefon od Krzysztof Krauze, który zaproponował mi główną rolę w tymże filmie. Myślałam, że to mi się śni, że to jakiś żart, bo wiedziałam, że mieli już wybraną aktorkę. A Krzysztof na to, że nie byli pewni, a teraz już na sto procent chcą, żebym to zagrała główną bohaterkę. Nieprawdopodobna historia! Zrobiliśmy więc razem te "Wielkie rzeczy", pracowało nam się świetnie, od razu mieliśmy super porozumienie. A kiedy kończyliśmy zdjęcia Joanna z Krzysztofem usiedli ze mną na krawężniku pod domem, w którym kręciliśmy i powiedzieli: "Wiesz co, chcielibyśmy napisać rolę, taką specjalnie dla Ciebie".

I jak na to zareagowałaś?

Podziękowałam oczywiście. Było mi bardzo miło, ale też pomyślałam sobie, że to tylko takie kurtuazyjne zakończenie udanej pracy. Wtedy naprawdę w to nie uwierzyłam, bo wydawało się to być zupełnie nieprawdopodobne. A jednak stał się "Plac Zbawiciela"! Kiedy przystępowaliśmy do pracy nad tym filmem nie było jeszcze nic, nawet scenariusza. Był tylko wycinek prasowy z jakiejś gazety, ale Joanna z Krzysztofem od razu powiedzieli, że nie będziemy opowiadać wiernie opisanej historii. To był tylko punkt wyjścia, pomysł, który otwierał pracę nad scenariuszem. A potem, kiedy zaczęły się castingi na teściową, na męża uczestniczyłam w nich już jako ktoś "z wewnątrz" tej historii. Następnie przez dwa lata pisaliśmy scenariusz. Oczywiście mówię "pisaliśmy" dlatego, że Joanna z Krzysztofem formalnie uznali nas, aktorów, za współautorów tego scenariusza. Polegało to na tym, że spotykaliśmy się u nich w domu i prowadziliśmy wielogodzinne rozmowy o najtrudniejszych emocjach, o tym, co ludzi najbardziej dotyka w życiu. To były bardzo intymne zwierzenia. Umówiliśmy się wtedy, że to, co padło w tym pomieszczeniu nigdy nie wyjdzie poza jego ściany. Opowiadaliśmy nie tylko swoje historie. Mówiliśmy głównie o rzeczach, które nas dotknęły, były przerażające i wyczerpujące emocjonalnie. A samo już napisanie scenariusza wzięli na siebie Joanna z Krzysztofem, posiłkując się trochę tymi naszymi wspólnie opowiadanymi historiami. I kiedy po tych ponad dwóch latach przygotowań, weszliśmy na plan, nie do końca rozumiałam, co się właściwie wydarzyło. Jak to jest możliwe, że nagle ja, dziewczyna z pewnym doświadczeniem aktorskim, ale jednak amatorka mam zagrać tak poważną, główną rolę? Musiałam ją przygotować i poprowadzić od początku do końca. Wcześniej nigdy w życiu tego nie robiłam, więc zawsze będę powtarzać, że wszystko, co wiem na temat świadomego budowania roli, psychologicznego obrazu postaci nauczyłam się od Joanny i od Krzysztofa. To jest podstawa, z której później korzystałam przez całe swoje zawodowe życie i robię to do dziś. Oczywiście nie mogłam się spodziewać, że "Plac Zbawiciela" odniesie tak wielki sukces, że będzie filmem, który wejdzie do kanonu polskiego kina. Wprawdzie wcześniej Krzysztof Krauze odniósł już ogromny sukces filmem "Dług", ale to była zupełnie inna historia. Mieliśmy obawy, jak ten nasz film zostanie odebrany. A potem niespodziewanie przyszły nagrody, całe mnóstwo nagród, także te moje aktorskie.

Masz naturalny dar czyli wielką aktorską intuicję, dzięki której znajdujesz odpowiednie środki do wyrażania prawdziwych emocji. Tych atrybutów przydatnych w zawodzie aktora masz na pewno więcej. I tu pozwolę sobie zacytować pytanie, które już kiedyś padło, a sam jako dziennikarz pewnie bym go nigdy nie zadał - "Czy dobrze kłamiesz?"

To jest pytanie, które bardzo mi się spodobało, a zadali mi je widzowie po specjalnym pokazie zorganizowanym w zakładzie karnym w Nowogardzie. To było zresztą jedno z najciekawszych i najbardziej zaskakujących, tak miło zaskakujących pytań, jakie kiedykolwiek usłyszałam podczas spotkań z publicznością. Rozmawiałam z grupą blisko trzydziestu więźniów, oczywiście nie wszyscy byli równie aktywni, ale było kilku takich panów, chłopaków, którzy pytali o to, o co zazwyczaj widzowie nie pytają. Nie mieli w ogóle żadnych obiekcji, jakie zwykle ma publiczność, nie krępowali się, ani nie krygowali, pytali więc wprost o wszystko. I zdarzały się takie właśnie zaskakujące, fantastyczne pytania jak to, czy dobrze kłamię?

Bardzo więc jestem ciekaw, co odpowiedziałaś?

Odpowiedziałam zgodnie z prawdą, że bardzo dobrze, bo umiem kłamać. Wprawdzie nie robię tego od wielu lat i w żaden sposób tej umiejętności nie wykorzystuję, bo nie mam już takiej potrzeby. Natomiast całe moje dzieciństwo, czy okres nastoletni jednak kłamstwem stało. Tak uczyłam się organizować sobie życie i sięgać po rzeczy, które wtedy były dla mnie niedostępne. Tworzyłam wielostopniowe intrygi i wyszukane historie, żeby osiągnąć jakieś własne cele. Uważam więc, że jestem świetnym kłamczuchem i zgodzę się z tym, że to jest w zawodzie aktora bardzo przydatne. Kłamać tak, żeby nie było widać, że się kłamie jest cenną umiejętnością. W aktorstwie przecież jest tak, że nigdy nie jestem postacią, którą gram, ale muszę być wiarygodna, kiedy mówię jej słowami, reaguję jej emocjami, kiedy zachowuję się w określony sposób. To musi wyglądać prawdziwie na ekranie. Natomiast gdy mnie ktoś pyta o mój klucz do roli, zawsze powtarzam, że nie mam czegoś takiego. W pracy kieruję się intuicją. Choć zawsze przed zdjęciami staram się dobrze przygotować do roli, intelektualnie i emocjonalnie, by wiedzieć wszystko o postaci, którą mam grać. Tego mnie właśnie nauczyła Joanna z Krzysztofem. Ale już na planie uruchamiam się w sposób, którego nawet ja nie jestem do końca świadoma. Po prostu puszczam strumień emocji i próbuję sprawić, żeby on bez fałszu przechodził przez postać. I tyle. Nie mam żadnego innego, mądrego czy fachowego sposobu.

Dobrze więc, że wreszcie w tych ostatnich latach zaakceptowałaś siebie jako aktorkę, bo jednak zaczęły przychodzić propozycje od kolejnych reżyserów. Wprawdzie w niedużej roli, ale widziałem Cię już w nowym filmie Kingi Dębskiej "Zabawa, zabawa", który swoją oficjalną premierę będzie miał na początku przyszłego roku. To było wasze pierwsze spotkanie?

Wręcz przeciwnie, ale nie możesz o tym wiedzieć. Rzeczywiście teraz spotkałyśmy się po raz pierwszy na planie fabuły. Natomiast kiedyś już zagrałam w filmie, dzięki któremu Kinga dostała się do czeskiego FAMU. Nie była jeszcze dyplomowaną reżyserką, dopiero szykowała się do egzaminów na studia. Zaangażowała mnie więc po raz pierwszy już bardzo dawno. A trafiłam do niej dlatego, że zdjęcia do tego filmu robił Wojciech Staroń, z którym pracowałam przy "Placu Zbawiciela". On mnie zarekomendował, polubiłyśmy się z Kingą i bardzo dobrze nam się pracowało. Potem spotykałyśmy się w różnych miejscach, przy okazji różnych festiwali, przez chwilę nawet robiłyśmy wspólnie serial "Wszystko przed nami. Już dawno proponowała bym coś u niej zagrała, ale jakoś się wcześniej nie składało. I dopiero przygotowując się do filmu "Zabawa, zabawa" powierzyła mi jedną z ról drugoplanowych, żałując, że nie ma dla mnie większego zadania. Za to ja wcale nie żałowałam, wręcz przeciwnie! Po pierwsze bardzo chciałam się znowu spotkać z Kingą w pracy, a po drugie uważam, że dobre role drugoplanowe mają w sobie spory potencjał i dają aktorowi szansę wnieść do filmu coś ciekawego. Są trudniejsze do skonstruowania, bo zwykle masz kilka scen, żeby wypełnić ekran, coś z tego zbudować, ale potrafią dać satysfakcję. Bardzo się ucieszyłam, bo zagrałam w wątku z Dorotą Kolak, którą podziwiam od lat, więc samo spotkanie z tą aktorką sprawiło mi ogromną radość. Teraz Kinga przygotowuje się do dosyć nietypowej jak dla niej produkcji i być może zrobimy coś jeszcze razem. Bardzo lubię z nią pracować i cieszę się, że po tylu latach nasza wspólna historia filmowa zatoczyła koło.

Zagrałaś w wielu ważnych filmach, które wciąż są chętnie oglądane. Być może również nielegalnie rozprowadzane w sieci. Czy miałaś takie obserwacje, że są naruszane prawa autorskie Twoje i innych twórców?

Przyznam szczerze, że jeśli chodzi o filmy duetu Krzysztof Krauze i Joanna Kos-Krauze, to nie docierały do mnie takie słuchy. Mam wrażenie, że widzowie naszych filmów raczej nie idą tymi łatwiejszymi i gorszymi ścieżkami, że oglądali te filmy w kinach albo później z płyt DVD czy Blu-ray. Natomiast nie byłabym już tego taka pewna w wypadku filmu "Jeziorak". Sama widziałam wysyp linków w internecie, już po premierze kinowej, ale jeszcze przed wydaniem na DVD, namawiających do ściągnięcia filmu z sieci. Po pierwsze mnie to zdruzgotało, a po drugie w ogóle otworzyło mi oczy na to, że ludzie mogą w ten sposób myśleć o prezentowaniu kina. Rozumiem, że jeśli ktoś robi coś takiego, widocznie uważa, że jest to film warty obejrzenia, ale co trzeba mieć w głowie, żeby polecać jakiś film, a jednocześnie go kraść i udostępniać dalej nielegalnie. "Jeziorak" był wprowadzany do kin w dosyć trudnym momencie i może z tego powodu nie miał bardzo dużej widowni. Na pewno nie wynikało to z jakości samego filmu, bo uważam, że jest bardzo ciekawym polskim kryminałem, a nie mamy takich wiele. A kiedy film zszedł już z ekranów okazało się, że wciąż wiele osób chciałoby go obejrzeć. Stąd zapewne wzięły się te nielegalne kopie w sieci. Jeśli z piractwem nie mogą poradzić sobie właściciele praw do filmów, które kosztują dziesiątki milionów dolarów, to co mamy powiedzieć my, na naszym skromnym, rodzimym podwórku.

Jak więc Twoim zdaniem możemy eliminować te negatywne zjawiska?

Sądzę, że najważniejsza jest edukacja. Można korzystać ze zdobyczy technologii, ale jednak nie wróżę takim pomysłom wielkiego powodzenia, bo pewnie nie ma i nie będzie zabezpieczeń, których wcześniej, czy później nie udałoby się złamać. Podstawowym zadaniem jest więc edukowanie ludzi, bo myślę, że wiele osób czerpiących z nielegalnych źródeł nawet nie ma poczucia, że robi coś złego, że popełnia przestępstwo. Im więcej będzie takich akcji, jakie prowadzi Legalna Kultura, tym więcej będzie społecznej wrażliwości w tej kwestii. Wśród moich znajomych chyba nie ma już nikogo, przynajmniej nikt się do tego nie przyznaje, ale zakładam, że naprawdę nie ma nikogo, kto nie zapłaciłby tych kilku, czy kilkunastu złotych za legalne obejrzenie filmu w domowym zaciszu, jeśli już nie w kinie. Naprawdę można legalnie oglądać filmy z rozmaitych źródeł, tylko wciąż jeszcze trzeba powtarzać i uświadamiać, że inaczej nie wolno!

Jesteś przede wszystkim cenioną aktorką filmową, ale wciąż szukasz nowych wyzwań. Po latach zatęskniłaś znowu za teatrem?

Z tym moim powrotem na scenę to jest bardzo śmieszna historia. Grywałam w teatrze przecież już jako dziecko, potem również jako młoda dziewczyna. Może nie był to jakiś imponujący dorobek, ale jednak. Zagrałam nawet Isię, wśród legendarnej, wybitnej obsady, w jubileuszowej inscenizacji "Wesela" Wyspiańskiego w Teatrze Powszechnym, którą przygotowywał Krzysztof Nazar. A potem, kiedy już zdecydowałam się nie iść do szkoły teatralnej, było dla mnie oczywiste, że do teatru nie wrócę. O ile w kinie może nikt tych dyplomów do końca nie sprawdza, o tyle w teatrze wydawało mi się, że jest to podstawa. Przez te wszystkie lata czasem marzyło mi się, by wrócić do teatru. No, ale jak i gdzie?

No właśnie, jak i gdzie? Bo przecież to też Ci się udało!

Znowu pomógł przypadek. Wprawdzie odeszłam już z pracy w agencji aktorskiej, ale Jerzy Gudejko, który był przez wiele lat moim szefem, oprócz prowadzenia agencji stworzył również teatr impresaryjny. Teatr Gudejko wyprodukował kilkanaście sztuk, które cieszyły się powodzeniem. I któregoś dnia Jurek zapytał mnie, czy nie chciałabym zagrać w jego teatrze. Oczywiście zareagowałam z entuzjazmem, więc wysłał mi teksty dwóch monodramów. Szczerze mówiąc trochę mnie to zmroziło, bo monodram to przecież najwyżej postawiona poprzeczka wśród teatralnych wyzwań aktorskich. Po namyśle uznałam jednak, że mogę spróbować, bo nie mam nic do stracenia. Jeżeli wyjdę na scenę i okaże się, że będzie to kompletna klapa i porażka, przynajmniej dowiem się czegoś o sobie, niewiele ryzykując. A jeśli uda się stworzyć coś ciekawego i interesującego, to kto wie? Naprawdę skalkulowałam to na zimno. Wybrałam tekst, który był bardziej zniuansowany - przede wszystkim zabawny, bo w kinie do tej pory nie miałam szansy pokazać się od takiej strony, ale też nie głupkowatą farsę. Znalazłam w nim dużo śmiesznych rzeczy dających ogromne pole do popisu, by ludzie śmiali się serdecznie i gromko, ale też momenty bardziej wzruszające i refleksyjne. Taki śmieszno-gorzki miks nastrojów. Pracowaliśmy razem nad tym tekstem, bo Jurek Gudejko jest bardzo doświadczonym aktorem monodramów. Zrobił choćby wielokrotnie nagradzany, kultowy wręcz monodram "Kwiaty dla myszy". Tym razem zadebiutował jako reżyser, więc to był nasz podwójny skok na głęboką wodę. Przyjęła nas gościnnie mała scena Teatru Kamienica. Premierę "Supermenki", tekstu napisanego przez Dorotę Macieję, mieliśmy już trzy lata temu, a ludzie wciąż chcą to oglądać. Niektóre recenzje były wręcz euforyczne, a ja ciągle mam wielką frajdę z grania tego spektaklu. Potem powstał kolejny monodram, czyli "Rachela" w reżyserii Iwony Siekierzyńskiej, spektakl na motywach "Pism z getta warszawskiego" Racheli Auerbach, wyprodukowany przez Fundację Trzeci Wymiar Kultury z okazji obchodów rocznicy wybuchu powstania w getcie warszawskim. I wtedy pomyślałam sobie, że może nikt nie chce ze mną pracować i będę skazana już do końca życia tylko na monodramy.

Te obawy okazały się niesłuszne, bo wiem, że niedawno miałaś premierę kolejnej sztuki teatralnej, tym razem z większą obsadą. Co to za spektakl?

To "Nerwica natręctw", świetnie napisana francuska komedia, fantastycznie wyreżyserowana przez Artura Barcisia, również produkcja Teatru Jerzego Gudejki. A obsada jest doborowa, bo w "Nerwicy natręctw" występuję razem z Katarzyną Herman, Karoliną Rosińską, Zdzisławem Wardejnem, Andrzejem Zielińskim i Rafałem Królikowskim. Będziemy jeździć z tym spektaklem po całej Polsce, więc widzowie mają szansę zobaczyć go w wielu miejscach. A zaraz rozpoczynam próby do spektaklu w Teatrze Polonia, ale to jeszcze projekt objęty tajemnicą.

A co w takim razie z kinem?

Ostatnio zagrałam w dwóch filmach. W pierwszym spotkałam się na planie z Maciejem Pieprzycą, z czego się bardzo cieszę. Może dzięki temu uda mi się przełamać moją "klątwę". W jego najnowszym filmie "Ikar. Legenda Mietka Kosza" gram matkę tytułowego bohatera (w tej roli zobaczymy Dawida Ogrodnika), który w dorosłym życiu stał się cenionym pianistą jazzowym. Scenariusz zapowiada naprawdę świetne kino. Drugi film to bardzo mocna historia opowiadana przez Małgorzatę Imielską, która - choć debiutuje w fabule - ma już znaczący dorobek dokumentalny. Tu także pojawię się w drugim planie, bo film "Mydło" przede wszystkim opowiada o nastoletnich dziewczynach, które mimo młodego wieku mają za sobą bardzo trudną przeszłość i nie bardzo obiecującą przyszłość. Obu premier możemy spodziewać się w przyszłym roku.

Czekasz na wymarzony film i rolę, czy raczej na to, co znowu nieoczekiwanie przyniesie Ci los?

Po każdym filmie robionym z Joanną i Krzysztofem Krauze wydawało mi się, że już niczego więcej w aktorstwie nie mogę oczekiwać, bo dostawałam od nich takie propozycje, że trudno wyobrazić sobie ciekawsze. Czy po takiej roli, jak ta napisana dla mnie w "Placu Zbawiciela" mogłam spodziewać się, że film mnie jeszcze czymś zaskoczy, albo będę mogła podnieść poprzeczkę wyżej? Zrobić coś, dla czego bym zawodowo oszalała? A jednak przyszła "Papusza", która była dla mnie spektakularną przygodą filmową, ale też wielką przygodą życiową. Ta wędrówka w cygańskich taborach, zanurzenie w zupełnie innej kulturze, granie w obcym języku, podróż w czasie. Co jeszcze mogło mi przydarzyć się bardziej niezwykłego w życiu i w kinie? Pojawiły się "Ptaki śpiewają w Kigali", czyli filmowa podróż na inny kontynent, ale także w zupełnie inne rejony myślenia o kinie i w sensie formalnym i emocjonalnym. I znowu gdybym miała teraz powiedzieć, co bym chciała zagrać, to mogłabym się tylko roześmiać. Życie przynosiło mi zawsze i tak znacznie więcej ponadto, o czym śmiałam marzyć. Ja po prostu bardzo lubię pracować i jeżeli będę dostawać interesujące propozycje, to każdą przyjmę z radością. To jest właśnie najprzyjemniejsze w tym aktorskim zawodzie, że człowiek każdego dnia może robić coś zupełnie innego. Do tego wygląda kompletnie inaczej i zachowuje się również inaczej. Bywa unurzany w tragedii, a za chwilę idzie fikać nogami na scenie. To jest chyba najbardziej pociągające, w tym co robimy.

Rozmawiał: Ryszard Jaźwiński

Artykuł powstał we współpracy z www.legalnakultura.pl

Fundacja prowadzi Bazę Legalnych Źródeł, które udostępniają treści zgodnie z prawem i wolą twórców.