Czy Róża jest naprawdę służką Boga? A może pracuje dla Złego i to na jej wezwanie przedstawiciele piekieł panoszą się w Limie? Książka „Rok, w którym narodził się diabeł” to powieść historyczna (może quasi-historyczna) osadzona w XVII-wiecznym Wicekrólestwie Peru.

Peruwiańczyk Santiago Roncagliolo, jeden z najciekawszych współczesnych pisarzy latynoamerykańskich, ma w Polsce – dzięki wydawnictwu ArtRage i znakomitym przekładom Tomasza Pindla – dobry czas. Rok temu wyszła „Noc szpilek”, przesycony czarnym humorem thriller o dorastaniu w czasach wojny domowej, rozdzierającej rodzinny kraj autora w latach 90. zeszłego wieku. W grudniu ma się ukazać „La cuarta espada”, non-fiction o siejącym terror maoistowskim ugrupowaniu Świetlisty Szlak i jego przywódcy Abimaelu Guzmánie. Książki te przedziela wydany u nas niedawno „Rok, w którym narodził się diabeł”, powieść historyczna (może quasi-historyczna) osadzona w XVII-wiecznym Wicekrólestwie Peru – błyskotliwa rzecz o inkwizycji, wierze, ciele i niejednoznacznych pojedynkach dobra ze złem.

„Rok...” przybiera formę rozległego epistolograficznego sprawozdania, jakie trybunał Inkwizycji w Limie kieruje do centrali w Madrycie. Chodzi o proces beatyfikacyjny Isabel Flores de Oliva, zwanej Różą z Limy – która została w 1671 r. pierwszą świętą Kościoła katolickiego pochodzącą z Ameryki. Na razie jednak inkwizytorzy próbują ustalić, czy charakter czynów potencjalnej błogosławionej miał cechy boskiej czy może diabolicznej inspiracji. Owo sprawozdanie jest w istocie relacją z pierwszej ręki naocznego świadka wydarzeń, niejakiego Alonsa Moralesa, piastującego w momencie rozpoczęcia tej opowieści skromne stanowisko konstabla trybunału Świętej Inkwizycji – czyli, by tak rzec, szeregowego funkcjonariusza ówczesnej policji obyczajowej.

Oczywiście „Rok...” to fikcja; relacja Moralesa ma wszelkie cechy nowoczesnej prozy, będącej umiejętnym pastiszem powieści pikarejskiej, w której sprytny człowiek ze społecznych nizin zakłóca swoimi przygodami ład ustanowiony przez osobistości ważniejsze i lepiej urodzone. Morales w dodatku jest sprytny inaczej: w górę w tej ponurej komedii pomyłek pchają go kompleksy oraz naiwność i wynikająca z niej skłonność do popełniania kardynalnych błędów w ocenie sytuacji.

Roncagliolo zresztą od razu ostrzega czujnego czytelnika, że „Rok...”, choć wypracowany na faktach, erudycyjny i niezwykle plastyczny w opisywaniu przeszłości, jest jednak literacką grą: Róża z Limy zmarła w 1617 r. – uprzednio przepowiedziawszy moment swojej śmierci – ale na kartach powieści Peruwiańczyka nadal żyje w roku 1623, którego dotyczy relacja Moralesa. Podobnie jest w tej książce z innymi faktycznymi wydarzeniami i realnymi postaciami historycznymi (nie wspomnę o tym, jak są umiejętnie zmiksowane, nie chcąc wyjawiać szczegółów fabuły). A także z językiem, który startuje z wysokich, urzędowych rejestrów, by wkrótce wciągnąć nas bogatą, pierwszoosobową narracją o rozmaitych ziemskich oddziałach Piekła.

Nagłe zrozumienie

ikona lupy />
Santiago Roncagliolo „Rok, w którym narodził się diabeł”, przeł. Tomasz Pindel, ArtRage, Warszawa 2025 / Materiały prasowe

Skoro już powiedziane było, że Morales jest w istocie policjantem, to dodajmy, co najważniejsze: „Rok, w którym narodził się diabeł” jest również pastiszem czarnego kryminału. Nasz konstabl bowiem w przerwach między torturowaniem z urzędu kolejnych oskarżonych o bluźnierstwo prowadzi – czy może raczej próbuje prowadzić – śledztwo, w wyniku którego okazuje się, że w szlamie grzechu są umoczeni w zasadzie wszyscy bez wyjątku. Włączając w to, naturalnie, inkwizytorskich arbitrów katolickiej moralności.

Jakie to śledztwo? W klasztorze Świętej Klary młoda zakonna nowicjuszka rodzi dziecko. „Dwa złączone potwory. Albo jedno monstrum z dwiema głowami. I czterema rękoma. I czterema nogami. (...) Dopiero w dormitorium nowicjuszek, stojąc przed zdeformowanym wybrykiem natury, pojąłem, że Zły naprawdę może ukazać się między nami, przyobleczony w ciało” – wyznaje wezwany na miejsce konstabl Morales. Jest to zatem problem z dziedziny interesującej Inkwizycję: diabeł zrobił dziecko zakonnicy. Problem w tym, że ktoś pragnie w tej sprawie jak najszybciej posprzątać – grupa bandziorów napada więc na Moralesa eskortującego wraz z dwoma strażnikami matkę i jej demoniczne potomstwo, strażników zabija, a dziewczynę i potwora uprowadza. Morales cudem uchodzi z życiem, po to tylko, by kolejnego dnia znaleźć za murami miasta ciało okrutnie zamordowanej zakonnicy.

Oczywiście w świecie XVII-wiecznej Limy nie da się przeprowadzić śledztwa w sprawie tej zbrodni w sposób znany nam z współczesnych kryminałów. Morales zresztą wcale nie zamierza tego zrobić – jest w końcu lojalnym urzędnikiem, w dodatku zmuszonym nieustająco dbać o swoją z trudem (i tytanicznym wysiłkiem matki) wydreptaną pozycję, którą może w każdej chwili utracić z powodu humorów pryncypała, inkwizytora Gaitána. Alonso, wychowujący się bez ojca – rzekomo nadzorcy Indian w odległej prowincji wicekrólestwa – jest niezwykle wyczulony na wszelkie hierarchie, a hierarchia (zależna od statusu, płci, koloru skóry) w tym społeczeństwie decyduje o wszystkim. Chcąc zatem podlizać się szefowi, swoją uwagę kieruje na niejaką Różę Flores de Oliva, młodą ascetkę poświęcającą swoje życie Chrystusowi, a znaną wśród mieszkańców miasta z licznych uzdrowień. Czy Róża jest naprawdę służką Boga? A może pracuje dla Złego i to na jej wezwanie przedstawiciele piekieł panoszą się w Limie?

Wcielone w życie pomysły Moralesa, naiwniaka i konformisty, bywają raczej przeciwskuteczne, ale zamieszanie, które wywołują, ma dla fabuły właściwości oczyszczające: kolejne fale chaosu zmywają makijaż z prawdziwej twarzy diabła. A samego bohatera pchają rzeką wydarzeń ku mrocznej kulminacji, gdy w miejsce nieporozumień spłynie na niego nagłe zrozumienie.

Krótki epizod

W pierwszym rzędzie „Rok...” jest kapitalną powieścią o osobliwościach kolonialnego życia Ameryki Łacińskiej, gdzie katolicka ortodoksja najeźdźców zderzyła się z miejscowym kultem kobiecej płodności, wytwarzając kulturę obsesyjnej kontroli z autentycznym fiołem na punkcie ciała i seksualności. Roncagliolo znakomicie pokazuje też ówczesne wzorce myślenia o przyczynach i skutkach. „Świat kolonialny nie był racjonalny (...). Rozmaite rzeczy działy się, ponieważ tak chcieli bogowie. To było po prostu pole bitwy między bogami a demonami” – mówił w jednym z wywiadów. Ocena tego, kto stoi po właściwej stronie, należała, rzecz jasna, do duchownych i polityków. „W wypadku Róży różnica pomiędzy świętością a czarnoksięską herezją polegała na tym, że Róża włożyła na siebie dominikański habit. Dzięki temu zyskała ochronę zakonu, a potem poparcie dla swojej kanonizacji”.

Roncagliolo szuka w tej opresyjnej rzeczywistości jakichś ośrodków większej swobody – znajduje je choćby w żeńskich klasztorach klauzurowych, które stanowiły niejednokrotnie rodzaj kobiecych republik, gdzie nie sięgała męska przemoc. Te swobodniejsze miejsca to także, paradoksalnie, siedliska czarnej i indiańskiej biedoty, w okolice których biali panowie nie zwykli się zapuszczać. Zasada jest tu prosta: im bliżej centrum władzy, tym wszystko mocniej gnije, podczas gdy propaganda projektuje w pompatycznych słowach kolejnych wrogów. „Społeczeństwo zawsze tworzy własne potwory” – zauważa autor.

W tym sensie „Rok, w którym narodził się diabeł” koresponduje z najsłynniejszą powieścią Roncagliola, czyli „Czerwonym kwietniem” (wyd. oryg. 2006, wyd. pol. Znak, Kraków 2008, przeł. Tomasz Pindel), wyróżnionym prestiżową nagrodą Alfaguara. W „Czerwonym kwietniu” prokurator Chacaltana, służbista i nieudacznik, prowadzi w andyjskim Ayacucho przełomu XX i XXI stulecia śledztwo w sprawie masowych morderstw powiązanych rzekomo z aktywnością Świetlistego Szlaku; Chacaltana to postać w wielu wymiarach podobna do Alonsa Moralesa, jakby jego symboliczny brat z innego miejsca i czasu, brat, który także odnajdzie w efekcie całą menażerię potworów, ale zupełnie gdzie indziej, niż się spodziewał. Roncagliolo – świadomie, jak sądzę, budując tę paralelę w swojej twórczości – mówi nam, że świat aż tak bardzo się nie zmienił. I że demokracja, z jej przedziwnym kaprysem, by szanować skrajną odmienność drugiego człowieka, mogła być tylko krótkim epizodem w paśmie plemiennych wojen i skorumpowanych, autorytarnych dyktatur, używających religii bądź ideologii w charakterze maczugi. ©Ⓟ