Żaden program telewizyjny nie miał tak dużego oddziaływania na popkulturę jak „Saturday Night Live”. Bez niego nie byłoby „Pogromcy duchów”, „The Office” czy Adama Sandlera.
„Live from New York, it’s Saturday night!” – od pięciu dekad to hasło towarzyszy milionom Amerykanów w sobotnie wieczory spędzane przed ekranem. 16 lutego stacja NBC wyemitowała trzygodzinną fetę z okazji jubileuszu „Saturday Night Live”, niezatapialnego giganta telewizji, któremu od pierwszego odcinka przepowiadano upadek. Żaden program nie miał tak dużego oddziaływania na popkulturę jak „SNL” – to trampolina dla aktorów i scenarzystów, którzy stworzyli dziesiątki uwielbianych filmów i seriali, niezapomnianych powiedzonek, refleksji o polityce czy świecie celebrytów.
(Nie)gotowi na prime time
Na początku lat 70. XX w. idea formatu takiego jak „SNL” wydawała się prawie nie do pomyślenia. Wieczorne programy w amerykańskiej telewizji nie były wtedy domeną komików, którzy rzucali dowcipami o partyjnym establishmencie. Rodziny zasiadały przed ekranami, aby oglądać tzw. variety shows z dopracowanymi numerami muzycznymi, przyjaznymi żartami i skeczami, które nie pozostawiały miejsca na zaskoczenie. Show Eda Sullivana przedstawił Ameryce Beatlesów; Dan Rowan i Dick Martin w „Laugh-In” flirtowali ze świeżymi pomysłami, ale w ściśle kontrolowanym, nagranym wcześniej formacie. Późnymi wieczorami królował program „Tonight Show” Johnny’ego Carsona – dobrze naoliwiona machina monologów, wywiadów z gwiazdami i bezpiecznego humoru.
I nagle na scenę wkroczył Lorne Michaels, młody pisarz i producent z Toronto. W 1975 r. Kanadyjczyk miał już doświadczenie z telewizją komediową, a do tego ambitną wizję: program nadawany po 23:00, który byłby surowy, bez filtrów, dziejący się tu i teraz. Dzięki wsparciu Dicka Ebersola, wysoko postawionego menedżera NBC, Michaels dostał zielone światło na opracowanie eksperymentalnego formatu – czegoś, co miało zapełnić sobotni slot po „Tonight Show”, traktowany jako cmentarzysko programów do zapomnienia.
Idea Michaelsa była prosta, ale radykalna. Widowisko miało się odbywać na żywo. Jego istotą – tak ekscytującą, jak stresującą – była możliwość porażki. Zamiast uznanych komików trzonem zespołu mieli być nieznani młodzi wykonawcy, którzy pisaliby własne materiały, wcielali się w postacie i bawili konwencjami. Kluczowa była też muzyka, prezentowana najpierw przez artystów idących raczej pod włos głównego nurtu niż tych z pierwszych stron gazet. Humor – ostry, polityczny, często absurdalny. Kiedy Richard Nixon opuścił urząd prezydenta, a satyryczny magazyn „National Lampoon” redefiniował amerykańską komedię w prasie, Michaels wyczuł, że widzowie są spragnieni satyry, która nie przebiera w słowach.
11 października 1975 r. wyemitowano premierowy odcinek „Saturday Night Live” (wówczas nazywanego „Saturday Night NBC”) z George’em Carlinem w roli gospodarza. Dla każdego było jasne, że w telewizji idzie nowe. Pierwsza obsada SNL startowała jako niemal anonimowa grupa komików. Dziś ich nazwiska wymienia się jednym tchem z dopiskiem „legendy”: John Belushi, Gilda Radner, Dan Aykroyd, Chevy Chase, Jane Curtin, Laraine Newman i Garrett Morris. Choć nie byli jeszcze gwiazdami, to mieli chęć podejmowania ryzyka. Pod koniec pierwszego sezonu z eksperymentu emitowanego późnym wieczorem „SNL” przeobraziło się w wydarzenie kulturalne, które przemawiało do pokolenia wychowanego na Monty Pythonie i cynizmie czasów Watergate.
Być może najbardziej radykalną cechą ekipy „SNL” pozostaje niechęć do polerowania samych siebie. Podczas gdy inne programy starannie eliminowały potknięcia, siłą ekipy Michaelsa zawsze była nieprzewidywalność. Aktorzy nierzadko wychodzą poza swoje role — czasem mistrzowsko improwizują, a czasem nie mogą się powstrzymać od śmiechu albo źle odczytują kwestie zapisane markerami na planszach. Zdarzają się sytuacje całkiem niespodziewane. Jak w 1992 r., kiedy Sinéad O’Connor podarła na wizji zdjęcie papieża Jana Pawła II w geście protestu przeciwko Kościołowi katolickiemu. Nie było żadnej cenzury – tylko pełna oszołomienia cisza, po której nastąpiły lata debaty nad tym, czy „SNL” nie posunął się za daleko.
Z domu widzę Rosję
Prawda jest taka, że Michaels i jego drużyna zawsze chcieli być o krok czy dwa „za daleko”. Bardziej niż na poprawianiu widzom nastroju twórcom chodziło o przekazywanie buntowniczych jak na tamte czasy treści. „SNL” zwracał się bezpośrednio do młodej widowni, z rosnącym sceptycyzmem podchodzącej do autorytetów. Wystarczy przypomnieć parodię Geralda R. Forda w wykonaniu Chevy’ego Chase’a, który zrobił z prezydenta niezdarnego, ledwo posługującego się językiem angielskim błazna. Kolejne dekady pokazywały, że „SNL” ma wielki wpływ na to, jak Amerykanie postrzegają swoich przywódców: Dana Carvey gestykulował za dwóch, grając George'a H.W. Busha; Will Ferrell nie miał litości dla intelektu Busha juniora, zaś Tina Fey tak wiernie odegrała Sarę Palin, że wiele osób nadal wierzy, iż była gubernator Alaski stwierdziła kiedyś: „Ze swojego domu widzę Rosję”.
Jednocześnie z biegiem lat „SNL” stało się dla polityków areną zabiegania o poparcie wyborców. Lata 90. przyniosły m.in. odcinek prowadzony przez ówczesnego burmistrza Nowego Jorku Rudy’ego Giulianiego. Kilka lat później, po tragedii 11 września 2001 r., Giuliani namówił Michaelsa, żeby wrócił z „SNL” na ekrany i podtrzymywał walecznego ducha miasta. Doradcy Ala Gore’a po obejrzeniu parodii debaty prezydenckiej z Bushem juniorem podobno kazali politykowi wyciągać z niej wnioski na przyszłość. W rozmowie z NPR Al Franken, były senator i scenarzysta „SNL”, twierdzi, że tamten skecz „utorował Bushowi drogę do zwycięstwa”. Zimą 2008 r. szaleństwo wywołał senator Barack Obama, który w scence z halloweenowego przyjęcia u Clintonów pojawił się przebrany za samego siebie. Scena studia 8H gościła też m.in. Johna McCaina, Hillary Clinton, Donalda Trumpa czy Kamalę Harris. Ta ostatnia przed wyborami dokazywała sobie przed lustrem z bezbłędnie odgrywającą rolę jej odbicia Mayą Rudolph. Po wygranej Trumpa członkowie obsady rozpoczęli kolejny odcinek od prześmiewczego wyznania mu miłości – byle tylko „nie wpisywał ich na listę swoich wrogów”.
Podczas gdy inne programy starannie eliminowały potknięcia, siłą „SNL” zawsze była nieprzewidywalność. Aktorzy nierzadko wychodzą poza swoje role – czasem mistrzowsko improwizują, a czasem nie mogą się powstrzymać od śmiechu
„SNL” od pierwszych odcinków oferował refleksję nad kulturą popularną, krytykując zarozumiałość celebrytów, absurdalność reklam i przejawy śmieszności w amerykańskim życiu. Dobrym tego dowodem jest zaprezentowany w jubileuszowym odcinku segment „In Memoriam”. Zamiast wspomnień o zmarłych komikach i współtwórcach programu Tom Hanks przywoływał tam skecze i postaci, które „koszmarnie się zestarzały”. Takie, które powielały stereotypy etniczne i seksistowskie tropy. Wyśmiewały czyjś wygląd, żartowały ze znęcania się nad zwierzętami albo wyrażały uprzedzenia wobec osób homoseksualnych. Przypomniano np. klip z 2003 r., w którym Adrien Brody z peruką długich dredów na głowie zapowiada występ pochodzącego z Jamajki Seana Paula.
Twarze przebojów
Gdyby nie „Saturday Night Live”, prawdopodobnie nigdy nie dostalibyśmy takich hitów jak „Pogromcy duchów”, „Świat Wayne’a”, „Legendy telewizji” czy „Wredne dziewczyny”. Nie byłoby Adama Sandlera w roli Billy’ego Madisona czy Willa Ferrella jako elfa Buddy’ego. Dla młodych komediowych talentów „SNL” był jak droga „od zera do milionera”.
Pierwszy pokaz kulturowej siły programu nastąpił w 1980 r., kiedy duet John Belushi i Dan Aykroyd przeobraził musicalowy szkic „The Blues Brothers” w pełnometrażowy film. Produkcja łącząca komedię, akcję oraz hołd dla klasycznej amerykańskiej muzyki soulowej i bluesowej stała się kultowym przebojem. Ugruntowała też przekonanie, że artyści występujący w „SNL” mogą być twarzami największych przebojów filmowych. Eddie Murphy, który niemal w pojedynkę uchronił program przed zdjęciem z anteny w latach 80., zdominował kina z „Gliniarzem z Beverly Hills” i „Księciem w Nowym Jorku”. Bill Murray, po dopracowaniu swojego ironicznego, beznamiętnego sposobu mówienia, z którego zasłynął w „SNL”, został wybitnym aktorem dzięki występom w „Golfiarzach”, „Dniu świstaka” czy „Między słowami”. Mike Myers, Chris Farley, Julia Louis-Dreyfus, Larry David, Phil Hartman… Lista komików, których kariery wystartowały właśnie u Michaelsa, jest imponująca.
Dodajmy do niej Kristen Wiig, która zrobiła furorę w komedii „Druhny”. A także Billa Hadera, twórcę serialu „Barry” i jednego z najbarwniejszych członków obsady w ostatnich 20 latach. Tina Fey na podstawie swoich doświadczeń w roli szefowej scenarzystów „SNL” wymyśliła serial „30 Rock”. Swoją karierę jako autor skeczy – zaczynał tam również Greg Daniels, twórca amerykańskiej adaptacji „The Office”. Mike Schur, inny scenarzysta ze stajni Michaelsa, po odejściu stworzył seriale takie jak „Parks and Recreation”, „Dobre miejsce” i „Brooklyn 9–9”. Oczywiście z gwiazdami studia 8H w rolach głównych: Amy Poehler, Andym Sambergiem czy Tracym Morganem.
„Saturday Night Live” bezpowrotnie odmieniło wieczorne programy typu talk show. Satyryczny segment informacyjny „Weekend Update” z czasem doczekał się wielu twórczych mutacji – najbardziej znane to „The Daily Show” emitowane w Comedy Central i „Last Week Tonight” z Johnem Oliverem produkowane przez HBO. Jimmy Fallon, niegdyś tworzący w „Weekend Update” duet z Tiną Fey, w 2014 r. przejął fotel gospodarza „The Tonight Show” w NBC. Nawet Stephen Colbert, głównodowodzący „The Late Show” w stacji CBS, otarł się o pokój scenarzystów „SNL”. W latach 90. Colbert za namową swojego przyjaciela i autora skeczy Roberta Smigela próbował dostać się do obsady, ale Lorne Michaels odprawił go z kwitkiem. Podobny los spotkał m.in. Jima Carreya – i to dwukrotnie.
Saturday Night Dead
Rozwój YouTube’a i popularność krótkich filmików spowodowały, że młodsza widownia niekoniecznie chciała czekać w sobotę do 23:30, żeby obejrzeć cały odcinek. Program zaczął więc się zmieniać. Świeżą energię wniosło komediowo-muzyczne trio The Lonely Island, czyli Andy Samberg, Akiva Schaffer i Jorma Taccone. Ich pierwszym hitem było „Lazy Sunday”, rapowany utwór o dwóch kumplach podekscytowanych seansem „Opowieści z Narni”. Kilka milionów odtworzeń w początkach istnienia YouTube’a było czymś wyjątkowym. Teraz najpopularniejsze skecze od razu po emisji dostają drugie życie w sieci i krążą w mediach społecznościowych – również za sprawą duchowych następców The Lonely Island, tria Please Don’t Destroy. „SNL” dobrze odnalazł się też w TikToku – ostatnio jednym z największych przebojów był tam Timothée Chalamet udający rapera. A także Bowen Yang – gwiazda obecnej obsady – wcielający się w górę lodową, w którą uderzył „Titanic”.
W internecie zaczęła się – i szybko skończyła – kariera polskiej wersji „Saturday Night Live”. Program wyprodukowany przez Rochstar i pokazywany na platformie Showmax miał odtworzyć w naszych warunkach klimat oryginalnego formatu – ze skeczami na żywo, nagranymi wcześniej materiałami i występami muzycznymi. Wśród prowadzących odcinki znaleźli się m.in. Tomasz Karolak, Piotr Adamczyk, Jakub Gierszał i Weronika Rosati. Mimo wysokich oczekiwań „SNL Polska” nie przebiło się w polskiej publiczności – w dużej mierze dlatego, że zasięg platformy Showmax był bardzo ograniczony. W grudniu 2018 r. serwis ogłosił zamknięcie polskiej filii, co zamknęło historię rodzimego „SNL” po pierwszym sezonie.
Podobne losy wróżono oryginałowi – i wróży się dalej. Zwłaszcza teraz, kiedy znaczenie telewizji jako medium słabnie. Steve Higgins, jeden z producentów programu, w książce „Live From New York” zapewnia jednak: „Ciągle słyszymy, że «nie jest już tak dobrze, jak kiedyś»”. Higgins wspomina, że Michaels doskonale to wszystko przewidział: dyrektorów NBC grożących zdjęciem programu z anteny, po których przychodzą nowi menadżerowie i „SNL” z powrotem zostaje pupilem stacji. A dwa lata potem przyszłość obsady ponownie staje pod znakiem zapytania. „Przez jakiś czas będą pisać: «Saturday Night Dead», a później znowu napiszą: «Ten program nigdy nie był tak zabawny». A później: «Ten program nigdy nie był tak nieśmieszny»”. I taki właśnie cykl trwa od 50 lat. ©Ⓟ