NIEPRZEWIDYWALNE PISARSTWO | Wielka Brytania odwróciła się od świata i zmierza w strasznym kierunku – mówi znakomity angielski pisarz Matthew Kneale, którego nowa książka „Rzymianami bendąc” właśnie ukazała się w polskim tłumaczeniu
NIEPRZEWIDYWALNE PISARSTWO | Wielka Brytania odwróciła się od świata i zmierza w strasznym kierunku – mówi znakomity angielski pisarz Matthew Kneale, którego nowa książka „Rzymianami bendąc” właśnie ukazała się w polskim tłumaczeniu
/>
W Polsce ukazały się jak dotąd trzy pańskie książki i każda jest zupełnie inna. „Anglicy na pokładzie” to awanturnicza opowieść o wyprawie Wyspiarzy na Tasmanię w XIX wieku. „Drobne występki w czasach obfitości” są zbiorem współczesnych opowiadań o zderzeniach człowieka Zachodu z innością. Teraz ukazuje się powieść „Rzymianami bendąc”, chyba najbardziej nietypowa w tym zestawie. Jej narratorem jest ośmiolatek, który nieporadnym, dziecinnym językiem próbuje opowiedzieć o chaosie, jaki wdaje się w życie jego niestabilnej psychicznie matki. Czy bycie w jakimś stopniu nieprzewidywalnym jest tym, co stawia pan sobie za cel jako pisarz?
Nigdy nie zależało mi, żeby przez całe życie pisać tę samą książkę pod różnymi postaciami. Nie sądzę, by to szczególnie ułatwiało mi życie, bo wydaje mi się, że czytelnicy lubią wiedzieć, czego po pisarzu mogą się spodziewać. Ale ja zawsze starałem się próbować nowych rzeczy. To chyba lepsza sytuacja dla twórcy, bo sprawia, że jego umysł zawsze pozostaje świeży. Z pewnością miałbym bardziej ustabilizowaną sytuację finansową, gdybym potrafił pisać podobne do siebie książki. Ale to mi się nigdy nie udawało.
„Rzymianami bendąc” zadedykował pan swojemu ojcu, któremu, cytuję, zawdzięcza umiejętność budowania opowieści. W jaki sposób ojciec pana tego nauczył?
Mój tata był scenarzystą i miał świetnie opanowany warsztat. Był wyczulony na punkcie tego, by historia, którą się opowiada, miała sens. W domu często siadaliśmy wspólnie przed telewizorem. Prawdopodobnie oglądaliśmy o wiele za dużo telewizji, mieliśmy nawet mały odbiornik na stole w jadalni, gdzie ze wszystkich stron obsiadały go koty. Kiedy oglądaliśmy jakiś film, ojciec zawsze okazywał się bardzo krytyczny, gdy znalazł w historii jakiś fałsz, nie widział w niej sensu lub dobrze zarysowanej intrygi. Był w tych kwestiach bardzo pryncypialny. Myślę, że w tamtym czasie, nawet nie zdając sobie z tego sprawy, odebrałem od niego solidną lekcję pisarstwa.
Pański ojciec był scenarzystą, mama – ilustratorką książek dla dzieci. Dorastając w artystycznej rodzinie, już od dzieciństwa wiedział pan, że zostanie kiedyś pisarzem?
Zawsze podobał mi się ten pomysł, ale nie sądziłem, że uda mi się go zrealizować. Nie wiem, jak jest w Polsce, ale w Anglii dzieci w szkołach zachęca się, by pisały krótkie, wymyślone przez siebie opowiastki. Potem to się kończy i zaczyna się pisać eseje i rozprawki. Studiowałem historię i naprawdę to kochałem. Na tamtym etapie pisanie fikcji wydawało mi się czymś bardzo odległym i nie sądziłem, że kiedykolwiek będę się tym zajmował. Po skończeniu studiów zapragnąłem zacząć robić coś zupełnie nowego. Kupiłem bilet na samolot do Tokio, a tam dostałem pracę nauczyciela angielskiego. Dopiero w Japonii napisałem swoje pierwsze opowiadania. Nie były dobre, szczerze mówiąc, raczej kiepskie, ale w tym momencie znów pomocny okazał się mój ojciec.
Na odległość?
Tak. Prowadził ze mną coś na kształt kursu korespondencyjnego. Dziś nazwano by to kursem twórczego pisania. Pisałem opowiadania, a potem mu je wysyłałem. On je czytał i odsyłał ze swoimi uwagami. Mieszkałem w Tokio przez rok, a po tym roku tata wystawił mi coś w rodzaju oceny. Powiedział: „Sądzę, że powinieneś zostać pisarzem – nie dlatego, że twoje opowiadania są dobre, ale dlatego, że stają się coraz lepsze”.
Czytając „Anglików na pokładzie”, zwróciłam uwagę na to, jak barwnie i z humorem opisuje pan bohaterów pochodzących z Wyspy Man. Stamtąd pochodził również pański ojciec. Czy Mańczycy to w dalszym ciągu tak nietuzinkowy i autonomiczny naród?
W dużym stopniu tak. Oczywiście w ciągu dwustu lat dużo się zmieniło, zanikł przede wszystkim język Mańczyków. Jest jeszcze garstka ludzi, którzy nim mówią. W praktyce Wyspa Man to niezależne państwo. Teraz Mańczycy zastanawiają się, co zrobić w związku z Brexitem, bo formalnie nie należą ani do Zjednoczonego Królestwa, ani do Unii Europejskiej. Wyspa Man to bardzo dziwny i bardzo ciekawy zakątek na Ziemi, a jego mieszkańcy wciąż oglądają się za jakimś niecodziennym pomysłem na zdobycie pieniędzy. Byłem tam jakiś rok temu i wszystko w dużym stopniu wygląda tak, jak to zapamiętałem i jak opowiadał o tym ojciec.
Kim czuje się pan w pierwszej kolejności – Brytyjczykiem, Europejczykiem, obywatelem świata?
Czuję się Europejczykiem. Zawsze tak było, dlatego nie podoba mi się to, co ostatnio dzieje się w Wielkiej Brytanii. Zamierzam ubiegać się o włoskie obywatelstwo, bo chcę, żeby moje dzieci także były Europejczykami.
Nie oszczędzał pan swoich rodaków w „Anglikach na pokładzie”...
Kiedy pisałem tę powieść, byłem bardzo krytyczny wobec tego, co Brytyjczycy zrobili w przeszłości. Im bardziej angażowałem się w losy bohaterów i to, co wydarzyło się na Tasmanii, tym bardziej działo się ze mną coś dziwnego – nie mogłem znieść tego, że jestem Anglikiem. Mieszkałem wtedy w Oxfordzie i chodziłem na długie spacery, myśląc nad książką, i czułem, jak narasta we mnie złość. Wtedy zdecydowałem, że czuję się Mańczykiem.
Czy opowieść o kolonialnych podbojach i okrucieństwie, jakim wsławili się Anglicy wobec Aborygenów, miała dla pana odniesienia do współczesności?
Świat się zmienił, ale mimo tego pewne postawy ku mojemu przerażeniu znów stają się aktualne. Mam wiele sympatii dla Anglii i Anglików, ale moi rodacy potrafią być aroganccy. Kiedy napisałem książkę, raczej czułem, że chciałbym, żeby Anglicy przyjrzeli się przeszłości i zobaczyli to, co złego zrobili. Wysłałem powieść do pewnej osoby w Anglii i dostałem odpowiedź: „Boże, nie miałem pojęcia, że Australijczycy robili takie straszne rzeczy”. Nie zawsze jesteśmy dobrzy, jeśli chodzi o znajomość naszej przeszłości.
Co tak bardzo rozczarowało pana we współczesnej Wielkiej Brytanii, że zdecydował się ją pan opuścić?
Myślę, że to, że Wielka Brytania odwraca się od świata. Kiedy przyłączyliśmy się do Unii Europejskiej, miałem dwanaście lat. Miałem lat czternaście, gdy Brytyjczycy potwierdzili chęć zostania w Unii w referendum. To ten wiek, kiedy po raz pierwszy stajesz się politycznie świadomy. Bezgranicznie wierzyłem w Europę. Później głosowałem na tych polityków, którzy popierali Unię Europejską. Naprawdę uważałem, że ona jest naszą przyszłością. Myślę, że Brexit był fatalnym w skutkach krokiem w tył. Górę wzięły retoryka i presja pewnych bieżących wydarzeń. Weźmy choćby sprawę tego przerażającego zabójstwa dokonanego na Polaku w Essex. To są straszne rzeczy i jestem naprawdę w szoku, widząc, że mój kraj zmierza w straszliwym kierunku.
To, co wydarzyło się w Essex, było tragedią, ale z narastającą nieufnością i niechęcią wobec imigrantów zmaga się dziś cała Europa.
Zgadzam się, jest w tym trochę prawdy. Ale najdziwniejsze jest to, że jeśli przyjrzeć się, które regiony Wielkiej Brytanii głosowały za odłączeniem się od Europy, to w większości z nich prawie nie ma imigrantów. A w takich miejscach jak Londyn, gdzie odsetek przybyszy z zewnątrz jest ogromny, ludzie chcą pozostać w Unii Europejskiej. Więc nie chodzi wcale o to, że ludzie mają złe doświadczenia, żyjąc w multikulturowym społeczeństwie. To raczej lęk przed innością tych, którzy jej nie poznali.
Część Anglików skarży się, że wychodząc na ulicę, coraz rzadziej słyszy swój ojczysty język...
Dorastałem w Londynie w latach 60. i 70. Wtedy było to raczej ponure miejsce, w którym dość podle się jadało. Teraz to tętniące życiem miasto, gdzie jest mnóstwo fantastycznych restauracji. Trzeba postawić sprawę uczciwie i przyznać, że ludzie, którzy pozwolili rozwinąć się gospodarce i tworzyli nowe miejsca pracy, byli przybyszami z innych krajów. Dla mnie to coś absolutnie pozytywnego. Chodziłem do szkoły w Londynie i byłem otoczony ludźmi z całego świata. Oni w takim samym stopniu byli londyńczykami co ja.
Teraz mieszka pan w Rzymie. Czy tam znalazł pan swoje miejsce na Ziemi?
Tak, szczególnie teraz. Lubię Rzym i lubię rzymian. To wspaniałe miejsce do życia. Trudno nie lubić Włochów. Są wyluzowani, czasem cyniczni, choć w głębi serca bardzo ciepli. Cieszę się, że moje dzieci będą dorastać w znajomości różnych kultur.
Rzym jest także miejscem akcji ukazującej się w Polsce powieści „Rzymianami bendąc”. Co skłoniło pana do napisania tej dość niezwykłej książki?
Kiedy miałem przerwę w pisaniu, czytałem dużo literatury non-fiction. Uważałem, że to może mi podsunąć temat na powieść, a jeśli nie, przynajmniej dowiem się czegoś nowego. W ten sposób natrafiłem na książkę pewnego brytyjskiego psychiatry, opowiadającą o różnych dziwnych psychologicznych uwarunkowaniach. Zafascynowało mnie opisywane przez niego schorzenie, nazywane zespołem Capgrasa. To zaburzenie polegające na tym, że chory jest przekonany, iż jego partner lub inni członkowie rodziny zostali zamienieni przez identycznie wyglądające, obce osoby. Zacząłem zastanawiać się, jak zadziałałoby to między bohaterami powieści. Ale znów – mówiłem wcześniej o problemach z konstrukcją – czasem całą opowieść uruchamia dopiero jakiś techniczny szczegół. Miałem ogólną wizję, jak cała historia powinna być zbudowana, ale nie mogłem znaleźć sposobu, żeby wszystko skleić w całość. Chciałem opowiedzieć o małej rodzinie, która skądś ucieka, ale to wszystko nie chciało nabrać pełnego sensu. I nagle przyszło mi do głowy, że mogliby udać się gdzieś, gdzie główna bohaterka wcześniej mieszkała. Tak w powieści pojawił się Rzym.
Jakie znaczenie miało umieszczenie w centrum wydarzeń dziecięcego bohatera?
Chciałem, żeby dziecko stało się kimś, kto urzeczywistnia urojenia matki. Zależało mi na tym, żeby narrator był postacią, która nie rozumie wszystkiego, co się dzieje, ale może gdzieś podskórnie rozumie znacznie więcej, niż sądzimy. Wydawało mi się to ciekawe dla zbudowania całej dramaturgii. Kiedy pierwszy raz przyjechałem do Rzymu i zwiedzałem go, byłem mniej więcej w tym samym wieku, co mój bohater. Przyjechałem z rodzicami, bo mój ojciec pracował tam nad scenariuszem. Film na jego podstawie nigdy nie powstał, ale doskonale pamiętam swoje wrażenia. To ułatwiło mi stworzenie postaci.
Język powieści jest bardzo specyficzny, bo pełen dziecięcych błędów – gramatycznych i ortograficznych.
Miałem szczęście, że rodzice zatrzymali moje stare podręczniki szkolne z czasów, gdy byłem w wieku bohatera. Zobaczyłem, jak wtedy pisałem i jakie błędy gramatyczne i ortograficzne popełniałem. To było fascynujące, bo zdałem sobie sprawę, że w wieku ośmiu lat nie robisz cały czas tych samych błędów. Czasem zdarza ci się napisać coś dobrze, a kiedy indziej znów niepoprawnie. W języku angielskim jest bardzo łatwo popełniać błędy gramatyczne, bo nie ma tu spójnie logicznego systemu. Kiedy miałem przygotować edycję amerykańską powieści, wydawca powiedział, że ten pełen błędów język mu się nie podoba. Pomyślałem, że może nie są potrzebne. Przepisałem fragment, pozbywając się ich i okazało się, że brzmiał okropnie. Wydaje mi się, że błędy gramatyczne w jakiś zagadkowy sposób okazują się nośnikiem emocji w powieści.
Uważa pan, że artysta powinien zachować w sobie coś z dziecka?
Tak, jestem tego pewien. Prawdopodobnie głównym powodem, dla którego mieszkam dziś w Rzymie, jest to, że przyjechałem tu jako ośmioletnie dziecko. Wtedy pokochałem to miejsce, a jego wspomnienie kazało mi do niego wracać.
W jednym z wywiadów powiedział pan, że czas spędzony na pisaniu jest szczęśliwy. Pisanie daje panu szczęście?
Tak. Kiedy w końcu znajdę dobry temat, który jest wart zrealizowania, czuję wielkie podekscytowanie. To daje mi poczucie największego spełnienia. Problem w tym, że dotarcie do tego punktu bywa niekiedy trudne i mozolne.
Rzymianami bendąc | Matthew Kneale | przeł. Krzysztof Filip Rudolf | Wiatr od Morza 2016
Materiał chroniony prawem autorskim - wszelkie prawa zastrzeżone. Dalsze rozpowszechnianie artykułu za zgodą wydawcy INFOR PL S.A. Kup licencję
Reklama
Reklama