WYWIAD | Zawsze słyszeliśmy, że cierpienie uszlachetnia, i czasem chcielibyśmy zdobyć złoty medal w tym cierpieniu – mówi Marta Masada, autorka powieści „Święto trąbek”
Dziennik Gazeta Prawna
Chyba każdy pisarz chciałby napisać książkę, która budzi skrajne emocje. Tobie się to udało.
Emocje, jakie wywołuje „Święto trąbek”, okazały się najczęściej przywoływanym aspektem w dyskusjach o powieści – i w pozytywnym, i w negatywnym sensie. Cieszę się z tego, bo książka, która nie wzbudza emocji, jest dla mnie żadna. Inna sprawa, że niektórzy po prostu złoszczą się na moją bohaterkę, a nawet na mnie, zupełnie jakbym kogokolwiek zmuszała do czytania.
Zabolało?
„Zabolało” to za duże słowo, ale trochę się wycofałam. Długo pracowałam nad tą książką, pisałam ją bardzo świadomie, więc na pewno mnie dotyka, gdy moja intencja jest niezrozumiana czy przeinaczona. To naturalne. Ale dostaję też dużo głosów, które bardzo mnie budują. Jest równowaga.
Czytając „Święto trąbek”, miałam wrażenie, że czytam dwie książki: jedną o dojmującej samotności i seksie jako remedium na poczucie pustki, drugą – o relacjach polsko-żydowskich. Może powinny powstać dwie?
Nie, ta powieść długo we mnie dojrzewała i jej dwa główne aspekty: seksualność i relacje polsko-żydowskie, były w niej obecne od początku jako integralne składowe. Wiem, że to niełatwe zestawienie, połączenie Zagłady i erotyki jest w naszej kulturze naruszeniem tabu.
Jest jeszcze główna bohaterka, Zula Pogorzelska, która chyba w twoim zamyśle miała irytować. Jest histeryczna, niedojrzała, wciąż pakuje się w coraz to straszliwsze kłopoty...
Przez lata zbierałam doświadczenia i zasłyszane u różnych ludzi opowieści. Kiedy Zula powstała w mojej głowie, stało się jasne, że będzie właśnie taka. Ona cierpi na obsesję wojny, którą zaszczepił jej dziadek ocalały z Auschwitz. Z drugiej strony rodzi się w niej obsesja seksualna, będąca wynikiem jej życiowych perypetii, ale też płynąca z braków emocjonalnych, z braku miłości, którą zastępuje zbliżeniami.
W książce obsesja seksualna i obsesja Zagłady splatają się nierozerwalnie. To ryzykowne zestawienie.
Wszystko, co moją bohaterkę pociąga i w seksie, i w relacjach polsko-żydowskich, to coś na kształt zakochania się w śmierci, fetyszyzowania rany. Dla niej seks jest nie tyle narzędziem przyjemności, ile dążeniem do zanikania, dezintegracji, „małej śmierci”. Widzi życie jako pełne agresji, a relacje między ludźmi opierają się dla niej bardziej na zadawaniu sobie śmierci niż dawaniu miłości. Ta postawa jest związana z historią jej kraju i rodziny, w której śmierć się zadomowiła. Zula jest nią zainfekowana.
Perwersyjny seks to dla ciebie alegoria pogmatwanych i opartych na przemocy relacji polsko-żydowskich?
Alegorią stosunków polsko-żydowskich jest dla mnie romans, a nie usankcjonowany prawnie związek. Romans, jak wiadomo, wiąże się z przesadną emocjonalnością. Rozbuchana namiętność, tęsknota, nienawiść to jej składowe. Między Polakami i Żydami nie ma prostego, dobrego uczucia. Jest ciągła szarpanina. Przyciąganie i odpychanie, wzajemne pretensje, typowe po nagłym i bolesnym rozstaniu. Zula w związkach z kolejnymi kochankami uosabia tę nie do końca zdrową relację między naszymi narodami.
Twoja bohaterka nie ma żydowskich korzeni. Wychował ją dziadek, który był Polakiem.
Zależało mi na pokazaniu polskiej wrażliwości w tej relacji. Życie po Holokauście to nie tylko problem Żydów, ale też Polaków, którzy byli świadkami, którzy byli ofiarami. Po części więc tęsknią, mają wspomnienia, korzenie rodzinne, historie swoich miast. Mają też nie zawsze zwerbalizowane poczucie winy, jakie towarzyszy wszystkim narodom europejskim względem Shoah.
Przywołujesz w powieści hasło „Tęsknię za tobą, Żydzie”. A czy Żydzi za czymś w tej relacji tęsknią?
Żydom brakuje Polski, nie Polaków. Można by alegorycznie powiedzieć, że tych mickiewiczowskich „pagórków leśnych i łąk zielonych”. Spotykałam się z tym u moich znajomych z Izraela. Byli wśród nich tacy, którzy się tutaj urodzili lub wyemigrowali z Polski jako dzieci. Inni mieli jedynie przodków z Polski. W „Święcie trąbek” jest pewien młody Izraelczyk, kiedy wysiada na lotnisku w Warszawie, nagle czuje, że to polskie powietrze zawsze miał w płucach. Żydom brakuje Polski jako miejsca, z którego pochodzili, w którym się zatrzymali na dłużej. Brak im zapachów, smaków, kolorów. Polakom z kolei brakuje Żydów z ich odmienną kulturą, tęsknią za innym spojrzeniem, za tym, co niesie znak pewnej egzotyki w polskim krajobrazie. To jest podobna nostalgia, jaką mają współcześni Amerykanie w stosunku do Indian.
To, co odmienne, w dzisiejszym kontekście wzbudza szczególne emocje...
Owszem. Słyszymy dziś w kontekście terroryzmu, że nasza siła ma tkwić w jedności chrześcijańskiej, tak jakby chrześcijaństwo było tylko religią miłości i pokoju i nie miało na koncie krwawych krucjat krzyżowych, chociażby na Bliskim Wschodzie. Tak jakby nasze chrześcijaństwo zdołało zapobiec Holokaustowi na naszych ziemiach. Żadna religia nie może stać ponad ludzkim życiem i mowa o tym w epilogu „Święta trąbek”. Zdaniem niezbyt rozsądnych polityków, którzy demagogicznie upraszczają, wielokulturowość jest źródłem cierpień dzisiejszego świata, podczas gdy przeciętny Polak wciąż zachłystuje się Zachodem, nosi t-shirt z flagą USA, jego ulubionym daniem jest sushi, a na jedyne wakacje w roku wybiera kurort all inclusive, a nie piękne Mazury. Żyjemy w XXI wieku w niemal całkowicie jednolitym kulturowo kraju, więc skąd to nawoływanie o większą jednolitość? Komuś może wydać się obraźliwe stwierdzenie, że Polak tęskni za Żydem jako znakiem inności i egzotyki, ale kultura żydowska była przez wieki elementem polskiego krajobrazu, także artystycznego, wystarczy przypomnieć sobie historię literatury. Nagle stał się o ten element uboższy i nic go nie zastąpiło.
Jeśli miałam problem ze „Świętem trąbek”, to jest to sposób, w jaki opisujesz relacje Zuli z mężczyznami. Twoja bohaterka pozwala się gwałcić, poniżać, odkrywając, że sprawia jej to perwersyjną przyjemność. Czytając, zastanawiałam się, dlaczego niezależna, zamożna kobieta, w pełni korzystająca ze zdobyczy feminizmu, na to wszystko się godzi?
To prawda, Zula korzysta ze zdobyczy feminizmu. Ma prestiżową pracę, nie musi być zależna od mężczyzn pod względem finansowym ani żadnym innym. Ale pochodzi z niekompletnej rodziny, a wychowujący ją dziadek przekazał jej poczucie winy typowe dla ocalałego z obozu. Całe życie słyszała, że nie zna wojny, że jak przyjdzie wojna, to będzie gorzej, więc nie wolno się mazać. Wyrosła w swoim własnym poczuciu winy, że ma za dobrze, w tęsknocie do bycia ofiarą. To znajduje odzwierciedlenie w jej fiksacji seksualnej. Marianne Hirsch ukuła termin „postpamięć”. Chodzi o doświadczenia ludzi żyjących pamięcią traumatycznych zdarzeń sprzed ich urodzin, dotyczących ich przodków. Ta pamięć okazuje się ważniejsza od tego, co sami przeżywają. Na tym często polega problem potomków ludzi dotkniętych wojną, nie tylko Shoah. Zuli brakuje silnych bodźców i silnych emocji. Częściowo odnajduje je w sferze seksualnej. Nikt jej do tego nie zmusza. Feminizm oznacza przecież kobiecą wolność wyboru. Najwyraźniej ona czuje się dobrze w takiej właśnie konfiguracji, skoro sama do tego dąży.
Jest taka scena, w której bohaterka książki rozmawia z młodymi ludźmi z Izraela, próbując przekonać ich, że Polacy także cierpieli w czasie drugiej wojny światowej. W pewnym momencie dyskusja zaczyna się przeradzać w licytację, w której Polacy nie mają szans. Świadomość tego, że nie mamy monopolu na cierpienie, czasem nas uwiera?
Zgładzenie Żydów na naszych terenach było tragedią nieporównywalną z żadną inną. Niektórzy mogą czuć, że tamta trauma umniejsza cierpienia Polaków. Każda rodzina w Polsce ma doświadczenia wojenne. Problem w tym, że wojny, rozbiory i powstania ukształtowały polską mentalność, która jest mentalnością zranioną. Zawsze słyszeliśmy w domach, że cierpienie uszlachetnia, co też silnie wiąże się z katolickim wychowaniem, i czasem chcielibyśmy zdobyć złoty medal w tym cierpieniu. Bywa, że przesadnie chcemy gloryfikować Polaków odznaczonych jako Sprawiedliwi wśród Narodów Świata, a oburzamy się, gdy przypomina nam się o „Sąsiadach” Grossa. Nie podchodzimy racjonalnie i trzeźwo do własnej historii.
Akcja „Święta trąbek” rozgrywa się w 2008 r. To ważna data, bo zaraz nastąpi kryzys, a świat się zmieni. Wybrałaś ją celowo?
Tak, bo nie chciałam, żeby tematem mojej powieści były problemy ekonomiczne. Zula ma pieniądze, lata beztrosko po świecie i nie ma jeszcze obsesji terrorystycznych zamachów, która dziś, przy jej konstrukcji psychicznej, musiałaby się jej udzielić, choć czuje już narastający niepokój, agresję, radykalizmy. Koniec książki mówi o tym, że nie wiadomo, skąd przyjdzie to zagrożenie i kiedy lub gdzie okaże się, że to my będziemy tym „innym”, dyskryminowanym. Dziś może się to okazać wszędzie, na polskich wakacjach na Lazurowym Wybrzeżu...
Dziś zawsze możemy znaleźć kogoś, kto wygląda lub myśli tak samo jak my. Mamy Facebooka, Instagram...
Tak, one w krótkim czasie zmieniły naszą percepcję. Dzisiaj Zula musiałaby wrzucać zdjęcia z wyjazdów na Instagram lub siedziałaby na fejsie, pisząc do swoich kochanków na chacie, a nie e-maile. Gapiłaby się bezmyślnie w Messengera, zamiast siedzieć nocą nad wódką z zaprzyjaźnionym barmanem. Byłaby mniej autorefleksyjna, a autoironia jest ważna dla tej narracji. Jej postrzeganie świata i wrażliwość byłyby inne. Myślę, że byłaby jeszcze bardziej samotna.
„Święto trąbek” Marty Masady ukazało się nakładem wydawnictwa W.A.B.