Nikt w kinie nie mści się tak pięknie jak Park Chan-wook. Kiedy w 2004 r. na festiwalu w Cannes pokazywano jego „Oldboya”, przewodniczący jury Quentin Tarantino piał z zachwytu, podczas każdej brutalniejszej sceny głośno krzycząc w kierunku ekranu: „Yeah!”. Lazurowe Wybrzeże to w ogóle szczęśliwe miejsce dla koreańskiego twórcy. W tegorocznej canneńskiej selekcji znalazł się jego najnowszy film. „Służąca”, która jest dobrym podsumowaniem artystycznych fascynacji reżysera w nieco pikantniejszym niż dotychczas wydaniu, wchodzi właśnie na ekrany polskich kin.
Forrest Gump mawiał, że życie jest jak pudełko czekoladek i nigdy nie wiadomo, którą się wybierze. Park Chan-wook ma, zdaje się, na ten temat inne zdanie, przekonując, że ludzki żywot wypełniają zarówno szczęście, jak i cierpienie. Takie są też jego filmy – od wariacji na temat romantycznej komedii po mroczne thrillery. „Interesują mnie dwie rzeczy: ból i strach. Strach tuż przed dokonaniem aktu przemocy i ból, jaki następuje zaraz po nim. Dotyczy to w równej mierze sprawców, jak i ofiar” – mówił w jednym z wywiadów. Najpełniej widać to w zrealizowanej na przestrzeni czterech lat tzw. trylogii zemsty („Pan Zemsta”, „Oldboy”, „Pani Zemsta”), która uczyniła z Park Chan-wooka twórcę znanego na całym świecie, a jednocześnie zaczęła prawdziwy boom na kino koreańskie. Choć wcale tak być nie musiało, bo – jak przekonuje reżyser – początkowo wcale nie miał on w planach nakręcenia trylogii. „Kiedy kręciłem »Oldboya«, miałem wątpliwości, czy robienie po sobie dwóch filmów na ten sam temat to dobry pomysł. Przekonała mnie żona, pytając, czy w tym nie chodzi przede wszystkim o dobrą historię” – wspomina. I dalej: „W jednym z wywiadów dość spontanicznie powiedziałem, że będę robił nie dwa, a trzy filmy o zemście. Trochę żałowałem tych słów, ale nie mogłem się wycofać, skoro padło to publicznie. Można więc powiedzieć, że trylogia swoją koncepcję zawdzięcza koreańskim dziennikarzom” – żartobliwie kończy Park Chan-wook.
Niewiele brakowało, a zarówno widzowie, jak i Tarantino nie ujrzeliby nawet jednej części. Początki kariery Koreańczyka do łatwych bowiem nie należały. By zebrać pieniądze na debiutancki projekt, absolwent filozofii, bo taki kierunek studiów skończył Park Chan-wook, imał się różnych zajęć. Między innymi tłumaczył napisy do zagranicznych filmów czy zajmował się ich promocją. Nie poszło mu w tej materii najlepiej w przypadku nakręconego przez siebie w 1992 r. „Moon Is the Sun’s Dream”, który okazał się finansową klapą. Jednocześnie zablokował karierę aspirującego reżysera na dobrych kilka lat, w których parał się krytyką filmową. Przełomem okazał się wojenny thriller z 2000 r. „Joint Security Area”. Opowieść o krwawym incydencie, do jakiego doszło w strefie zdemilitaryzowanej oddzielającej Koreę Południową od Północnej, okazała się wielkim frekwencyjnym hitem. Film zobaczyło blisko sześć milionów widzów, co pozwoliło Chan-wookowi głęboko odetchnąć.
Kwestią czasu było to, kiedy po tak wyrazistego reżysera, zarówno od strony formalnej, jak i tematycznej, akces zgłosi Hollywood. Pierwsza, choć raczej niezależna propozycja zza oceanu przyszła już w 2005 r., kiedy Sam Raimi namawiał Koreańczyka do nakręcenia remake’u kultowego horroru „Martwe zło”. Na to Park Chan-wook co prawda nie przystał, ale swoich sił w Stanach Zjednoczonych postanowił spróbować osiem lat później. Do realizacji „Stokera” udało mu się zebrać znakomitą obsadę, z Nicole Kidman i Mią Wasikowską na czele. Powstał film zaskakujący, oryginalny, autorski, na myśl przywodzący literaturę Edgara Allana Poego. Ale kojarzący się też z Hitchcockiem, bo to ponoć po obejrzeniu „Zawrotu głowy” Koreańczyk umyślił sobie, że zostanie reżyserem. Choć ryzykował wiele, wszak „Stoker” nie jest łatwy w odbiorze, w Fabryce Snów nie stępił mu się pazur. A to należy do rzadkości. „Nie czuję przyjemności z oglądania filmów, które sprawiają, że widz jest bierny. Jeżeli potrzebuje tego rodzaju komfortu, nie rozumiem, dlaczego nie wybierze się do spa” – podsumowuje Park Chan-wook.