Długo po premierze, bilety nietanie, a widownia Teatru 6. Piętro wypełniona niemal po brzegi. Wszystko po to, by zobaczyć, jak grają z sobą i do siebie Piotr Fronczewski oraz Krzysztof Kowalewski
Na takie sztuki mawia się „samograj”, w dodatku całkiem słusznie. Wystarczy para wytrawnych aktorów i „Słonecznych chłopców” praktycznie nie da się zepsuć. Błyskotliwe dialogi amerykańskiego fachury pierwszej kategorii – specjalisty od podlanych odrobiną nostalgii brawurowych komedii, zaprawionego w hollywoodzkich scenariuszach, pisanych dla gwiazd w rodzaju Waltera Matthau i Woody’ego Allena, więcej śmiechu, troszeczkę wzruszenia. Przebój gwarantowany. Tymczasem rzecz wcale nie jest oczywista. Dobrze pamiętam, jak przed kilku laty „Słonecznych chłopców” grali w stołecznym Teatrze Powszechnym Zbigniew Zapasiewicz i Franciszek Pieczka. Artyści wybitni, a jednak nie trafili we właściwy dla utworu Simona ton. Może dlatego, że przyłożyli do niego niewłaściwą miarę. W programie do obecnego spektaklu Olgi Lipińskiej Sergiusz Sterna-Wachowiak dowodzi, że „Słoneczni chłopcy” płynnie łączą w sobie komedię i dramat. Może i tak, ale sedno tkwi w proporcjach. To jedna z tych sztuk, które zabijają niepotrzebne pretensje do bycia wszystkim, a w rezultacie niczym. Sztuczka Simona to kawał teatralnej rozrywki. Czysta przyjemność. Tylko tyle i aż tyle.
Na 6. Piętrze wyciągnięto z tego wnioski. Można rzecz jasna potraktować „Słonecznych chłopców” Lipińskiej jako opowiastkę o smutkach i uciążliwościach starości, kiedy jedyną rozrywką staje się czytanie gazetowych nekrologów i wspominanie dawno minionych sukcesów. Można się też doszukać w niej refleksji nad końcem starego świata i nadejściem nieznanego nowego. Ten pierwszy to złota era variétés, gdy pierwsze skrzypce grali Willy Clark (Piotr Fronczewski) i Al Lewis (Krzysztof Kowalewski), znani jako Słoneczni Chłopcy. Drugi – moda na musicale, których twórcy zapewne o Clarku i Lewisie nawet nie słyszeli. To jest w dramacie Simona i w przedstawieniu Lipińskiej, ale ukryte na drugim planie. W centrum zaś mamy spotkanie niegdysiejszych przyjaciół, a jednocześnie zaprzysięgłych wrogów oraz próbę obudzenia się do nowego życia bynajmniej nie tylko na scenie. Ważniejsze, aby jeszcze raz wyrwać dla siebie haust świeżego powietrza.
Nie byłoby „Słonecznych chłopców” w PKiN bez spotkania Piotra Fronczewskiego i Krzysztofa Kowalewskiego. Obaj są wierni własnym scenom – Ateneum i Współczesnemu – ale trudno się dziwić, że szefowie 6. Piętra wymyślili dla nich wieczór co się zowie gwiazdorski. Istotne jednak, że nie kończy się na podwójnym benefisie, bo obaj panowie bardzo serio traktują swoje zadania, wychodząc daleko poza sceniczny i filmowy stereotyp dwóch zgryźliwych tetryków. Fronczewski w roli Clarka z trudem skrywa złość na własną starość. Chodzi lekko pochylony, na szeroko rozstawionych nogach, nie mówi, lecz wyrzuca z siebie słowa. Jest bardzo śmieszny, ale tkwi pod tym bezradność starości. Kowalewski gra dawnego króla życia, któremu życie przeciekło przez palce. Zostało tylko udawanie szczęścia i smakowanie samotności, każdego dnia bardziej dotkliwej.
Smak przedstawienia Olgi Lipińskiej tkwi jednak nie w udanych rolach obu wykonawców z osobna, ale w tym, jak Piotr Fronczewski i Krzysztof Kowalewski grają z sobą, jak się nawzajem słuchają, niczym w piłkarskiej drużynie wystawiają piłki do strzału, konstruują gagi, wykorzystują każdy drobiazg komediowej sytuacji. Rzadka przyjemność na to patrzeć, bo to i szacunek dla partnera, i wyczulenie na podawane przez niego tematy oraz tonacje scen. A przy tym znać, że Fronczewski i Kowalewski zwyczajnie lubią z sobą grać, co pokazują w osobnym zaimprowizowanym przedstawieniu podczas braw. Ten spektakl w spektaklu mógłbym oglądać i oglądać. Klasa sama w sobie.
„Słoneczni chłopcy” Neila Simona | reżyseria: Olga Lipińska | Teatr 6. Piętro w Warszawie