Znakomite „Kto się boi Virginii Woolf?” Albeego w Teatrze Wybrzeże w Gdańsku: Dorota Kolak i Mirosław Baka grają ludzi wypalonych. Obsesja zadawania sobie ran nie daje im śladu satysfakcji. Dawno nie było na scenie takiego obrazu depresji i schyłku
Najsłynniejszy dramat Edwarda Albeego najczęściej bywa traktowany przez ludzi teatru niczym gwarantujący sukces samograj. Wystarczy w rolach protagonistów obsadzić artystów doświadczonych i na tyle odważnych, aby nie obawiali się brutalnej psychodramy. Dopełnić stawkę wykonawców ludźmi młodymi i ładnymi, stanowiącymi kontrapunkt dla głównej pary. I prawie gotowe. Wiele zapewnia bowiem sam autor. Wystarczy wsłuchać się w skonstruowany przez niego, naładowany efektownymi replikami dialog, nakręcić podlewaną nocnym alkoholem spiralę okrucieństwa. I to wystarczy, to działa. Dlatego sztuka od pół wieku właściwie nie opuszcza także polskich scen. Albee trafił w punkt. Odmalowany przez niego obraz ludzi na skraju załamania nerwowego nie zestarzał się ani o jotę.
Tyle że „Kto się boi Virginii Woolf?” często wygląda w inscenizacjach na dzieło dobrze skrojone. Materiał na aktorski popis dwojga gwiazd, niemal benefis. Tymczasem utwór Albeego może być jak tykająca bomba. Udowodnił to w gdańskim Teatrze Wybrzeże Grzegorz Wiśniewski. Wybierając się na jego przedstawienie, warto od razu porzucić nadzieje na perwersyjnie atrakcyjny wieczór, a przygotować się na seans przykry i dręczący. Nie znaczy to, że reżyser gdańskiego spektaklu porzuca zawarty w tekście na wskroś cyniczny humor, zwalnia rytm i tempo, osłabia temperament postaci. Przeciwnie, Wiśniewski rezygnuje tylko z przypisywanego dramatowi autora „Opowiadania o zoo” sztafażu efektowności, na wskroś prześwietlając jego bohaterów. Tworzy się z tego seans przejmujący i na swój sposób oczyszczający. Wiśniewski i jego aktorzy nie bawią się w zostawianie i nam, i sobie naiwnej nadziei, a jednak chce się wierzyć, że czasem zderzenie z dnem może być jakimś początkiem, choćby kulawą próbą odbudowy siebie.