Co pan chce powiedzieć tytułem książki „Chłopaki niech płaczą”? Że czas chłopaków już się skończył?
Wydaje mi się, że ma więcej możliwych znaczeń,niż przypuszczałem. Wiele osób mnie o to pyta, a ja po prostu gdzieś w głowie go usłyszałem i wydał mi się dobry. I chyba dobrze, że zastanawia i intryguje – bo lepiej, kiedy coś znaczy więcej, niż chcieliśmy, niż kiedy znaczy mniej.
Czuje się pan jeszcze chłopakiem?
Bardzo rzadko. Czasami na chwilę gdzieś tam budzi się dawny Olaf, ale coraz rzadziej. Do mnie już w dzieciństwie mówiono, cytując tekst Leona Niemczyka z serialu „Życie Kamila Kuranta”: „ten chłopak jest jak austriacki emeryt” (śmiech).
Czyli jako dziecko czuł się pan aż nadto dojrzały?
Miałem refleksyjną, mało dynamiczną naturę. Na krótko zmieniło się to w czasie, kiedy grałem w piłkę i musiałem odnaleźć w sobie dynamizm. Nie zdeterminowało to jednak mojego podejścia do świata. Zawsze byłem raczej refleksyjny i nieco filozoficznie nastawiony do życia.
Gdy czytamy książkę, dowiadujemy się, że dzieciństwo miał pan raczej smutne. Jedno wielkie pasmo niefortunnych wypadków, brzemiennych w konsekwencje wpadek, a nawet upokorzeń…
Przyznam, że obraz takiej trochę Piszczykowskiej historii jest po części kreacją i wynikiem mojego subiektywnego wyboru wspomnień. Żadna z historii nie została oczywiście zmyślona, wszystkie są prawdziwe, natomiast zestawienie ich w takim ciągu rzeczywiście może sprawiać niepokojące wrażenie. Po prostu normalne opowieści, w których coś się udaje lub dobrze kończy, nie wydają mi się atrakcyjne i nie do końca zasługują na to, żeby się nimi dzielić.
Niektórzy wolą opowiadać o swoim życiu jako o ciągu sukcesów i szczęśliwych zbiegów okoliczności.
Ja wybrałem te historie, które najbardziej zapadły mi w pamięć: te nieprzyjemne, nieudane, zakończone wtopą, jak się dzisiaj mówi. Mam zresztą teorię na ten temat. Ludzie często złoszczą się i pytają: „dlaczego zawsze kiedy stoję w kolejce, to przede mną jakiś facet musi akurat zwracać bilet, rozmieniać pieniądze albo korygować coś w formularzu?”. A to nieprawda. To nie zdarza się wyłącznie nam, po prostu zapamiętujemy tylko takie niefortunne przypadki. Kiedy jest normalnie, szybko zapominamy, nie zwracamy na to uwagi. Dlatego tak wiele tych pechowych zdarzeń w książce.
Pan powiedział, że to humor Piszczykowski, ja powiedziałabym, że może trochę Hrabalowski…
Nie ukrywałem nigdy, że fascynują mnie nasi południowi sąsiedzi. Ich kultura i nastawienie do życia – spokojnie, z pokorą, uśmiechem i odrobiną ironii przyjmowanie tego, co niesie nam los– są mi bardzo bliskie.
Zaczęłam od pytań o chłopaków dlatego, że mam wrażenie, iż najsłynniejsze pana komedie powstały z myślą o ściśle męskiej widowni…
Zapewne coś w tym jest, choć trudno mi to oceniać. Odbiór pierwszych trzech filmów: „Sztos”, „Chłopaki nie płaczą” i „Poranek kojota”, rzeczywiście był dość wyraźnie przechylony na męską stronę. Później starałem się to nadrabiać, ale raz zdobytą opinię trudno od siebie odkleić.
Lubi pan te swoje najwcześniejsze filmy?
„Poranek kojota” lubię stosunkowo najmniej. Dziwi mnie to, że wielu ludzi ocenia go najwyżej.
Etykieta twórcy męskiego kina pana uwiera?
Jak już ustaliliśmy, coraz mniej myślę o sobie jako o chłopaku, a w związku z tym zmienia się też moja wrażliwość artystyczna, sposób postrzegania świata i to, co chcę przekazywać w swojej twórczości. Jestem teraz w zupełnie innym miejscu w życiu. Mam nadzieję, że ci, którzy obejrzą na przykład „E=mc2”, zobaczą, że był to już w moim działaniu artystycznym wyraźny krok w stronę dorosłości. Widzowie chodzący do teatru na spektakle, które reżyseruję lub w których gram, wiedzą, że nie są tylko dla chłopaków.
Powiedział pan, że teatr w ostatnich latach jest panu znacznie bliższy niż kino. Dlaczego?
Nie ma nic za darmo, więc teatr też jest przedsięwzięciem, które kosztuje. Takie sztuki jak „Single i remiksy” czy „Kochanie na kredyt” były dużymi produkcjami, wymagającymi sporych nakładów. Ale mimo wszystko to nie jest aż tak ogromna odpowiedzialność ekonomiczna jak w przypadku filmu fabularnego. Wydajemy kilka milionów złotych, które skądś przecież się wzięły. Nie są to pieniądze abstrakcyjne ani niczyje, ktoś je wyłożył. I zawsze ten ktoś czeka, ma nadzieję i wierzy, że te pieniądze do niego wrócą – być może nawet, że zarobi. Ta sytuacja psychologiczna stwarza mi dość duży dyskomfort. Uważam, że w momencie, kiedy pojawiają się nadmierne oczekiwania finansowe, kończy się wolność. Ja na taką przygodę w tej chwili nie jestem gotów. Pewnie trzeba być do tego niezwykle silnym, konsekwentnym, brutalnie walczącym o swoją wizję twórcą i nie baczyć na to wszystko. Ja na razie nie potrafię. Może kiedyś się nauczę, choć wolałbym nie.
Wspomina pan w książce, że pańską ulubioną powieścią jest „Mistrz i Małgorzata” i że znajduje pan w niej ważną życiową przestrogę…
…przestrogę, żeby w swoich działaniach nie kierować się pychą. Oczywiście można planować różne rzeczy, ale pamiętając, że kontrolę nad naszymi planami ma kto inny.
Kto?
Każdy może go nazywać po swojemu.
Jest pan molem książkowym?
Nawyk czytania miałem od dzieciństwa, ale później wziąłem z literaturą rozbrat. W moim życiu w wielkim stylu pojawiła się piłka nożna i niestety na kilka lat lektury zeszły na bardzo odległy plan. Po latach zacząłem nadrabiać zaległości. Dzisiaj czytanie jest jednym z moich trzech podstawowych zajęć – pozwoli pani, że dwóch pozostałych nie wymienię. Niech zadziała wyobraźnia – na tym polega literatura, na tym polega teatr, na tym polega film. Czytam dużo, prawie wszystko, co się ukazuje. Ostatnimi czasy wciągnęła mnie literatura faktu. Rozumiem przez nią zarówno książki opisujące jakieś wydarzenia, jak i wywiady rzeki. To ciekawe, że jeden musiałem już przeczytać wielokrotnie i jeszcze się nie zniechęciłem do czytelnictwa (śmiech).
Wspomniał pan, że nie ma już „dawnego Olafa”. Co to znaczy?
O tym też jest sporo w książce. Są w naszym życiu punkty graniczne, które oczywiście mogą rozciągać się w czasie. Myślę, że zamykam jakiś etap, być może będzie to związane ze zmianą fizyczności… Po prostu myślę, że dorosłem, choć nie jest to rzecz, która odbywa się z dnia na dzień.
Podobno rozumiemy tylko to, co umiemy opowiedzieć.
Może to wszystko nie przypadkiem zbiegło się w tym samym czasie, żebym mógł o tym powiedzieć, ale nie dla samego mówienia. Do tej pory stosunkowo rzadko się wypowiadałem. Dopóki nie zaczęła się promocja książki, praktycznie wcale. Nie wynikało to z potrzeby mówienia, bo tej w sobie za wielkiej nie mam, ale z poczucia, że opowiedzenie o czymś pomaga w uporaniu się z tym. Jeśli są w tej książce zamknięte traumy, złe wspomnienia i emocje, to może oddaliły się one ode mnie dzięki rozmowie z Pawłem Piotrowiczem czy świadomości, że książka jest i ktoś ją przeczyta.
Dla mnie „Chłopaki niech płaczą” kończą się szczęśliwie – nadzieją na to, że to, co było złe: depresja, wypalenie zawodowe, czas izolowania się od świata, ma już pan za sobą.
Mam nadzieję, że tak jest. I zajmuję się intensywnie pracą. Bo praca, oprócz czytania książek i tej trzeciej rzeczy, jest moim najważniejszym zajęciem. A trzecia już naprawdę zostanie moją tajemnicą (śmiech).
Właśnie – w warszawskim Teatrze Kamienica trwają przygotowania do wrześniowej premiery „Kolacji na cztery ręce” Paula Barza, w której zagra pan rolę Jana Sebastiana Bacha.
Jestem wielbicielem tego tekstu i jego wcześniejszych inscenizacji. Miałem też przyjemność reżyserować go w Poznaniu w Teatrze Nowym. O dawna chciałem wystąpić w nim w roli Bacha i teraz po prostu nadarzyła się okazja. Mój znakomity kolega Emilian Kamiński, który gra Haendla, również zapalił się do tego tekstu, podobnie jak wspaniały reżyser Krzysztof Jasiński. Kiedyś już go zresztą zrobił, z wielkimi mistrzami Janem Nowickim, Jerzym Bińczyckim i Janem Peszkiem.
W spektaklu zagra też Maciej Miecznikowski, szerszej publiczności znany jako kabareciarz i były lider grupy Leszcze. Zaskakujący wybór, muszę przyznać.
Szukaliśmy dobrego pomysłu na trzecią postać sceniczną, czyli na tajemniczego Schmidta. Wtedy przyszło nam do głowy, że jak na spektakl muzyczny, stosunkowo mało w nim muzyki, więc może warto by to zmienić. Pomyśleliśmy o Macieju, który jest znakomitym śpiewakiem, niezwykłą osobowością, na dodatek ma w sobie dużo siły komicznej.
„Kolacja na cztery ręce” to opowieść o pełnym konfliktów i napięcia spotkaniu Georga Haendla z Janem Sebastianem Bachem. Spotkaniu, do którego w rzeczywistości nie doszło, choć Bach o nie zabiegał. Któremu z nich pan kibicuje?
Każdy ma swoje racje, każdy wychodzi z tej sztuki zarówno przegrany, jak i zwycięski. To bardzo ciekawa dychotomia, bo przypomina trochę rzeczywistość. W życiu mało jest sytuacji zero-jedynkowych, czarno-białych. Zarówno Haendel, który jest w sztuce trochę poniewierany przez Bacha, jak i Bach poniewierany przez Haendla mają sporo racji, choć obaj reprezentują różne postawy życiowe. Takie podejście mi się bardzo podoba.
Ludzie dzisiaj chodzą do teatru?
Coraz częściej. Myślę, że to wielka zdobycz ostatnich dziesięciu lat, po okresie pewnego zagubienia, kiedy oferta teatralna nie przeistoczyła się jeszcze w to, czym jest dzisiaj – w dość szeroką gamę teatrów gatunkowo i organizacyjnie różnych. Są teatry państwowe, są też i samorządowe, które grają swój czasami trudny czy eksperymentalny repertuar – i ja nic do tego nie mam. Ale mamy też działające z sukcesem sceny prywatne i dużo przedsięwzięć impresaryjnych. Właściwie każdy widz może znaleźć coś, co go zainteresuje. Ludzie nauczyli się chodzić do teatru, przyzwyczaili się do niego, w czym upatruję nadzieję na przyszłość. Teatr jest też obszarem pewnej wolności, mniej w nim presji politycznej czy cenzury obyczajowej. Mówi się, że widzowie chcą na dwie godziny oderwać się od rzeczywistości, zanurzyć w innym, trochę bardziej bajkowym świecie. I to prawda, z tą poprawką, że my, aktorzy, przeżywamy to często bardzo podobnie. Mamy okazję, by się na chwilę oderwać od świata, zamknąć w fikcyjnym, ale bezpiecznym obszarze, wyznaczonym przez dekorację, tekst i partnerów. Dla nas to równie piękne chwile.