Jeden z nich – Sławek Michorzewski – napisał książkę „Cyrk”. Drugi – Janusz Chabior – ją przeczytał. Najpierw w pociągu, następnie na głos. O żmudnej pracy nad najbardziej niepoprawnym audiobookiem w Polsce opowiadają jego niepoprawni twórcy

Chadzacie do cyrku?

Janusz Chabior: Byłem w cyrku dwa razy, bardzo dawno temu. Raz uciekła małpa i wszyscy wybiegli z namiotu, aby ją złapać. Szympans wdrapał się na drzewo. Nikt nie czekał na wezwaną straż pożarną, która miała przyjechać z drabiną obsługiwaną przez dzielnych wąsatych strażaków. Mężczyźni zdejmowali szwedki, hit odzieżowy lat 70. i dopingowani przez kobiety w bananowych sukienkach próbowali wdrapać się na drzewo i schwytać małpę. Wydawało mi się, że chcą ją zabić i wymusiłem na mamie powrót do domu.

Druga próba również nie była udana. W połowie występu zestresowany hipopotam zrobił ogromną kupę na arenie. Wybiegło zza kulis dwóch technicznych z taczką i łopatami, ale z powodu braku tlenu pod namiotem poproszono widzów o wyjście na świeże powietrze. Nie chciałem już tam wrócić. Mama zresztą też.
Sławek Michorzewski: Ja również nie bywam w cyrku, choć nie mam takich traum. Gdybym tam jednak trafił, pragnąłbym zobaczyć numer z człowiekiem –kulą armatnią. Chciałbym, aby trick ku zaskoczeniu gawiedzi polegał na wystrzeleniu jegomościa poza namiot cyrku, tak, żeby w płótnie pozostała wielka dziura. Jak dla mnie mógłby po numerze wrócić na arenę i kłaniać się publiczności w pantalonach obesranych do kostek.

Sławku, w jakim stopniu inspirowałeś się rzeczywistością, pisząc „Cyrk”?

S.M.: Moja wyobraźnia w żadnym stopniu nie dorasta do pięt prawdziwym wydarzeniom z życia wziętym. To życie jest najlepszym scenarzystą i powieściopisarzem. Ja tworząc powieść otaczającą nas rzeczywistość tylko ostrożnie naśladuję. Bo kto uwierzyłby pisarzowi, gdyby napisał, że matka zawekuje pięcioro własnych dzieci w beczkach czy w to, że niejaki Henry Smoliński przymocuje do swojego Forda Pinto skrzydła i wzniesie się niczym Fantomas w powietrze, po czym spadnie i zginie śmiercią lotnika we własnym samochodzie? Wracając do „Cyrku”, muszę przyznać, że książka jest w 99 procentach wytworem mojej wyobraźni. Starałem się za wszelką cenę zbliżyć do czynów tragicznych i śmiesznych, jakie mogą przytrafić się człowiekowi w życiu. Umieściłem w książce brawurowy napad na Graff Jewellers w Londynie. Szczerze mówiąc to jedyne wydarzenie, które jest w miarę prawdziwe w całej książce. Reszta to kpina z ludzi, ich planów na życie, czysty surrealizm – drwina ze środowiska przestępczego oraz rosyjskich i polskich służb specjalnych…

A w jakim stopniu tobie Janku udało się uciec lub przybliżyć od/do rzeczywistości, gdy czytałeś „Cyrk”?

J.C.: Przeczytałem książkę Michorzewskiego w pociągu do/z Krakowa w ciągu jednego dnia. Wyjechałem rano z Warszawy na casting, a wieczorem musiałem być na przedstawieniu w stolicy. Podróż dzięki książce minęła błyskawicznie, casting wygrałem. Na drugi dzień skontaktowałem się ze Sławkiem i oznajmiłem, że nagram na podstawie „Cyrku” audiobook. Zaproponował „Wspulników” (sic!). Odpowiedziałem, że w takim razie czytam „Ulissesa” Jamesa Joyce’a. Po chwili zastanowienia powiedział: dobra, to czytaj „Cyrk”. On nie przepada za tym Irlandczykiem.

Łatwo jest zadebiutować na rynku literackim? „Cyrk” to twoja druga po „Wspulnikach” powieść, kiedy poczułeś, że jest twoim przeznaczeniem?

S.M.: Jestem pisarzem z przypadku. O moim obecnym zajęciu zadecydowała pewna pani z EMPiK-u, która na moje pytanie: czy może polecić mi śmieszną książkę, przy której będę się śmiał od początku do końca – odpowiedziała z niezaprzeczalnym profesjonalizmem: proszę pana, nie ma takich książek. Tak więc wróciłem do domu i następnego dnia zacząłem pisać „Wspulników”. Później powstała do dziś nie wydana „Synteza PH” – historia pechowca urodzonego pierwszego listopada, „Cyrk”, „Opowiadania bez puenty” i w tym roku „Urzędnik”. Dziś wiem, że pisanie książek jest moim przeznaczeniem, choć w Polsce nie widzę możliwości utrzymania się tylko z tego zajęcia. Pisanie książek traktuje jako pasję, absorbujące hobby. Kocham to.

Powiedziałeś mi kiedyś, że pisząc nie masz pojęcia, dokąd zaprowadzi cię kolejna strona, niejako poddajesz się temu, co ci zaproponuje chora – twoje słowa – wyobraźnia.

S.M.: Faktycznie pisząc nie wiem, co przyniesie kolejna strona, ja nawet nie wiem, o czym będzie książka… Mój sposób pisania dla koleżanek i kolegów pisarzy to paranoja. Siadam do książki, piszę pierwsze zdanie, a w międzyczasie w głowie buduję wydarzenie, które ma nastąpić. Postać tworzona jest niejako przy okazji. Może wielu w to nie uwierzy (i dobrze), ale ja przeważnie nie wiem, kto będzie głównym bohaterem. To klarują następujące po sobie i przeplatające się wydarzenia. Wykładowcy z wydziałów literatury swoje nauki o sposobie budowania narracji, dialogów, definicje o protagoniście i antagoniście mogą sobie wsadzić w dupę. To nauki dla poprawnej młodzieży, lizusów czy panienek ze zdrętwiałymi łechtaczkami. Na szczęście nie chodziłem na ich wykłady i mogę sobie pozwolić na chuligaństwo językowe.

Pisząc książkę, zdarza mi się śmiać z własnego pomysłu, natomiast nie zdarzyło mi się, żebym skasował więcej niż stronę tekstu. Poprawki raczej mają charakter stylistyczny, bowiem mam tendencję do przestawiania szyku w zdaniach. Reszta jest misternie utkana w moim muśniętym autyzmem umyśle. Pewnie dlatego też nie robię żadnych notatek w czasie pisania książki.

Janku, plotka głosi, że umierałeś ze śmiechu podczas lektury książki.

J.C.: Chciałbym kiedyś umrzeć ze śmiechu. Przyjemny sposób wyjścia. Nie. Uśmiechałem się. Czasami byłem zażenowany, ale cały czas ciekawy, co się za chwilę wydarzy. Gdzie zaprowadzi mnie chora wyobraźnia autora.

Wybitnie męska książka – po raz kolejny cytuję autora – ale gdyby nie determinacja jednej najfajniejszej na świecie dziewczyny nie doszłoby do realizacji audiobooka. Jak udało wam się namówić aktorkę Ankę Janik do wyprodukowania płyty?

J.C.: Jest to projekt wykonany w kręgu przyjaciół. Gdyby Ania była narzeczoną teksańskiego milionera, on zapłaciłby za wszystko. Rzeczywistość jest inna. Ten projekt nauczył każdego z nas czegoś innego. Mnie dwa miesiące pracy w studiu nagraniowym dało świetną szkołę trudnej lektorskiej pracy. Ania poznała proces przygotowania projektu wydawniczego. Setki spotkań, rozmów z ludźmi na trudnym biznesowym rynku. Co cię nie zabije, to wzmocni, jak się mawia. Anka doprowadziła do wydania audiobooka i myślę, że jest teraz gotowa do realizacji większego projektu.

S.M.: No cóż… ja przy produkcji audiobooka się nie napracowałem. Całą robotę odwalił Janusz i realizator dźwięku Paweł Szałowski. Owszem byłem w studiu, ale raczej w charakterze trefnisia i po paru salwach śmiechu mnie z niego wyrzucili. Audiobook nie powstałby, gdyby nie osobiste zaangażowanie Ani, której ta produkcja ukradła pół roku z życia. Dla nas wszystkich był to ten pierwszy raz – Jasia pierwsza tak poważna praca lektorska, dla mnie pierwsza książka w wersji audio, dla Anki pierwsza produkcja. Trzy razy utracono dziewictwo.

Czytając „Cyrk”, wcieliłeś się w różnych bohaterów plus w rolę narratora, a miałeś do dyspozycji jedynie swój głos. To wyzwanie otwierające aktorsko doświadczenie, czy też czułeś niedostatek środków, które zwykle wykorzystujesz w zawodzie? Brakowało ci gestów, mimiki, interakcji z partnerem, gdy oddawałeś w pojedynkę klimat tej historii?

J.C.: Miałem szalony pomysł, że zrobię pierwszy audiobookowy teatr radiowy. Każda postać w tej książce miała mieć swoje osobiste życie głosowe. Zbyt dużo postaci, zbyt skomplikowana fabuła. Szacunek dla Pawła, który cierpliwie czekał, aż sam uświadomię sobie, że mój wizjonerski pomysł jest nierealny. Audiobook nie może irytować. W tej sztuce jest ważne trzymać słuchacza w uwadze. Opowiadać historię w taki sposób, aby się nie zgubił, a tym samym nie zniechęcił do słuchania. Ciężkie zadanie. Znalezienie wypadkowej między ekspresją i zabawą a przekazaniem treści. Mistrzami tej formy są afrykańscy opowiadacze, którzy wędrują od wioski do wioski i śpiewem przy akompaniamencie prostego, strunowego instrumentu kilkanaście godzin opowiadają historie chwały i upadku. Jest też jeden polski mistrz i może jedna mistrzyni, żeby w czasie równości było sprawiedliwie. Oczywiście mistrzowie dla mnie, dla mojej wrażliwości. Czytanie to trudna sztuka. Nie ma podpórek, nie ma min, nie ma establishmentów.

Jest pomysł na ekranizację książki. Kogo widzielibyście w poszczególnych rolach – jak rozumiem Janek miałby pierwszeństwo wyboru?

S.M.: Propozycji ekranizacji moich książek jest wiele, niestety żadna z nich nie jest poważna, co należy rozumieć wprost – producenci po prostu nie mają wystarczających pieniędzy, a ja nie chcę sprzedać praw do książki w cenie aluminiowych felg do samochodu. Odnośnie do obsady do ewentualnej produkcji zdaję się całkowicie na gusta Jasia. On jest fachowcem od filmu, ja tylko wymyślam historie i niech tak zostanie.

J.C.: Kto da pieniądze, będzie miał pierwszeństwo. Powiedzmy, że ja dam, powiedzmy, że wygrałem szóstkę w totka. Robię adaptację. Wsiadam do samochodu i w Polskę. Jest tylu znakomitych aktorów na prowincji. Tam są główni bohaterowie. Gwiazdom też dam zarobić, ale w mniejszych rolach.