Po premierze „Bezimiennego dzieła” Witkacego apelowałem do szefów Narodowego, żeby zrozumieli, że nie wszystkie główne role w ich teatrze musi grać Marcin Hycnar. Młody aktor trzaskał wtedy przedstawienie za przedstawieniem, nie mając chyba nawet czasu głębiej się zastanowić, w czym tym razem bierze udział.
To jednak przeszłość, ostatnio Hycnar wyraźnie zwolnił. Pojawił się tylko jako Szambelan w „Iwonie, księżniczce Burgunda” Agnieszki Glińskiej, zdecydowanie więcej czasu poświęcając reżyserii. Nie idzie do niej na skróty, nie próbuje korzystać z tego, że od aktorstwa łatwiej przebić się na drugą stronę rampy i nikt dyplomów zwykle nie sprawdza. Mimo to Marcin Hycnar wybrał drogę dłuższą i bardziej żmudną. Za chwilę kończy reżyserię w warszawskiej Akademii Teatralnej, po korytarzach szkoły niesie się, że tak zdolnego studenta dawno w niej nie było. Jednocześnie pracuje, wspinając się powoli po drabinie inscenizacyjnych zadań. Wystawił „W mrocznym mrocznym domu” LaBute’a w Teatrze Słowackiego, ze studentami AT na ich dyplom zrobił „Blue Room” Davida Hare’a, a w stołecznym Powszechnym „Jakobiego i Leidentala” Levina. Spektakle czysto aktorskie, oparte na wyrazistych relacjach między bohaterami i na dbałości o słowo. Jako aktor przeszedł bowiem Hycnar szkołę Jerzego Jarockiego i Jana Englerta. Te nauki muszą w nim teraz procentować.
Jednocześnie wspomina, że już przestało mu wystarczać opowiadanie cudzych bajek, że chce brać odpowiedzialność za całe przedsięwzięcia, stąd bardziej trwały zwrot ku reżyserii. O „Opowiadaniu brazylijskim” Jarosława Iwaszkiewicza myślał od dawna. Krótki ten utwór powstał w roku 1949, dziś zapomnieli o nim nawet znawcy twórczości autora „Sławy i chwały”. Tymczasem ma w sobie nastrój „Panien z Wilka” i „Brzeziny”, fantastycznie odmalowuje też żywiołowość i zmysłowość południowoamerykańskiego kontynentu. Hycnar poczuł w nim jeszcze klimat jak z Czechowa, podobno wraz z aktorami mawiali podczas prób, iż robią Czechowa w Brazylii. Wszystko to widać na Scenie przy Wierzbowej. Mimo iż przestrzeń kameralna, „Opowiadanie brazylijskie” jest najbardziej rozbudowanym, najbogatszym inscenizacyjnie reżyserskim dziełem młodego artysty. Dowodem, że swobodnie posługuje się już realizatorskim instrumentarium i raczej utrudnia sobie zadania niż obniża poprzeczkę.
W centrum opowieści jest małżeństwo Klary i Henryka Bohdanowiczów (Aleksandra Justa i Tomasz Sapryk). On jest inżynierem, jeździ za kontraktami po całej Ameryce Południowej, ciągnąc za sobą rodzinę. Jest żona, trzy dorastające córki, indiańska służąca, która z czasem stała się jak córka numer cztery, pies, dwie papugi, bodaj dwie małpy. Szalone to dosyć towarzystwo wynajmuje domostwo od statecznego Anglika (Jerzy Radziwiłowicz), licząc, że w Brazylii zabawią dłużej. Zaczynają prowadzić dom otwarty, zarażając otoczenie swą szczerością i chęcią do różnorakich zabaw. W lepkim upale, pomiędzy plażą a marzeniami o powrocie do Polski rodzą się uczucia, odzywają tęsknoty i niespełnienia. Ktoś z przyjaciół celebruje przegrane życie, holenderski malarz (Oskar Hamerski) towarzyszy swej przewlekle chorej partnerce (Edyta Olszówka). Hycnar pokazuje to wszystko w serii scen zbiorowych, nierzadko i w tanecznych sekwencjach, jakby chciał udowodnić, że świat opowiadania Iwaszkiewicza unosi opętańczy południowy rytm. Widzimy morską falę rozbijającą się o brzeg, zarysy palm. Uwodzicielsko zmysłowe przedstawienie toczy się wartko, zachwyca obrazami. Wspaniały jest Radziwiłowicz, gdy drobnymi gestami i grymasami pokazuje, jak pęka w jego bohaterze pancerz poprawności na pokaz. Klara Aleksandry Justy (kolejna, po „Czarodziejskiej górze” w Syrenie, świetna jej rola) ma w sobie gorzką samowiedzę o swych niespełnieniach i niezrealizowanych marzeniach, Tomasz Sapryk jako Henryk pod zasadniczością nosi rys szaleństwa, Paulina Korthals, Paulina Szostak i Milena Suszyńska stanowią idealne trio „rozkwitających dziewcząt”.
Marcin Hycnar osiąga „Opowiadaniem brazylijskim” kolejny stopień reżyserskiego wtajemniczenia. Brakuje tylko jego przedstawieniu ciemniejszego odbicia, chciałoby się, by jego lekkość zabarwiła czerń, uroda zaszła brudem, obok południowych smaków dała się poczuć cierpka gorycz. Tego w spektaklu z Narodowego nie ma, zapewne przyjdzie w kolejnych pracach młodego reżysera. O jego rozwój jestem nieprzyzwoicie wręcz spokojny.