Chciałabym zrozumieć to, co się obecnie dzieje na tym kontynencie. Co się dzieje na Ukrainie, dlaczego prawicowe ugrupowania w niektórych krajach zbliżają się do faszyzmu – mówi Sudabeh Mortezai, reżyserka filmu „Macondo”

Co ujęło cię w Macondo, obozie dla uchodźców pod Wiedniem, w którym umieściłaś akcję swojego filmu?

Kiedy o nim usłyszałam, wydawał mi się niesamowicie atrakcyjny jako mikrokosmos rządzący się swoimi prawami. Zaczęłam sobie wokół niego układać w głowie różne historie. Ale dopiero kiedy zaczęłam tam spędzać czas, byłam w stanie napisać scenariusz, który faktycznie oddawałby specyfikę tego miejsca.

Żeby się tam dostać, potrzebowałaś jakichś specjalnych pozwoleń?

Jedynie żeby móc kręcić wewnątrz, potrzebowałam oficjalnej zgody. Jednak tym zajęła się już firma produkcyjna. Ja nie musiałam sobie tym zaprzątać głowy. Mogłam zawitać do obozu bez problemu, ale to nie zmienia faktu, że jest wielka różnica pomiędzy wejściem do kogoś do domu a poznaniem tego domu od środka. Tak było i w tym przypadku. Musiało minąć sporo czasu, zanim udało mi się zbliżyć do ludzi, którzy w tym obozie mieszkają.

Mówisz jak dokumentalistka.

Wywodzę się z dokumentu i nie potrafię się od tego odciąć. Najważniejsze dla mojej fabularnej opowieści było i tak to, żeby zdobyć zaufanie ludzi, o których chciałam opowiedzieć. Zachowywałam się więc jak dokumentalistka: przyszłam do ich domu i zaczęłam budować z nimi relacje. Obóz mieści się na przedmieściach Wiednia, trudno się tam dostać. Dotarcie tam z mojego mieszkania zajmuje godzinę w jedną stronę, a jak pewnie wiesz, stolica Austrii jest małym miastem, tutaj w najdalsze zakątki dojeżdża się w pół godziny. Oni więc wiedzieli, że skoro jadę do nich codziennie tyle czasu, wchodzę do ich domu i zaczynam zadawać jakieś głupie pytania, to musi coś to oznaczać. Oczywiście, zanim dorośli się do mnie przekonali, minęło sporo czasu. O wiele łatwiej było z dziećmi, które bawiły się na podwórzu. One wykazywały się ciekawością, intrygowałam je. To one pomogły mi wzbudzić zaufanie dorosłych.

Dlatego zdecydowałaś się uczynić głównego bohatera dzieckiem?

Poniekąd tak. To naprawdę niesamowite, kiedy oglądasz te dzieci bawiące się na zewnątrz Macondo. Masz wrażenie, jakbyś był w jakimś kompletnie innym świecie, pozbawionym zasad, reguł, chaotycznym i anarchistycznym. Z jednej strony to bardzo zabawny widok, ale z drugiej – wzbudzający duży szacunek; starsze dzieci cały czas opiekują się młodszymi, dbają o nie cały dzień, bez przerwy. Nigdy nie widziałam wśród nich osoby dorosłej. Tak jakby nie miały one wstępu do tego dziecinnego świata. To był główny powód. Drugim jest moje własne doświadczenie.

Właśnie, pochodzisz z Iranu, a mieszkasz w Austrii.

Miałam dwanaście lat, kiedy po wybuchu rewolucji islamskiej przeprowadziłam się z rodzicami do Austrii. W ten sposób dzieliłam z dziećmi z obozu ich doświadczenie: konieczność odnalezienia się w nowym, obcym świecie, nowej kulturze, nowym języku itp.

Jednak ty nie uciekłaś z kraju jak większość mieszkańców Macondo.

To prawda, obóz w większości zasiedlają uchodźcy polityczni, którzy musieli migrować z kraju z powodu wojny, tortur czy prześladowań. Ich doświadczenia są o wiele bardziej radykalne, ekstremalne. U nas kwestie polityczne zaważyły na decyzji o opuszczeniu ojczyzny, ale nie musieliśmy obawiać się o swoje życie. Tymczasem oni nierzadko są po doświadczeniu traumy. Ale wciąż łączymy się w tym, że wszyscy zostawiliśmy za sobą wszystko, cały nasz dotychczasowy świat i musieliśmy odnaleźć się w zupełnie nowych warunkach, w kraju, który wcale nie wita cię z otwartymi rękami, jest ksenofobiczny.

Czy w takim razie traktujesz swój film jako krytyczny głos w sprawie kulejącej polityki multikulturowej w Europie?

Oczywiście, zgadzam się na taką interpretację mojego filmu, ale moje pobudki, żeby go nakręcić, były znacznie prostsze. To może zabrzmieć dziwnie, ale w pewnym momencie ja się w tym miejscu naprawdę zakochałam. To bardzo specyficzny świat, dla którego bardzo chciałam coś zrobić. Zadziałałam więc instynktownie, niezwykle emocjonalnie, kiedy zdecydowałam się na ten film. Teraz jednak, kiedy jest gotowy, zdaję sobie sprawę, że siłą rzeczy zabrałam głos w sprawie integracji i imigrantów. Nie da się ukryć, że strasznie wkurza mnie to, że w polityce Unii Europejskiej ludzi się po prostu wycisza: niektórych w ogóle nie wpuszcza się na jej obszar, a tym, którzy już przekroczyli jej granice, zamyka się usta. To niedopuszczalne! Jesteśmy odpowiedzialni za innych ludzi, którzy nie mogą żyć normalnie w swoim kraju, tylko muszą z niego uciekać, a nie mają dokąd. Jest mi bardzo źle z tym, że w XXI wieku ludzie wciąż okazują się takimi ksenofobami i tak bardzo boją się innych. To widać szczególnie w mediach, gdzie głos zabierają ci wszyscy specjaliści, z tytułami, świetnie wykształceni, którym wydaje się, że znają problemy ludzi, o których mówią. A tymczasem nikt nie dopuszcza do głosu głównych zainteresowanych, nikt nie pokazuje problemu z ich perspektywy. W moim filmie historia chłopca ukazana jest z jego perspektywy, dzięki czemu możemy podejrzeć świat imigrantów z zupełnie innej strony. Dokonałem więc swoistego odwrócenia: teraz to Austriacy są przedmiotem rozmowy, a imigranci osobami, które zabierają na ich temat głos.

Czy na drodze do waszego zrozumienia nie stanęły problemy komunikacyjne? Nie wszyscy mieszkańcy Macondo mówią po niemiecku.

Czasami faktycznie potrzebowaliśmy tłumacza. To wygląda zazwyczaj tak samo: dzieciaki szybko się uczą nowego języka, z nimi mogliśmy komunikować się bez problemu, gorzej z dorosłymi, którzy nie są tak chłonni na nowe języki. Potrzebowaliśmy więc tłumaczy na castingach, na planie, no i w czasie montażu. Dialogi w filmie są w języku czeczeńskim, którego nie znam. Potrzebowałam więc nie tylko kogoś, kto sprawdzi ich poprawność, ale też to, czy brzmią one naturalnie.

Czyli, jak przystało na dokumentalistkę, najważniejszy był dla ciebie realizm, nie kreacja?

Zacznijmy od efektu – ten jest spójnym połączeniem jednego i drugiego. Na początku bardzo nie chciałam robić filmu dokumentalnego. Był on pomyślany jako fabuła i tego chciałam się trzymać. Jednak po rozmowach z moim operatorem doszliśmy do wniosku, że dokumentalny element jest w wypadku takiego filmu nieodzowny. Bo przecież nawet aktorzy nie są tu profesjonalni. To naturszczycy, którzy pierwszy raz występują przed kamerą. Nigdy nie dałam im scenariusza do przeczytania ani dialogów do nauczenia. Kazałam im improwizować i zachowywać się naturalnie. Nie było mowy o tym, żeby przeszli z punktu A do punktu B, wypowiadając przy tym określone kwestie i zachowując się w określony sposób.

A emocjonalne zaangażowanie? Jak sobie z nim poradziłaś?

To trudne pytanie. Wydaje mi się, że za każdym razem, kiedy robisz film, angażujesz się w temat, którego on dotyczy. Ale tym razem był to naprawdę szczególny przypadek. Bardzo zaangażowałam się uczuciowo i emocjonalnie. Spędziłam z tymi ludźmi mnóstwo czasu. Z jednej strony marzyłam o tym, że pokazać ich takimi, jakimi są, ich emocje, nastawienie, ale z drugiej strony – nie chciałam ich tak bezwzględnie obnażyć z ich prywatności. To było wyzwanie, żeby znaleźć złoty środek. Najtrudniej było na planie. Kiedy jednak przeszłam w fazę postprodukcji i zamknęłam się w pokoju montażowym, wykonałam emocjonalny krok w tył. Zaczęłam traktować to, co nagrałam, jak materiał i tak też się z nim rozprawiłam.

Jak mieszkańcy obozu zareagowali na film, kiedy go zobaczyli?

Bałam się tych reakcji. Mieliśmy zdrowy układ, darzyliśmy się zaufaniem, ale wciąż nie wiedziałam, jakie będą mieli odczucia, kiedy zobaczą film w takiej formie, jak go zmontowałam. Na szczęście okazało się, że ich reakcje były niezwykle pozytywne. Najczęściej pojawiającym się uczuciem była duma; naprawdę czuli się dumni, że byli częścią tego projektu. Podeszli do tego bardzo poważnie. Co było niezwykłe, to również to, że oglądali ten film w wielkim skupieniu. Oni nie są przyzwyczajeni do takiego typu kina. Oglądają jedynie amerykańskie blockbustery, kino komercyjne. W „Macondo” mogli podejrzeć realia swojej nowej małej ojczyzny, swojego mikrokosmosu z zewnątrz.

A jak wyglądają twoje związki z ojczyzną?

Kiedyś wracałam do Iranu, do mojej rodziny bardzo często, zrobiłam tam nawet dwa filmy dokumentalne. Od czasu ostatniego dokumentu („Im Bazar der Geschlechter” – red.) nie byłam tam, ponieważ został on potraktowany bardzo negatywnie, odczytany w sposób polityczny, jako krytyka. Nakręciłam go zupełnie legalnie, to nie była żadna antypaństwowa akcja. To był jakiś niefortunny czas dla filmowców. Władze pozwalały kręcić filmy, dając do zrozumienia, że cenzura się liberalizuje, ale kiedy film powstawał, oskarżały go o wydźwięk antypaństwowy. To cyniczne zachowanie, dlatego nie wracałam do Iranu od tego czasu.

Czyli nie wierzysz w liberalizację tamtejszych rządów?

Jesteś chyba jedynym dziennikarzem, który przy rozmowie o „Macondo” pyta mnie o Iran. Cieszę się, że ten temat kogoś interesuje. To wspaniały kraj, kocham jego kulturę, uwielbiam jego mieszkańców, cenię twórców filmowych. Miałam nadzieję, że wybrany na prezydenta Hasan Rouhani będzie liberalniejszym władcą. Na początku wydawało się, że jest lepiej niż za Mahmuda Ahmadineżada. Ale teraz okazuje się, że to jedynie fasada. Nie wystarczy zmienić głowy państwa. Trzeba zmienić całą strukturę rządu. Jeśli jest jakiś postęp, to minimalny, ale Persowie są tak bardzo stłamszeni, że doceniają nawet to minimum. Niestety, dla mnie jako mieszkanki Zachodu niewiele się zmieniło.

Za to w Europie ostatnio wrze.

I to wrzenie jest niezwykle zastanawiające. Chciałabym zrozumieć to, co się obecnie dzieje na tym kontynencie. Co się dzieje na Ukrainie, dlaczego prawicowe ugrupowania w niektórych krajach zbliżają się do faszyzmu. Nie odważyłabym się tego wszystkiego komentować, dopóki nie byłabym pewna, że rozumiem tę sytuację dogłębnie, od środka. Mam wrażenie, że to, co myśli na ten temat przeciętny obywatel Austrii – a kto wie, czy nie Europy w ogóle – to opinie, które usłyszał w mediach. A walka na słowa, jaką prowadzą media – tu mam wrażenie, że przodują zwłaszcza Niemcy – jest okropna i odrywająca od rzeczywistości. To tak samo, jak w przypadku debat o imigrantach, o których rozmawialiśmy. Znów na temat Ukrainy czy faszystowskich partii wypowiadają się specjaliści, „mądre głowy”, a ja chciałabym poznać perspektywę samych zainteresowanych. Nie chcę patrzyć na nich przez pryzmat zachodnich ani wschodnich mediów. Nie chcę się poddawać tej manipulacji. Dlatego wstrzymuję się od głosu w tej sprawie. Moja wiedza na ten temat jest za mała. Bardzo chciałabym móc poznać rzeczywistość Ukrainy czy Syrii. Tak jak poznałam rzeczywistość obozu dla uchodźców Macando.