Wyobraźnia podsuwa najlepsze scenariusze – australijska aktorka Emily Browning opowiada o współpracy z frontmanem Belle & Sebastian Stuartem Murdochem nad jego kinowym debiutem „Dziewczyny”

To był nietypowy casting?

O tak, podobny miałam do filmu „Lemony Snicket: Seria niefortunnych zdarzeń”, choć ten do „Dziewczyn” pod względem czasu trwania był zupełnie wyjątkowy. Poproszono mnie, bym zarejestrowała swoje nagranie i wysłała je reżyserowi. Tak zrobiłam, tyle że to był rok 2010. Przez dwanaście miesięcy nie dostałam odpowiedzi. Wyobraź to sobie, nic, żadnej reakcji.

Stuart Murdoch przesłuchał ponoć 1500 aktorek do tej roli.

Dowiedziałam się o tym później. Prawdę powiedziawszy, na początku byłam rozczarowana, że frontman Belle & Sebastian, jednego z moich ulubionych zespołów, tak mnie olał. Nie dostać wymarzonej roli to jedno, ale ta cisza wydawała mi się niegrzeczna, myślałam: o nie, Murdoch też jest dupkiem...

Aż tu nagle...

Dokładnie. Niespodziewanie dostałam wiadomość z prośbą o wystąpienie na Skypie z chłopakiem, który miałby się wcielić w Jamesa. Wiedziałam tylko, że ja i Olly Alexander mamy wspólnie zaśpiewać piosenkę. Trema była ogromna, nie wiem, czy nie większa, niż gdybyśmy mieli zrobić to na żywo. Czułam się głupio, po mimo że już wcześniej zdarzało mi się śpiewać na potrzeby filmu, na przykład w „Sucker Punch”, wolę jednak widzieć reakcję człowieka, stojąc bezpośrednio przed nim. Nawet jeśli ściemnia, że poszło mi wyśmienicie, potrafię swoje rozszyfrować. Na szczęście Olly okazał się świetnym facetem. Od razu się dogadaliśmy.

W filmie grana przez ciebie Eve, Cass (w tej roli Hannah Murray – red.) i James tworzą paczkę niezwykłych przyjaciół.

Albo na odwrót, być może oni są całkiem zwykli. Może tylko sobie wydają się wyjątkowi? Przecież tak też często myślimy lub chcemy myśleć o sobie – nadajemy naszym czynom czy emocjom znaczenie, a przecież podobnie myśli i czuje połowa ludzi na świecie. Musi tak być, inaczej nie byłoby takich określeń jak „uniwersalna opowieść” czy „ponadczasowa piosenka”.

Film „Dziewczyny” to uniwersalna opowieść?

W moim odczuciu tak. Zwyczajna niezwyczajna. To historia szukania swojego miejsca w życiu oraz, głębiej, odpowiedniego tonu, rytmu. Zastanawiałam się, co bym wybrała – jaki utwór, piosenkę, motyw – gdybym mogła dobrać podkład muzyczny jako ilustrację dźwiękową do mojego życia?

Byłby to tylko jeden numer?

Na pewno nie, chyba trudno byłoby się zdecydować na cokolwiek... Myślę, że Eve, Cass i James szukają – jak wszyscy ludzie w ich wieku – idealnej ścieżki dźwiękowej dla siebie.

Jak ci się podobało w Glasgow?

Zamieszkaliśmy w Szkocji na czas zdjęć. Miasto wydało mi się delikatne, bezbronne i mocne, drapieżne zarazem. Jest tu nowoczesność, ale jest też silnie obecna przeszłość, szacunek dla historii. Lubię miejsca, do których przyjeżdżam pierwszy raz i od razu mogę poczuć się jak u siebie. Było coś znajomego w Glasgow, a jednocześnie przeżyłam wiele fajnych, zaskakujących chwil.

Jakich?

Na przykład sesje nagrań, one najbardziej mi się podobały. Spotkania w studio z członkami Belle & Sebastian były wielkim bonusem tej pracy. Reżyser Stuart Murdoch przedstawił nas reszcie zespołu, wszystkie utwory do filmu były nagrywane w ich studiu dźwiękowym. Więc siadywaliśmy sobie wspólnie, rozmawialiśmy o wszystkim i niczym, muzykowaliśmy.

Muzykowaliśmy?

Nie śmiałabym mówić o swoich wystąpieniach jak o śpiewaniu. Chciałam wziąć lekcje śpiewu i muzyki przed rozpoczęciem zdjęć, ale Stuart poprosił, bym tego nie robiła. Chciał, żebyśmy brzmieli naturalnie i świeżo. Nie widział filmów, w których wystąpiłam wcześniej, ale słyszał mnie, jak śpiewam. Podobało mu się. Do dziś nie wiem, czy osiągnęłam pożądany efekt. Nie potrafię tego ocenić, nie wiem, czy powinnam być zadowolona, czy zawstydzona. Z początku było to zresztą dość deprymujące – śpiewając z członkami ukochanego zespołu, nie możesz zamęczać ich wątpliwościami i dopraszać się o pochwały. Wszyscy z Belle & Sebastian byli bardzo pomocni i wyrozumiali, ale niezbyt wylewni w deklaracjach o moim talencie muzycznym.

Czyli nie muszę pytać, czy miało znaczenie to, że „Dziewczyny” to debiut kinowy Stuarta Murdocha?

Nie, nie musisz, choć ja chcę odpowiedzieć na to pytanie. To miało wielkie znaczenie! Możesz zakończyć to zdanie wykrzyknikiem.

No wiesz, nie było gwarancji, że Stuart Murdoch okaże się równie fajnym filmowcem co muzykiem.

Nie należę do odważnych osób, nie wyobrażam sobie, że miałabym zabiegać o rolę, mówić, że jestem najlepsza, dzwonić, narzucać się. Gdy tylko usłyszałam, że Murdoch napisał scenariusz, od razu zaczęłam się interesować tym tekstem. Pragnęłam go przeczytać, ale mimo konkretnych działań moich agentów długo to była raczej sfera marzeń.

Jesteś marzycielką?

Wielką. Lubię właśnie tak spędzać dni – nic nie robić, tylko wymyślać różne historie, marzyć, kreować sytuacje, zastanawiać się, jak bym się zachowała, co by było gdyby... Wyobraźnia podsuwa najlepsze scenariusze. Zresztą w ten mniej więcej sposób Stuart Murdoch wpadł na pomysł granej przeze mnie postaci. Eve przyszła do niego we śnie.

Wierzysz w intuicję?

Czasami się sprawdza. Miałam tak z „Sucker Punch”, „Magią” czy z chyba mało znanym poza Australią „Po burzy”. Czasami jednak intuicja cię zwodzi, ale w tym przypadku nie będę wymieniać tytułów. Właściwa decyzja to wypadkowa intuicji, rozmów z agentem, oceny scenariusza i odczuć względem ludzi, z którymi masz się spotkać na planie. Bywa, że rola wydaje mi się interesująca, ale nie wiem kto będzie reżyserował. Wszystko może się zdarzyć w tej branży, dlatego często trzeba zawierzyć intuicji, sporo przy tym ryzykując.

A potrzeba sukcesu jest ważna?

Czy to determinuje moje wybory? Zawsze chciałam, by widownia doceniła moje starania, ale nie myślę o tym, jaką oglądalność będzie miał film w kinach albo czy mam szansę na nagrodę. Nie można tak rachować. Zwykle przyjmując rolę, myślę o spotkaniu z ludźmi i – pewnie zabrzmi to dość egoistycznie – własnym rozwoju. Pieniądze są dość drugorzędną sprawą, mam świadomość, że na moje miejsce jest kilkanaście równie zdolnych lub jeszcze młodszych i zdolniejszych aktorek. Słyszę, że mam dość charakterystyczną urodę, raz nawet usłyszałam, że wyglądam jak ufoludek.

Budujące...

Prawda jest taka, że nie muszę grać w filmach, by czuć się jak kosmitka. Jest sporo aktorek z mojego pokolenia, które zwracają uwagę swoimi warunkami. Ja chcę czegoś więcej. Chcę świadomie kreować swój wizerunek, tyle że podstawą mojej kariery nie może być wygląd, nawet najbardziej przykuwający uwagę. To zresztą jest ruletka, w jednym filmie będziesz miała to coś, ktoś będzie potrafił to z ciebie wydobyć, w kolejnym już nie. Trzeba pracować nad sobą, myśleć o tym, co można widzom zaproponować daną rolą i co ta rola może tobie zaoferować zwrotnie. Jestem na etapie, w którym cały czas inwestuję w siebie, kształtuję swój warsztat, świadomość ciała i emocji.