„Tysiące wypitych kaw i herbat. Kilogramy zjedzonych czekolad. Setki obgryzionych paznokci. Jeden zniszczony laptop. Oto prawdziwe statystyki zza kulis powstawania najnowszej powieści Doroty Masłowskiej. Ostatecznie jednak – udało się. Jest” – reklamuje książkę wydawca. Odnoszę wrażenie, że nie jest to marketingowy chwyt ani kokieteria. Masłowska nie miała pomysłu na tę książkę i mordowała się przy jej pisaniu co najmniej tak, jak jedna z bohaterek powieści, alter ego autorki, która cierpi na „obstrukcję twórczą wielkiej dokuczliwości”. Słodko-gorzkie akapity o kondycji literackich robotników, którzy wytłaczając ostatnią „kroplę jadu i wisienkę z cyjanku, truchleją, zastygają przerażeni, zdruzgotani sobą, własną nikczemnością”, należą do najlepszych fragmentów książki. W świetnie naoliwione tryby pisarskie dostał się piach. Defekt zbiegł się w czasie z transferem – po latach współpracy z niszową Lampą Masłowska zdecydowała się publikować w mainstreamowym wydawnictwie. W wywiadach podkreślała, że nie chce produkować kolejnej książki na modne tematy. Wyszło odwrotnie. „Kochanie, zabiłam nasze koty” jest sklejką problematyki jak najbardziej trendy.
Rzecz dzieje się w bliżej nieokreślonej amerykańskiej metropolii, przypominającej trochę Nowy Jork z „Seksu w wielkim mieście” i innych seriali. Poprzez topograficzne niedopowiedzenie autorka sugeruje pewną uniwersalność i homogeniczność opisywanych sytuacji, które równie dobrze można by umiejscowić w dowolnej metropolii na Zachodzie. De facto także w Polsce, „kraju w byłej Jugosławii”, zamieszkanym przez obywateli odżywiających się barszczem, kiełbasą, pierogami i „zgniłymi ogórkami”, ale zainfekowanym globalną popkulturą. Na płaszczyźnie fabularnej śledzimy prostą historię dwóch singielek, Farah i Joanne, zawieszonych między dolnymi szczeblami drabiny społecznej, aspirujących do lepszego życia. Fah jest zwykłą biuralistką, Jo fryzjerką w podrzędnym zakładzie. Dobiegają trzydziestki i przeczuwają, że życie przecieka im przez palce, nie do końca uświadomiony metafizyczny lęk odpędzają wizytami w galeriach handlowych, zajęciami jogi, wybiórczym praktykowaniem buddyzmu i wegetarianizmu i wcielaniem w życie porad wyczytanych w magazynach typu „Yogalife”. Wszystko się zmieni, kiedy Jo zamieszka z facetem, a Fah – próbując sobie powetować stratę przyjaciółki – ucieknie w znajomość z Gosią, pseudoartystką rodem z Polski, leczącą rany po rozpadającym się związku. Obie bohaterki uciekają w pogmatwane sny, spotykają się w nich, ale tylko pozornie uwalniają się od problemów, maligna nie daje bowiem ukojenia. Sny zaburzają fabułę, do końca nie ma pewności, czy Fah i Jo nie są jedną osobą, śniącą na przemian swoje drugie ja. „Kochanie...” ma najbardziej linearną fabułę ze wszystkich powieści Masłowskiej, ale nadal żywiołem pisarki jest język.
Tym razem skopiowany lub lekko przetworzony volapük kolorowych gazet, lapidarnych wpisów z Facebooka i blogów. Problem w tym, że poza efektownymi kalkami i satyrycznymi obrazkami obyczajowymi (vide wernisaż w offowej galerii) niewiele z tego wynika. O tym, że żyjemy w coraz bardziej zunifikowanej rzeczywistości, w której do kupienia są nie tylko syntetyczne pigułki i płyny zapewniające zdrowie i młodość, ale syntetyczna duchowość, nie trzeba nikogo przekonywać. Tak samo jak to, że miliony kobiet (w tym przypadku) wierzą w miraże preparowane przez speców od reklamy, marketingu czy wydawców „niuejdżowych” gazet. Czyta się nową powieść Masłowskiej przyjemnie, czasami się przy lekturze zachichocze i nic poza tym.
KOCHANIE, ZABIŁAM NASZE KOTY | Dorota Masłowska | Noir sur Blanc 2012