To, że premier Tadeusz Mazowiecki wywodził się z „Solidarności”, było ogromnym posunięciem spraw do przodu oraz odejściem od wielu ustaleń zawartych w Magdalence i przy okrągłym stole – mówi PAP prof. Antoni Dudek, historyk z UKSW, autor książki „Od Mazowieckiego do Suchockiej. Pierwsze rządy wolnej Polski”.

Polska Agencja Prasowa: Historię powstania rządu Tadeusza Mazowieckiego z reguły rozpoczyna się od przypomnienia słynnego artykułu „Wasz prezydent, nasz premier”. Adam Michnik wyrażał ideę utworzenia rządu „Solidarności”. Kto był rzeczywistym architektem tego gabinetu?

Prof. Antoni Dudek: Proces tworzenia rządu Tadeusza Mazowieckiego ma kilka etapów. Ideę gabinetu z premierem wywodzącym się z „Solidarności” upublicznił Adam Michnik. Nieco wcześniej jednak z Michnikiem rozmawiał członek Biura Politycznego KC PZPR prof. Janusz Reykowski, który sondował taki właśnie scenariusz. Stwierdził wówczas, że być może to właśnie przedstawiciel „S” powinien stanąć na czele Rady Ministrów. Spytał w tym kontekście o kandydata na premiera. Michnik po konsultacjach z Lechem Wałęsą stwierdził, że mógłby nim być Bronisław Geremek. Na początku lipca redaktor naczelny „Gazety Wyborczej” rozmawiał na ten temat w Moskwie [spotkał się tam z pracownikami wydziału zagranicznego KC KPZR; pisze o tym również prof. Dudek w swojej pracy „Historia polityczna Polski 1989–2012” – przyp. red.]. Tam okazało się, że Kreml nie wysuwa zastrzeżeń wobec kandydatury szefa rządu z „Solidarności”, pod warunkiem że prezydentem zostanie Jaruzelski. Dla Michnika było to oczywiste, że – jak się wyraził – głową państwa musi zostać „generał-komunista”. Tak też się stało 19 lipca, gdy Jaruzelskiego wybrano na prezydenta.

Jednak Jaruzelski początkowo w roli nowego premiera widział innego generała, czyli Czesława Kiszczaka. Ten szefem rządu został jednak tylko na kilkanaście dni. Pojawili się bowiem na scenie nowi gracze, czyli wysłannicy Lecha Wałęsy – Jarosław i Lech Kaczyńscy. Rozpoczęli sondowanie kierownictw Stronnictwa Demokratycznego i Zjednoczonego Stronnictwa Ludowego co do możliwości zawarcia porozumienia. Na początku sierpnia Wałęsa oficjalnie wysunął propozycję zawarcia koalicji. Dzięki informacjom przekazanym przez braci Kaczyńskich był bowiem przekonany, że zawarcie takiego porozumienia jest możliwe i cieszy się akceptacją większości posłów tych partii.

Prezydent Jaruzelski próbował rozbić ten tworzący się układ. Zaproponował liderowi ZSL Romanowi Malinowskiemu stanowisko premiera. Ten jednak odmówił, ponieważ widział, że w jego szeregach narasta bunt, który zresztą ostatecznie doprowadził do odwołania go ze stanowiska prezesa ZSL miesiąc później. Rezygnacja Malinowskiego i niemożność zbudowania w Sejmie kontraktowym większości dla rządu Kiszczaka otworzyły drogę do powołania gabinetu z premierem wywodzącym się z „Solidarności”. Ostateczną decyzję, że będzie nim Tadeusz Mazowiecki, podjął Lech Wałęsa, który formalnie konsultował też z koalicjantami i prezydentem Jaruzelskim kandydatury Bronisława Geremka i Jacka Kuronia.

PAP: Dla wszystkich było jasne, że to nie sam Lech Wałęsa zostanie premierem?

Prof. Antoni Dudek: Było to jasne, ponieważ gdyby Wałęsa chciał, to by nim został. Uważał jednak, że stanowisko premiera jest mniej istotne niż prezydenta. Jednocześnie wiedział, że jest jeszcze zbyt wcześnie na objęcie przez niego tej ostatniej funkcji. Co ciekawe, na początku lipca 1989 r. w Gdańsku, gdy ważyły się losy prezydentury Jaruzelskiego, doszło do dziwnego wydarzenia. Pojawiły się plakaty z hasłem „Wałęsa na prezydenta”. Fakt ten odnotowała Służba Bezpieczeństwa. Już wówczas zatem w otoczeniu lidera „Solidarności” była szykowana „akcja” na rzecz objęcia tego urzędu przez Lecha Wałęsę. Ostatecznie jednak okazała się przedwczesna.

PAP: Obecnie do stworzenia większości sejmowej wystarcza 231 mandatów. Wówczas jednak zrezygnowano z budowania „średniej koalicji” na rzecz porozumienia z udziałem PZPR. Dlaczego zdecydowano się na takie rozwiązanie?

Prof. Antoni Dudek: Wówczas swoboda ruchu była bardzo niewielka, ponieważ niektóre resorty (MSW, MON) musiały zostać obsadzone przez przedstawicieli PZPR w stopniu generałów. Można powiedzieć, że PZPR była właścicielem całego państwa i – bez rewolucji – nie można było jej z dnia na dzień całkowicie odsunąć od władzy. Tymczasem cały proces zmian w 1989 r. był oparty na założeniu jego ewolucyjności i negocjacyjności. Już samo to, że premier rządu wywodził się z „Solidarności”, było ogromnym posunięciem spraw do przodu oraz odejściem od wielu ustaleń zawartych w Magdalence i przy okrągłym stole.

Gra wewnątrz „Solidarności” toczyła się natomiast w innej sprawie. Rozważano też bowiem wówczas zawarcie koalicji wyłącznie z PZPR. Zdaniem Adama Michnika SD i ZSL były „lokajami” – redaktor naczelny „GW” uważał zaś, że koalicję należy zawrzeć przede wszystkim z „panami”, czyli PZPR, a nie jej „lokajami”. Również Bronisław Geremek był zdania, że porozumienie koalicyjne należy budować przede wszystkim z PZPR. Bracia Kaczyńscy i Lech Wałęsa sądzili z kolei, że należy się porozumieć z SD i ZSL, a PZPR doprosić do rządu tylko w takim wymiarze, w jakim to absolutnie konieczne.

Dopiero po desygnowaniu Tadeusza Mazowieckiego okazało się, że PZPR chce nie tylko MON i MSW, lecz także m.in. MSZ, Ministerstwa Finansów i Radiokomitetu. Ich kontrola przez przedstawicieli PZPR czyniłaby z Mazowieckiego niemal marionetkę. Ostatecznie żadna z tych instytucji nie znalazła się pod kontrolą komunistów, choć dysponowali łącznie czterema ministerstwami. Prof. Krzysztof Skubiszewski, który stanął na czele MSZ, był traktowany jako minister spoza układu politycznego, ale w rzeczywistości było mu bliżej do Mazowieckiego i jego otoczenia niż do prezydenta Jaruzelskiego oraz PZPR.

PAP: Pozostali ministrowie tego rządu byli autorsko dobierani przez Mazowieckiego?

Prof. Antoni Dudek: Do pewnego stopnia Tadeusz Mazowiecki kreował swój autorski rząd, ale nie zawsze było to możliwe. W niektórych przypadkach kandydaci na stanowiska ministrów odmawiali mu lub ich kandydatury natrafiały na opór prezydenta Jaruzelskiego lub kierownictw ugrupowań koalicyjnych. Zasadniczy zrąb rządu był jednak autorstwa premiera Mazowieckiego. Jako przykład można podać sprawę obsady resortu rolnictwa. Najpierw tego stanowiska domagała się NSZZ „Solidarność” Rolników Indywidualnych. Dla ZSL było jednak oczywiste, że to jego przedstawiciel Kazimierz Olesiak będzie stał na czele tego ministerstwa. Mazowiecki nie chciał go zaakceptować, ponieważ uznawał go za przedstawiciela partyjnej nomenklatury ZSL. Jego kandydatem został prof. Czesław Janicki, który także wywodził się z ZSL, ale nie części nomenklaturowej. Głosował m.in. jako poseł ZSL przeciwko kandydaturze Jaruzelskiego na prezydenta. Mazowieckiemu udało się przeforsować jego kandydaturę, ale później zawiódł się na jego działaniach i po niespełna roku Janicki odszedł z rządu. Jednak w chwili tworzenia gabinetu ustąpić musiała rolnicza „Solidarność” i zadowolić się objęciem przez jej kandydata Artura Balazsa sztucznie utworzonego urzędu ministra ds. socjalnych i cywilizacyjnych wsi.

PAP: W swojej najnowszej książce wiele miejsca poświęca pan profesor stylowi pracy gabinetu Tadeusza Mazowieckiego. Był to rząd, który pod przewodnictwem premiera debatował przez wiele godzin do późnych godzin nocnych.

Prof. Antoni Dudek: Trzeba pamiętać, że premier Mazowiecki przed objęciem tej funkcji stał na czele tylko dwóch zespołów ludzi. W obu przypadkach były to redakcje – najpierw miesięcznika „Więź”, później „Tygodnika Solidarność”. To były miejsca, gdzie zwykle długo dyskutowano, często do późnych godzin. Mazowiecki przeniósł ten zwyczaj do rządu i sprawił, że obrady Rady Ministrów toczyły się w godzinach wieczornych, a w ich trakcie każdy miał możliwość wypowiedzenia się. Nie istniał limit czasowy wystąpień. Sam rząd liczył 23 ministrów, ale w obradach zwykle brali udział również zaproszeni goście. Wielu ministrów, m.in. Jacek Kuroń czy Tadeusz Syryjczyk, lubiło długie przemowy. Taki styl pracy był przeciwskuteczny, a jego największym krytykiem był Leszek Balcerowicz źle znoszący posiedzenia trwające do późnej nocy.

Dopiero niemal po roku premier Mazowiecki wprowadził ograniczenie czasu wypowiedzi do pięciu minut. Wyjątkiem był minister lub urzędnik referujący daną sprawę. Rzeczywiście był to najbardziej rozgadany rząd. Trzeba też jednak przyznać, że gabinet Jana Krzysztofa Bieleckiego obradował wprawdzie krócej, ale za to zbierał się częściej niż raz w tygodniu. Być może styl jego pracy był bardziej efektywny, ponieważ lepiej się zbierać często, niż debatować godzinami, czasem do godz. 2 albo 3 nad ranem. Wielu ministrów przysypiało. Doskonale czuł się natomiast Mazowiecki, który wolał pracować wieczorem i w nocy.

PAP: Często w publicystycznych ocenach początków transformacji pojawia się opinia, że Mazowiecki, który niezbyt znał się na ekonomii, zupełnie nie rozumiał prawdziwego charakteru tzw. planu Balcerowicza.

Prof. Antoni Dudek: Mazowiecki rzeczywiście nie znał się specjalnie na ekonomii i po latach przyznawał, że gdyby wiedział, jak wielkie konsekwencje społeczne wywoła plan reform przygotowany przez Balcerowicza, zastanowiłby się nad jego wdrożeniem. W ten sposób bronił się przed krytyką, która nad niego spadała. Zresztą już w grudniu 1989 r. próbował stawić czoła Balcerowiczowi. Minister finansów nawet podał się do dymisji, którą ostatecznie wycofał za cenę zrezygnowania przez Mazowieckiego z zastrzeżeń, jakie miał do przygotowanego przez niego listu intencyjnego do Międzynarodowego Funduszu Walutowego. Ta sprawa miała zresztą znaczenie daleko wykraczające poza spór dwóch najważniejszych członków Rady Ministrów. Nowa elita rządząca Polską dokonywała bowiem wówczas geopolitycznego wyboru polegającego na bardzo silnym zorientowaniu Polski na Stany Zjednoczone. Częścią tych działań było zaakceptowanie propozycji MFW, które dziś nazywane są dyktatem.

W mojej opinii, gdyby w grudniu 1989 r. doszło do obalenia planów reform Balcerowicza, hiperinflacyjna gangrena dalej toczyłaby gospodarkę. Dopiero później, po jeszcze silniejszym spustoszeniu gospodarki, przyszedłby ktoś inny i wprowadził podobny zestaw reform. Tak bowiem się działo w całej Europie Środkowej. Wśród krajów, które później znalazły się w NATO i UE, nie ma takiego, który nie skorzystałby z recept podsuwanych przez MFW. To był rodzaj wpisowego do świata Zachodu. Można było oczywiście rozmawiać o szczegółach tych planów, ale ich ogólny kierunek, czyli działania powstrzymujące inflację i rzucające zdominowaną przez państwo gospodarkę na głęboką wodę konkurencji międzynarodowej, był nie do odrzucenia. Recesja w różnych krajach Europy Środkowej była różna, ale Polska startowała wówczas z najniższego poziomu.

Otwarta jednak pozostaje odpowiedź na pytanie, czy lepiej było iść polską drogą ostrego cięcia, która doprowadziła do odbicia się gospodarki już w 1992 r., czy raczej węgierską. Tam recesja była wprawdzie płytsza, ale przeciągnęła się na niemal całe lata dziewięćdziesiąte. Radykalną, realną alternatywą była ta, którą wybrały wówczas Białoruś i Ukraina. Trzeciej drogi nikt nie pokazał.

PAP: W swojej książce stawia pan profesor tezę, że pod koniec 1989 r. na szczytach władz „Solidarności” nikt już nie wierzył w „trzecią drogę” między kapitalizmem a socjalizmem. Wciąż wierzyli w nią zwyczajni związkowcy.

Prof. Antoni Dudek: Tak, choć oczywiście w elicie solidarnościowej byli także nieliczni wciąż wierzący w tzw. trzecią drogę między realnym socjalizmem a kapitalizmem na amerykańską modłę. Można wymienić w tym kontekście m.in. Karola Modzelewskiego i Ryszarda Bugaja, którzy od początku krytykowali plan Balcerowicza. Przemiany wyobrażali sobie zupełnie inaczej. Ufali różnym formom samorządów i akcjonariatów pracowniczych. Byli jednak w radykalnej mniejszości, a to wszystko, o czym wtedy mówili, okazało się niewykonalne. Oczywiście zdarzały się udane przypadki przejęcia zakładu pracy przez jego załogę, czyli tzw. akcjonariat pracowniczy. Takie firmy istnieją do dziś, ale te rozwiązania były możliwe tylko w szczególnych przypadkach dotyczących mniejszych firm państwowych. Trudno było zaś sprywatyzować tą drogą Hutę Lenina czy „Ursus”, które szybko splajtowałyby, gdyby próbować takiej metody ich przekształcenia.

W swojej nowej książce poświęcam wiele miejsca prywatyzacji. Z tych rozważań można wysnuć wniosek, że teoretycznie najbardziej sprawiedliwy model prywatyzacji, czyli program powszechnej prywatyzacji, okazał się największym błędem. To w jego ramach zmarnotrawiono najwięcej majątku państwowego. Podobne lub większe błędy powtórzono m.in. w Czechach (tzw. kuponowka). Jednak nie dało się zbudować gospodarki rynkowej przy pozostawieniu większości majątku w rękach państwa. Gdyby taki system działał, PRL istniałaby w dalszym ciągu. Oczywiście można dyskutować, czy w prywatyzacji nie poszliśmy zbyt daleko. Przykładem może być sektor bankowy lub energetyczny. Ogólny kierunek był jednak słuszny i, co równie istotne, był funkcją przyjętego w 1989 r. kierunku geopolitycznego. Rezygnacja z prywatyzacji oznaczałaby, że Amerykanie powiedzieliby: radźcie sobie sami. Także z odziedziczonymi po PRL długami, które pomogli zredukować o 50 proc.

PAP: Czy istniało ryzyko tak głębokiego załamania nastrojów wśród zaplecza rządu Mazowieckiego i całego społeczeństwa, że gabinet ten rozpadłby się około połowy 1990 r.?

Prof. Antoni Dudek: W maju 1990 r. rozpoczęły się protesty organizowane m.in. przez rolników i kolejarzy. To były pierwsze sygnały nadchodzącej burzy. Paradoksalnie jej niebezpieczeństwo zgasił Wałęsa, wygrywając wybory w grudniu 1990 r. Kampania prezydencka i odejście w jej konsekwencji Mazowieckiego zahamowały na pewien czas niebezpieczeństwo eksplozji nastrojów społecznych. Jego następca Jan Krzysztof Bielecki był jednak w jeszcze gorszej sytuacji. Liczba protestów, manifestacji, strajków była najwyższa właśnie w 1991, a nie 1990 r. Polska balansowała wówczas na granicy rewolty. Przytaczam wypowiedzi Bieleckiego, w których stwierdzał, że rząd właściwie już nie panuje nad sytuacją zarówno w kraju, jak i w Sejmie, gdzie nie rozpatruje się przygotowanych przez ministrów projektów ustaw. Żałował, że wybory parlamentarne nie odbyły się w 1990 r. i nie powstał rząd, który posiadałby nowy mandat społeczny.

Jednak wybory jesienią 1991 r. wyłoniły rozdrobniony parlament i rząd Jana Olszewskiego, który również nie potrafił powstrzymać protestów. Dlatego jestem zdania, że w latach 1990–1992 nad Polską przez cały czas wisiało widmo rewolty społecznej, która jednak nie wybuchła. W początkach lat dziewięćdziesiątych Polacy wykazali się dużą cierpliwością i rozsądkiem.

Można więc powiedzieć, że cztery solidarnościowe rządy po 1989 r. przeprowadziły Polskę przez najtrudniejszy okres, ale później i z powodu politycznej krótkowzroczności oddały władzę konkurentom z byłej już PZPR. Postkomuniści jednak kontynuowali ich drogę. Kurs prozachodni i wolnorynkowy został utrzymany, choć oczywiście z pewnymi korektami.

PAP: Jak na działania rządu Mazowieckiego wpływała atmosfera roku 1990, czyli okresu „wojny na górze”?

Prof. Antoni Dudek: W okresie istnienia rządu Mazowieckiego można wyróżnić dwie wyraźne cezury. Do maja–czerwca 1990 r. działał on w miarę spójnie. Później doszło do rozchodzenia się dróg poszczególnych ministrów. Najpierw do dymisji podał się wicepremier i minister rolnictwa Czesław Janicki, który nie był w stanie porozumieć się z resztą gabinetu w sprawie polityki rolnej. W tym samym czasie Mazowiecki usunął w końcu wobec coraz silniejszej krytyki Czesława Kiszczaka i Floriana Siwickiego. To była zmiana pozytywna, ale od lata 1990 r. rząd był już coraz mniej spójny. Rozpoczęła się wojna na górze. Część ministrów uznała, że to absurdalna wojna Mazowieckiego z Wałęsą. Tak uważali m.in. Balcerowicz i Skubiszewski. Dystansowali się do tej walki, a ostatecznie poparli silniejszego. Dlatego po zwycięstwie Wałęsy bez trudu „dogadali” się prezydentem elektem i pozostali w rządzie pod kierownictwem Bieleckiego. Takich kontynuacji było zresztą więcej, ale te są najbardziej spektakularne. Zresztą Wałęsa zaproponował wręcz Balcerowiczowi zostanie nowym premierem, ale ten odmówił.

Wpływ na bieg wydarzeń mieli również Amerykanie. Wprost sugerowali Wałęsie utrzymanie wpływów dotychczasowego ministra finansów, ponieważ uważali, że sprawdził się, realizując reformy zgodnie z receptą MFW. Dla Wałęsy było to niewygodne, ponieważ obiecywał „przyspieszenie”, nie tylko w wymiarze dekomunizacyjnym (czego zresztą nie realizował), lecz i gospodarczym. Obiecywał znalezienie „brata bliźniaka Balcerowicza”, który miałby realizować politykę społeczną. Nic takiego jednak nie nastąpiło, ponieważ nie mogło. Wówczas nie było czego dzielić. Na prawdziwym dnie Polska znalazła się w 1991 r. Konieczna była wówczas aż dwukrotna nowelizacja budżetu państwa. To wydarzenie nie miało precedensu po 1945 r. Celem było uzyskanie zgody na drukowanie pieniędzy mimo programu antyinflacyjnego. Skala recesji okazała się wówczas tak wielka, że nie było środków na płace dla sfery budżetowej i emerytury. Tymczasem założony przez Balcerowicza deficyt na rok 1991 miał być bardzo niski, bo gospodarka miała się już odbić od dna.

PAP: Kto i kiedy rozpoczął tzw. wojnę na górze?

Prof. Antoni Dudek: Wojnę na górze bez wątpienia rozpoczął Mazowiecki, który naiwnie założył, że Wałęsa da mu wolną rękę na stanowisku premiera. Moim zdaniem było to założenie zdumiewające, ponieważ Mazowiecki znał Wałęsę od roku 1980. Absurdem było zaś przypuszczenie, że po wykreowaniu nowego prezesa Rady Ministrów Wałęsa zadowoli się pozycją lidera „Solidarności” i symbolu przemian. Chciał mieć wpływ na rząd, a Mazowiecki go od tego odciął. Ten poczuł się zupełnie odepchnięty. Już jesienią 1989 zaczął wydawać coraz silniejsze pomruki niezadowolenia, aż wreszcie w styczniu 1990 r. wypowiedział gabinetowi otwartą wojnę. Mazowiecki np. jak ognia bał się negatywnych reakcji Moskwy i nie poruszał sprawy wycofania wojsk sowieckich. Tymczasem Wałęsa publicznie zapytał ambasadora ZSRS, kiedy wyjdą one z Polski, i stwierdził, że musi to nastąpić do końca 1990 r. Było to zupełnie nierealne, lecz chodziło o uderzenie w rząd.

Konflikt został także uruchomiony na kilku innych polach, ale pierwotnie wywołał go Mazowiecki, który zupełnie nie umiał ułożyć relacji rządu z Lechem Wałęsą. Czy było to możliwe? Na pewno bardzo trudne. Nie znalazłem jednak żadnego śladu, aby Mazowiecki podejmował w tym kierunku jakiekolwiek poważne wysiłki. Dążył raczej do pokazania, że nie będzie marionetką przywódcy „S”. Jego poglądy podzielało najbliższe otoczenie, uważające, że Wałęsa już odegrał swoją historyczną rolę. To był potężny błąd elit solidarnościowych skupionych wokół Mazowieckiego i Geremka, którzy skądinąd za sobą nie przepadali. Efektem był coraz mocniejszy atak Wałęsy. Okazję tę wykorzystał Jarosław Kaczyński, który dostrzegł w tym okazję do zbudowania własnego obozu politycznego. Wałęsa miał być lokomotywą ciągnącą w górę późniejsze Porozumienie Centrum.

PAP: Symbolem polityki informacyjnej rządu była jego rzecznik Małgorzata Niezabitowska. Ale przytacza pan profesor wiele opinii, które krytykują sposób nawiązywania kontaktu Mazowieckiego ze społeczeństwem. Czy w 1990 r. nie był to jeden z największych problemów tego premiera i jego otoczenia?

Prof. Antoni Dudek: Nie ulega wątpliwości, że polityka informacyjna gabinetu Mazowieckiego mogła być lepsza, ale skala wyrzeczeń, do których zostali zmuszeni Polacy, była tak wielka, że na dłuższą metę żadne tłumaczenia rzecznika rządu nic by nie dały. Pamiętajmy o szacunkach ekonomistów, które zakładają, że średnio dochody realne Polaków w 1990 r. spadły o 1/4. Byli też tacy, którzy stracili połowę, a wśród nich przeważali rolnicy. Wszelkie próby ich przekonywania musiały się zakończyć fiaskiem. Byli wściekli i to okazywali.

PAP: Na rządzie Mazowieckiego cieniem kładzie się kwestia „ciemnych stron transformacji”. Czy można powiedzieć, że traktowano je jako „zło konieczne”?

Prof. Antoni Dudek: Nie jest to do końca prawda. Rząd często podejmował działania, ale ich rezultaty były bardzo różne. Można tu przywołać kwestię majątku PZPR. Udało się wówczas „odwojować” nieruchomości partii, na których próbowała się uwłaszczyć SdRP. Odpuszczono natomiast sprawę środków finansowych na partyjnych kontach i reszty majątku ruchomego. Rząd Mazowieckiego wykazał się również radykalizmem w przypadku kwestii majątku RSW „Prasa-Książka-Ruch”. Postkomunistom zabrano wówczas niemal wszystko. Rząd przejął RSW na podstawie ustawy przygotowanej i uchwalonej w ciągu kilku dni, gdy okazało się, że SdRP dąży do przejęcia całości tego ogromnego majątku. Co ciekawe, ustawę tę podpisał bez słowa publicznego sprzeciwu prezydent Jaruzelski.

Było też jednak wiele przypadków działań mniej czy bardziej nieskutecznych. Przykładem jest afera alkoholowa odziedziczona po rządzie Mieczysława F. Rakowskiego. Przeciwdziałanie przez rząd Mazowieckiego okazało się mało skuteczne, ponieważ urzędnicy Ministerstwa Współpracy Gospodarczej z Zagranicą w mojej ocenie działali w sposób, który w mojej ocenie budzi daleko idące wątpliwości, i w przepisach – mimo ich ciągłego uszczelniania – wciąż były ewidentne luki.

Podobnie było z aferą Funduszu Obsługi Zadłużenia Zagranicznego. Została odkryta w czasach rządów Mazowieckiego. To wówczas zakończyła się kariera jego szefa Grzegorza Żemka. Można zatem powiedzieć, że często były to działania za słabe i niekonsekwentne, ale jednak próbowano je podejmować. W książce szukam odpowiedzi na pytanie: z czego brała się ta niekonsekwencja? Otóż po części z przekonania, że „postkomuniści muszą się uwłaszczyć i wtedy dadzą nam spokój”. Jacek Kuroń powiedział wręcz kiedyś, że to forma „wykupienia się” od ich wpływów. To jednak tylko część prawdy. Innym powodem był brak „własnego” aparatu urzędniczego, który mógłby wyegzekwować odpowiednie działania. Mimo to Polska jest właściwie jedynym krajem postkomunistycznym, może wspólnie z NRD, w którym nie pojawiła się klasyczna oligarchia. Biznesmenom takim jak Aleksander Gudzowaty czy Ryszard Krauze daleko było do oligarchów z Węgier, Bułgarii, Czech, często piastujących wysokie funkcje państwowe.

PAP: Wspomniał pan profesor o dwóch postaciach, które są symbolem kontynuacji polityki rządu Tadeusza Mazowieckiego. Jakie elementy jego programu były kontynuowane w kolejnych rządach solidarnościowych?

Prof. Antoni Dudek: Takim elementem jest na pewno polityka zagraniczna symbolizowana przez ministra Krzysztofa Skubiszewskiego zasiadającego w czterech kolejnych rządach. Podstawą jego działań było bardzo ostrożne i stopniowe odwracanie się od Wschodu i powolne integrowanie się ze strukturami zachodnimi. Polityka Leszka Balcerowicza była z kolei realizowana nie tylko przez rząd Bieleckiego, w którym zasiadał, ale także przez rząd Jana Olszewskiego, który werbalnie głosił odejście od jej założeń. Premier Olszewski nie był jednak w stanie znaleźć ministra finansów, który zasadniczo różniłby się od Balcerowicza. W gabinecie Hanny Suchockiej zaś finansami kierował Jerzy Osiatyński, który był już ministrem w rządzie Mazowieckiego.

Podobnie było w wypadku wymiaru sprawiedliwości. Mazowiecki wprowadził reformy przygotowane przez rząd Rakowskiego. Pozostałe rządy kontynuowały te działania. Na poziomie ogólnych założeń i fundamentalnych kierunków cztery rządy solidarnościowe tworzą jedność. Trzeba również pamiętać, że zaplecze Rady Ministrów było dość trwałe. Wielu wiceministrów, którzy zaczęli pracę za czasów premiera Mazowieckiego, dotrwało do 1993 r.

Były też jednak zmiany, często wynikające z ewolucji sytuacji międzynarodowej. Rząd Mazowieckiego negocjował np. powołanie w miejsce RWPG tzw. organizacji współpracy gospodarczej, czyli neo-RWPG. Miała to być swoista rekompensata dla Kremla w zamian za likwidację Układu Warszawskiego i RWPG. Premier Bielecki i premier Węgier József Antall odrzucili jednak ten pomysł. Również minister Skubiszewski przeszedł ewolucję swoich poglądów. Początkowo uważał za optymalne budowanie ogólnoeuropejskiej organizacji bezpieczeństwa zbiorowego, która mogłaby zastąpić Układ Warszawski. Sytuację zmienił rozpad ZSRS. Wówczas doszedł do wniosku, że jednak należy się zorientować w kierunku NATO.

Rozmawiał Michał Szukała (PAP)