Marta Madejska: Łódź to duże i bardzo młode miasto – liczy zaledwie 200 lat, jeśli za jej początek uznać nie nadanie praw miejskich, ale początek przemysłu, który stworzył Łódź jaką znamy. W XIX wieku fabryki stawiano niemal w szczerym polu. Analizując historie Łodzi szukałam czynnika, który determinował rozwój tego miasta najdłużej - to przemysł włókienniczy, z którym Łódź jest nierozerwalnie związana. Historia Łodzi, to historia włókniarek, bo to one stanowiły dużą część, a potem większość siły produkcyjnej.
PAP: Na samym początku proporcje płci wśród pracowników fabryk były bardziej wyrównane...
Marta Madejska: Pierwsi pracownicy fabryk rekrutowali się spośród rzemieślników – mężczyzn, jednak im bardziej postępowała mechanizacja produkcji, tym więcej było w tej branży kobiet. Można powiedzieć, że chodziło o pewne predyspozycje - w XIX wieku kobiety były uczone prac manualnych, były precyzyjne, łatwo uczyły się pracy przy maszynach. Przede wszystkim jednak chodziło o to, że praca kobiet i dzieci była tańsza. Podobnie rozwijał się przemysł włókienniczy w Anglii. Tak w Łodzi jak i w Manchesterze zdarzało się, że podczas kryzysów w branży zwalniano przede wszystkim mężczyzn, jako zarabiających więcej. Dochodziło wtedy do sytuacji, że to oni pozostawali w domu, a kobiety utrzymywały rodziny.
PAP: Jak wyglądał dzień powszedni robotnicy pod koniec XIX wieku, kiedy wprowadzono mechanizację branży włókienniczej?
Marta Madejska: Jeżeli w branży panowała dobra koniunktura, praca odbywała się na trzy zmiany, żeby nie trzeba było zatrzymywać maszyn. Wtedy rytm dnia wyznaczał dźwięk syren fabrycznych, jeśli szła na poranną zmianę musiała wstać przed wschodem słońca. Szły do pracy na piechotę, nawet, gdy droga była długa. Oczywiście robotnicy starali się zamieszkać w pobliżu fabryki, ale to było trudne - Łódź od zawsze borykała się z problemem mieszkaniowym. Do pracy robotnice zabierały często bańkę z zupą, w niektórych zakładach miały przerwę, żeby zjeść, w innych - radziły sobie jak mogły. Pod koniec XIX wieku dopiero pojawiały się zręby tego, co dziś nazywamy prawami pracowniczymi, o 8-godzinnym dniu roboczym można było sobie co najwyżej pomarzyć. Pracowało się po 12 godzin na dobę, zarejestrowano też przypadki pracy przy maszynach po 16 godzin z jedna przerwą. Praca włókniarek wymagała ciągłego ruchu, wypadki przy maszynach, tak jak w piosence „Fabryczna dziewczyna”, zdarzały się często. Włókniarki pracowały w potwornym hałasie, w halach unosił się pył. Jeżeli była już mężatką lub wspierała rodzinę, to po pracy włókniarka wracał do domu i zabierała się do kolejnych prac - gotowania, prania - zajmowała się dziećmi. Robotnice sypiały krótko, pojęcie czasu wolnego w ich świecie właściwie nie istniało, za wyjątkiem świąt, niedzielnych wypadów na potańcówki i do podmiejskich lasków. Chyba że trzeba było zrobić pranie, bo przepierka potrafiła zająć całą niedzielę.
PAP: A co jeżeli włókniarka nie była w stanie tak ciężko pracować?
Marta Madejska: Przeważnie starała się mimo wszystko stanąć przy maszynie. Kobiety w ciąży pracowały do ostatnich chwil przed porodem, krótko po urodzeniu dziecka już stawały przy maszynach. Przemysł włókienniczy pracował na akord, zarobek zależał od urobku, każdy grosz się liczył. W niektórych fabrykach funkcjonowały kasy zapomogowe, ale nie było systemowych emerytur - robotnica z końca XIX wieku pracowała, dokąd starczyło jej sił. Kiedy mechanizacja dopiero się rozwijała przy maszynach zdarzało się bardzo wiele często tragicznych wypadków. Ludzie, którzy zostali przy pracy okaleczeni, byli pozostawiani swojemu losowi, nie było mowy o odszkodowaniach, systemowej opiece socjalnej.
PAP: Dlaczego tak wiele dziewcząt wybierało taki los? Taką ciężką pracę?
Marta Madejska: To były przeważnie dziewczyny ze wsi, praca w mieście wydawała się im atrakcyjna, może lżejsza, mniej uciążliwa od pracy na roli. Te które pochodziły z miasta, z rodzin robotniczych, nie wybierały zawodu tylko wchodziły w rodzinne schematy zawodowe. Przede wszystkim chodziło o perspektywy życiowe. Ograniczone możliwości edukacji dawały ograniczone możliwości pracy, wybór był głównie między służbą a pracą w fabryce. Za pracę w fabryce kobieta otrzymywała gotówkę do rąk własnych, w gospodarstwie wiejskim zazwyczaj była uzależniona od męża czy ojca. Ta praca najwidoczniej dawała im poczucie kontroli nad własnym losem. Późniejsze badania historyczne i etnograficzne pokazują, że wiejskie dziewczyny postrzegały pracę w fabryce, w mieście, jako awans społeczny. Dziewczyna ze wsi, jeśli nie miała posagu, nie miała szans na poprawę losu. Wielu było też tzw. „ludzi luźnych”, którzy nie mieli własnej ziemi i pracowali, jako wyrobnicy u innych. W takich rodzinach każde dziecko szybko musiało nauczyć się samodzielnie utrzymywać.
PAP: Jak włókniarki upominały się o lepsze, bardziej ludzkie warunki pracy?
Marta Madejska: Jeden z pierwszych strajków w Europie zapoczątkowany przez kobiety miał miejsce w Żyrardowie, gdzie pod koniec XIX wieku zastrajkowały szpularki. Istotnym wydarzeniem jest rewolucja 1905 roku, wtedy strajkowały nie tylko włókniarki, ale też szwaczki, szewcy i generalnie duża część Imperium Rosyjskiego, choć nie równocześnie. Wtedy w Łodzi kobiety stanowiły już bardzo duży odsetek zatrudnionych. Rewolucja 1905 roku to moment, gdy bardzo konkretnie zostały sformułowane żądania dotyczące tego, co dziś nazwalibyśmy prawami pracowniczymi, dotyczące pensji, zabezpieczeń socjalnych, ochrony matek, zapomóg dla chorych, ograniczenia czasu pracy, bezpieczeństwa.
PAP: Jak zmieniła sytuacja robotnic w II RP? Co przyniosła im niepodległość?
Marta Madejska: Znacząco zmieniło się ustawodawstwo prawne. Kobiety uzyskały prawa wyborcze. W latach 20. wprowadzono też ustawy, które znosiły obowiązujące w poszczególnych zaborach prawa ograniczające wolność kobiet w decydowaniu o sobie, podejmowaniu pracy czy otrzymywanych przez nie wynagrodzeniach. Zmiany w prawie były przełomowe, ale bardzo mocno utrwalone nierówności w praktyce obowiązywały nadal. W Łodzi pierwsza połowa XX-lecia międzywojennego to czas odbudowy tamtejszego przemysłu, który I wojna zrujnowała, fabryki zostały rozmontowane a maszyny częściowo wywiezione. Potem nastał bardzo trudny dla pracownic czas wprowadzenia racjonalizacji pracy, co w efekcie oznaczało przyspieszanie pracy maszyn i nakładania na robotników nowych obowiązków np. obsługiwania kilku urządzeń jednocześnie. Kiedy nastąpił wielki kryzys ekonomiczny w 1929 r. włókniarki zderzyły się z głodem, bezdomnością, tragicznymi skutkami bezrobocia. Z materiałów etnograficznych wynika, że było to traumatyczne doświadczenie, które pozwala zrozumieć, dlaczego wiele robotnic dawało systemowi PRL-u pewnego rodzaju kredyt zaufania.
PAP: PRL przyniósł im poprawę losu czy gorzkie rozczarowanie?
Marta Madejska: PRL postrzegamy jako spójną całość, a to było kilka bardzo różnych dekad. Jeżeli mówimy o okresie tuż po wojnie i włókniarkach, które pamiętały czasy przedwojenne, to z jednej strony były spore nadzieje – fabryki miały przecież wreszcie należeć do robotników - z drugiej, to one właśnie po wojnie strajkowały przeciwko odbieraniu im kontroli nad pracą. System pracy, który starano się wprowadzić w PRL-u zakładał m.in. wyścig wydajności, co łamało przedwojenny system akordowej solidarności pracownic – wcześniej często te, które mogły pracować szybciej nie robiły tego, żeby słabsze nie odstawały tak bardzo. Trzeba powiedzieć, że PRL przyniósł włókniarkom emerytury, zabezpieczenia socjalne, pewną stabilizację życiową. Jednak system odniósł porażkę między innymi w bardzo kluczowej kwestii produkcji i dystrybucji żywności. Jak mówiły włókniarki, przed II wojną w sklepach była obfitość, ale one nie miały pieniędzy, a po wojnie były pieniądze, ale półki sklepowe stały puste.
PAP: Włókniarki zawsze były nisko opłacane, czy PRL to zmienił?
Marta Madejska: Włókniarki w kolejnych powojennych dekadach zarabiały wciąż mniej o 30-40 proc. niż w innych sektorach przemysłu. Nierówność płac utrwalona w międzywojniu, w PRL-u była niestety kontynuowana. Przez to utrwalił się też stereotyp, że mężczyźni strajkując walczą o politykę i godność, a kobiety – tylko o sprawy socjalne i żywność. To wyjątkowo niemądre, bo godność związana jest bezpośrednio z dostępem do jedzenia, poza tym w Stoczni Gdańskiej także walczono o sprawy bytowe.
PAP: Co przyniosła łódzkim robotnicom transformacja ustrojowa?
Marta Madejska: Tym, które były na emeryturach, transformacja przyniosła czasem konieczność utrzymywania całych rodzin, których członkowie stracili pracę. Tym, które były wtedy aktywne zawodowo – gwałtowną prywatyzację, albo likwidację ich zakładów i bezrobocie. Nie zaprojektowano żadnego planu przekształceń w przemyśle włókienniczym, wszystko działo się chaotycznie, z wielkim marnotrawstwem, bez troski o ludzi. Los włókniarek wpisuje się tu w globalne schematy działania ekonomii kapitalistycznej, zakłady upadały, robotnice chwytały się prac dorywczych, żeby przetrwać. W wywiadach, które robiłam z tymi włókniarkami pojawia się nuta żalu, czasem goryczy. To nie jest chora nostalgia za PRL-em, tylko świadomość, że po raz kolejny je zlekceważono, pominięto. Lata 90. przyniosły włókniarkom swego rodzaju degradację ich pozycji w pamięci historycznej. Historia włókniarek została wrzucona do worka z PRL-owską propagandą, rzeczami zakłamanymi i przebrzmiałymi, którymi nie warto się interesować. Dopiero teraz historia łódzkich robotnic i rola, jaką odegrały w historii miasta powoli zaczyna być doceniana.
Rozmawiała Agata Szwedowicz (PAP)
Książka "Aleja włókniarek" Marty Madejskiej ukazała się nakładem wydawnictwa Czarne.