- Grając Bacha nie zastanawiamy się, że to są kompozycje sprzed ponad 300 lat. Tak samo jest z dziełami Moniuszki. Jak słychać na mojej jazzowej płycie, są one inspirującą materią tu i teraz - mówi Włodek Pawlik kompozytor, pianista jazzowy dla DGP.
Magazyn DGP / Dziennik Gazeta Prawna
Franciszek Liszt po wysłuchaniu poloneza z opery „Hrabina” miał powiedzieć z zachwytem, że poczuł „modrzewiową żywicę ze staropolskiego dworku”. A jakie było pana pierwsze wrażenie po spotkaniu z muzyką Stanisława Moniuszki?
Musiałbym się cofnąć do czasu dzieciństwa. Twórczość Moniuszki poznałem dzięki mamie, która była śpiewaczką, solistką i miała w repertuarze wiele pieśni tego artysty. A ja jako już zaawansowany w tamtym czasie pianista akompaniowałem jej podczas występów. Moniuszko jest więc w moim muzycznym krwiobiegu od zawsze. Podzielam wrażenia Liszta i myślę, że wielu Polaków jest podobnego zdania: w muzyce Moniuszki czuć ducha słowiańszczyzny, przez co jego dzieła są nam bliskie, nawet jeśli nie zdajemy sobie z tego sprawy. To jest w zasadzie zestaw kodów kulturowych mocno osadzonych w naszej zbiorowej pamięci. Weźmy pierwszą z brzegu „Prząśniczkę”. Znane zawołanie: „Kręć się, kręć, wrzeciono” przetrwało do dziś i na dobre weszło do obiegu języka potocznego jako bon mot o popkulturowym potencjale. Moniuszko odcisnął wielkie piętno na świadomości kilku pokoleń.
W muzyce Moniuszki, którą pan przypomina na płycie, folklor przegryza się z dworskością, bo z jednej strony słychać kujawiaki i krakowiaki, a z drugiej polonezy. Był zatem artystą masowym czy salonowym?
I jednym, i drugim. Przyszło mu tworzyć w czasach, kiedy wyższe sfery, ale i tzw. prosty lud, tęskniły za utraconą polskością i czyniły starania, aby jakoś ją posklejać. Nasz kraj sprzed okresu rozbiorów postrzegano jako państwo, któremu ton nadawała szlachta chętnie powołująca się na sarmacki rodowód. Sam byłem zaskoczony, jak wielką karierę zrobił ów topos, kiedy wiele lat temu, odwiedzając National Gallery of Art w Waszyngtonie, zobaczyłem w jednej z głównych sal przepiękny, wielki obraz Rembrandta – „A Polish Nobleman”, czyli wizerunek polskiego szlachcica. I o tym świecie w tekstach do pieśni Moniuszki rozprawiają Jan Czeczot, Adam Mickiewicz czy Władysław Syrokomla, Stefan Witwicki – najwybitniejsi poeci z tamtego okresu.
Szlachcic u Moniuszki miał podtrzymywać w Polakach przekonanie, że choć kraj rozdrapali zaborcy, nadal jesteśmy wielkim i dumnym narodem?
Coś w tym jest. Taką rolę odgrywali także inni europejscy twórcy. Nie tylko Polski nie było wtedy na mapie, nie było też Włoch. Giuseppe Verdi pisał opery dla swoich rodaków właśnie ku pokrzepieniu serc. Brutalna polityka miała w XIX wieku decydujący głos i oddziaływała – przede wszystkim w negatywnym sensie – na całą Europę. Moniuszko tworzył muzykę również do poezji Wiktora Hugo czy Johanna Wolfganga Goethego, którzy zdecydowanie wypowiadali się na temat potrzeby politycznych zmian, np. odejścia od feudalizmu. Nie zapominajmy, że to były czasy wojen napoleońskich, rewolucji francuskiej, Wiosny Ludów, a w Warszawie nieudanego powstania listopadowego.
Dużo się mówi o odzyskaniu przez Polskę niepodległości w kontekście działań pragmatyków, którzy wykonali olbrzymią pracę organiczną. Gdzie tu miejsce dla niepoprawnych marzycieli, romantyków?
Żeby zrozumieć fenomen Moniuszki, trzeba zrozumieć właśnie fenomen polskiego romantyzmu, który w warstwie muzycznej i literackiej był erupcją wspaniałej twórczości genialnych kompozytorów i poetów. Z tego bogactwa skwapliwie skorzystał Józef Piłsudski, tworząc zręby pod niepodległość Polski również w sferze tradycji i kultury. To przecież on przeniósł prochy Słowackiego na Wawel w asyście setek tysięcy Polaków i powiedział o naszym wieszczu: „On królom był podobny”. Moniuszko, Chopin, a także poeci z Mickiewiczem, Norwidem i wspomnianym Słowackim na czele byli kluczowymi ogniwami mitu o nowej, wymarzonej Polsce.
Mieli konkretne wyobrażenie, jaką drogą kroczyć do wolności?
Nie sądzę. Jeden z dziennikarzy napisał o mojej płycie, że Moniuszko to był jeden z tysięcy spętanych przez zaborców Polaków, który w sztuce i muzyce odnajdywał dla siebie strefę bezpieczeństwa i własną tożsamość. Bardziej szukał więc ukojenia niż politycznych recept na przyszłość.
Jaki zatem obraz Polski wyłania się z pana płyty „Pawlik/Moniuszko. Polish jazz”? Sarmackiej, zaściankowej, patetyczno-patriotycznej czy może familiarnej?
Na pewno nie śmiertelnie poważnej z narodowym zadęciem. Za pomocą jazzu odczarowuję Moniuszkę. Ściągam go z cokołu i sadzam z nami przy stole. Posłuchajmy i poczujmy się jak u siebie w domu. Moniuszko był geniuszem melodyki, jego pieśni są proste, łatwo wpadające w ucho, przez co trochę baśniowe, jak Polska z „Pana Tadeusza” Mickiewicza albo z „Wesela” Wyspiańskiego. Nie traktuję tych pieśni jako precjozów czasów minionych, lecz jak dobrą muzykę, która ma to do siebie, że się nigdy nie starzeje. Grając Bacha nie zastanawiamy się, że to są kompozycje sprzed ponad 300 lat. Tak samo jest z dziełami Moniuszki. Jak słychać na mojej jazzowej płycie, są one inspirującą materią tu i teraz.
Ale dla wielu jest on operowym klasykiem, który nie ma nic do powiedzenia o współczesnym świecie.
Robimy błąd, uznając Moniuszkę za kompozytora z przeszłości, który ma swoje miejsce w historii i nie pasuje do naszych czasów. Nie chowajmy go też w szufladce: „nasz zakompleksiony Polaczek z epoki romantyzmu”. Nie był anonimowym twórcą. Wręcz przeciwnie – był bardzo ceniony. Z Chopina zrobiliśmy wielkie halo i super, należy mu się, ale czy o muzyce decyduje historia, poglądy kompozytorów, czasy, w których tworzyli? Otóż nie. Decyduje nasza muzyczna wrażliwość na piękno, które jest ponadczasowe, i dlatego zainteresowałem się Moniuszką, bo kocham jego melodie.
Z czego więc wynika ten bezkrytyczny zachwyt nad Chopinem i przyznawanie mu palmy pierwszeństwa nad wszystkimi?
Z logicznego paradoksu. Moniuszko nie pisał muzyki instrumentalnej, tylko wokalną. Świadomie zawężał sobie krąg odbiorców do Polaków, ponieważ wiedział, że język jest jednym z najważniejszych elementów przetrwania tej rozbitej społeczności, która została zdruzgotana przez zaborców. Chopin z kolei pisał na fortepian, czyli muzykę instrumentalną, która z natury nie ma związku przyczynowo-skutkowego z jakąś grupą etniczną, narodem posługującym się konkretnym językiem. To muzyka świata bez słów, nie trzeba jej tłumaczyć, a jednocześnie o wielkim, romantycznym ładunku uczuciowym.
Jakie konkretnie kryją się za nią uczucia? Emancypacji ponadnarodowej?
Raczej odwrotnie. Czy żyjący na emigracji w Paryżu Chopin, Słowacki czy Norwid to byli ludzie szczęśliwi? Raczej nie. Cierpieli na nieuleczalną chorobę tęsknoty za polską – Arkadią, którą za młodu utracili. Chopin chciał przedrzeć się przez granicę do Warszawy i walczyć w powstaniu listopadowym. To był człowiek z krwi i kości, a nie tylko rozmarzony, genialny i kosmopolityczny Dyzio Marzyciel, jak nam się próbuje od lat wmawiać. Dziś najchętniej nie rozmawialibyśmy o ojczyźnie, bo żyjemy w miarę zjednoczonej Europie. Ale wówczas ta Europa była bardzo skłócona, podzielona. My tu jak nasi protoplaści żyjemy w tym samym tyglu wielu kultur, sprzecznych tradycji, wartości – w rejonie, który jest od tysięcy lat odpowiednikiem biblijnej Wieży Babel w realu. Ale wyciszmy tę historyczno-patriotyczną nutę i wróćmy do muzyki Moniuszki z jego zbiorem 300 pieśni pt. „Śpiewnik domowy”, z których wybrałem niektóre, aby przekształcić je na język współczesnego jazzu. Dałem tej płycie podtytuł „Polish jazz”, bo ona jest do bólu polska. Moniuszko i polskie trio jazzowe.
Świadomie go pan zamerykanizował, przedstawiając na płycie jako nieomal autora standardów jazzowych?
Co to znaczy zamerykanizował? Spójrzmy na genezę jazzu. Większość amerykańskich standardów jazzowych to piosenki o różnej, typowej dla tamtej kultury proweniencji: bluesy, muzyka gospel, work songs czy dzieła George’a Gershwina, Irvinga Berlina. Celowo wymieniłem te dwa nazwiska, bo ich przodkowie pochodzili ze Wschodu, z Kresów. I na pewno nieobce im były ludowe pieśni, które inspirowały również Moniuszkę. I jak posłuchamy melodii Gershwina urodzonego już w Nowym Jorku, komponującego w swingowej estetyce, to odnajdziemy w nich zaskakujące podobieństwo do utworów Moniuszki. Tak, jakby jedne i drugie były częścią tej samej muzycznej tradycji. Być może dlatego z taką łatwością nagraliśmy ten materiał na jazzowy album.
Jazz ma chyba to do siebie, że jest taką kulą śniegową, która zbiera wszystko, co się jej nawinie po drodze?
Ależ oczywiście. Muzyka jazzowa to jedna wielka przestrzeń współistnienia wielu pozornie odległych od siebie zjawisk. To miks czarnego bluesa z muzyką latynoską, etniczną, klasyczną itd. I od tego właśnie jako jazzmani jesteśmy – od mieszania w kotle różnych muzycznych kultur i tradycji.
A gdzie w tym skrzyżowaniu kultur miejsce na własną tożsamość?
To sprawa drugorzędna. Muzyka jest przede wszystkim zjawiskiem estetycznym i ten element decyduje o jej wartości, a nie polityczno-historyczne asocjacje jej twórców.
Zatrzymajmy się na chwilę przy tej tożsamości. W epoce Moniuszki doświadczyliśmy rusyfikacji i germanizacji. A przeszło 20 lat temu Benjamin Barber pisał o galopującej makdonaldyzacji. Dlaczego kiedyś stawialiśmy opór wrogim kulturom, a obecnie amerykanizujemy się bez przymusu, idąc ochoczo pod zabór komercji?
Mamy „globalną wioskę”. Ale ktoś tą wioską musi zarządzać. Musi być sołtys i on jest, ale za oceanem ze swoimi internetowymi wynalazkami. To tzw. soft power. Internet, nowe technologie, cała popkultura – to obecnie najbardziej dochodowe przedsięwzięcia amerykańskich firm i korporacji. Nie potrzeba fabryk broni i wyniszczających wojen, aby osiągać ogromne zyski. Wystarczy, że się zalogujemy w internecie i w ten sposób na własne życzenie oddajemy kawał naszego życia, odsłaniając często jego najbardziej intymne sfery; wystawiamy je w ten sposób na sprzedaż.
Ktoś powie, że Włodek Pawlik też jest beneficjentem tego nowego globalnego świata, bo dostał Grammy od Amerykanów.
I ma rację. Tylko żebyśmy się dobrze zrozumieli – ja nie obrażam się na dzisiejsze czasy. Korzystajmy z owoców wolnego rynku, konkurencji, nowych technologii, ale tak, żebyśmy się nimi nie udławili, stając się przy okazji bezwolnymi konsumentami i ofiarami wyrafinowanych technik reklamowej machiny. Bo w życiu trzeba dążyć do równowagi i nie ulegać naiwnym złudzeniom, że aktywność w social mediach jest jedynym kluczem do osiągnięcia wymarzonego sukcesu.
Panu się jednak udało tam odnaleźć.
Dość wcześnie wyjechałem z Polski, po stanie wojennym, najpierw do Niemiec. Dosyć szybko przekonałem się, że z jazzem na tym wymarzonym Zachodzie coś jest nie tak. Że te mity wyniesione z PRL-u mają się do tamtejszej rzeczywistości jak pięść do oka. W Niemczech grało się koncert, powiedzmy, za 200 marek, a za dziesięć takich występów można było kupić mieszkanie w centrum Warszawy. Nasi najlepsi jazzmani w PRL-u żyli więc jak krezusi. Ale wynikało to tylko z absurdalnego wtedy przelicznika ówczesnej złotówki w stosunku do zachodnich walut. Ja wybrałem życie na emigracji i musiałem zmierzyć się z realiami tamtej często brutalnej rzeczywistości, gdzie jazz nie był traktowany jako poważne zajęcie, z którego można było się utrzymać. Postanowiłem jednak, że spróbuję powalczyć na w sumie obcym dla mnie terenie. I tak krok po kroku zacząłem zdobywać uznanie wśród tamtejszych muzyków i zachodniej publiczności.
Jak artysta spoza Stanów ma więc osiągnąć sukces i sięgnąć po Oscara albo Grammy?
Mogę odpowiadać tylko we własnym imieniu. Tutaj nie ma gotowych recept. Jedno jest pewne, trzeba tworzyć takie filmy czy taką muzykę, która potrafi poruszyć serca i zadowolić wybredne gusta amerykańskiej publiczności. To tyle i aż tyle.
To banalne, co pan mówi.
W takim razie opowiem panu zdarzenie, które oddaje w pełni fenomen „american dream”. Kilka lat temu w Los Angeles taksówkarz wiozący mnie z hotelu na lotnisko okazał się znanym szwedzkim aktorem. Jedziemy, a on mówi mi tak: „W Szwecji grałem w najlepszych filmach, byłem gwiazdą, ale od pięciu lat mieszkam w LA, chodzę na castingi do Hollywood i wierzę, że w końcu mi się uda zagrać w amerykańskim filmie. Ale na razie nic z tego nie wychodzi, więc jeżdżę taksówką”. Ja miałem trochę więcej szczęścia.
Wróćmy zza oceanu nad Wisłę – właśnie mamy rok moniuszkowski – ma pan obawy, że geniusz artystyczny twórcy „Halki” zostanie jakoś zinstrumentalizowany, upolityczniony?
Szczerze mówiąc, nie sądzę. Moniuszko należy do nas wszystkich. Nie możemy się do niego odnosić w kategoriach dzisiejszej politycznej nawalanki. Nie da się wprząść „Prząśniczki” w dzisiejszy konflikt dwóch ziejących do siebie nienawiścią plemion. Moniuszko nie jest postacią z tej ich koszmarnej bajki. To nie te klimaty, barwy, zapachy. On wyraża swoją muzyką ducha tej Polski, w której właśnie czuć „modrzewiową żywicę ze staropolskiego dworku”.