Tytuł tej książki jest wzięty z rzeczywistości. Dosłownie. To prosty napis – nazwanie go muralem albo graffiti byłoby przesadą – widniejący na murze podupadłego budynku przy ul. Niepodległości na wałbrzyskim Podgórzu. Kiedyś za budynkiem mieściło się kino Mieszko, było też kilka sklepów. Dziś nie ma tam prawie nic. Kiedyś było życie – teraz jest już tylko bieda.
/>
Katarzyna Duda opisała kilka miejsc takich, jak – zwany czasem „polskim Detroit” – Wałbrzych. Są jeszcze Katowice, Gdynia, warszawski Ursus, Przasnysz, Opole, Gorzów Wielkopolski, Siedlce oraz Kietrz – rodzinne miasto autorki. Ich dobór nie jest przypadkowy. Duda szła tropem miejsc, które najbardziej ucierpiały podczas zapoczątkowanej przez rząd Tadeusza Mazowieckiego deindustrializacji. A w zasadzie nie tyle miejsc, ile ludzi najmocniej dotkniętych logiką przemian.
/>
Na Pomorzu interesował ją więc los stoczniowców z prywatyzowanych i restrukturyzowanych zakładów, będących niegdyś dumą polskiego przemysłu. W podelbląskim Suchaczu badała, co się dzieje z dawnymi pracownikami tamtejszej cegielni. W Opolu rozmawiała z ludźmi, którzy za komuny robili części samochodowe w ramach Zjednoczenia Przemysłu Motoryzacyjnego „Polmo”. I tak dalej.
Nie jest to pierwsza książka odwołująca się do dramatycznego rozdziału polskich wolnorynkowych przemian. Na tle innych wybija się jednak pod trzema względami. Przede wszystkim autorka nie jest zawodową reporterką, która zainteresowała się gorzkimi owocami balcerowiczowskiej transformacji z czystej dziennikarskiej ciekawości. Katarzyna Duda bada temat od zupełnie innej strony. Stało się to za sprawą dwóch projektów badawczych, które politolożka zrealizowała na zlecenie Ośrodka Myśli Społecznej im. Ferdynanda Lasalle’a. Dotyczyły one warunków zatrudnienia ochroniarzy i personelu sprzątającego w wielu instytucjach: urzędach, sądach czy szpitalach. Oba raporty odbiły się szerokim echem, ponieważ Duda jako pierwsza pokazała nie tylko pewien schemat łączący transformacyjną smutę lat 90. z dzisiejszymi realiami polskiego rynku pracy. „Historie życia dziesiątek poznanych ochroniarzy i pań sprzątających w uproszczeniu wyglądały następująco: w PRL ukończyli zasadnicze szkoły zawodowe przy zakładach, w których następnie podjęli zatrudnienie. W efekcie transformacji zostali zwolnieni wskutek likwidacji bądź prywatyzacji fabryk. W kraju, który podlegał deindustrializacji, posiadane przez nich umiejętności stały się niepotrzebne” – pisze Duda. Po doświadczeniu bezrobocia i podejmowania prac dorywczych w końcu ci ludzie znaleźli zatrudnienie. Właśnie jako ochroniarze czy osoby sprzątające, tworząc w ten sposób nową warstwę proletariatu III RP. Ludzi pracujących po 400 godzin w miesiącu za 3–5 zł za godzinę. Dla nich przełom 1989 r. oraz to, co potem nastąpiło, nie były zmianą na lepsze.
W ten sposób dochodzimy do drugiej przyczyny, dla której bezwzględnie należy przeczytać „Kiedyś tu było życie...”. Duda nie jest jedną z tych osób, które oderwały się na chwilę od bieżących obowiązków, żeby uronić łezkę nad losem dawnej klasy robotniczej, bo taka akurat zapanowała moda. Do opisanych historii doprowadziła ją analiza współczesności. Czytanie jej tekstu kolejny raz tłumaczy, że szok lat 90. to nie była żadna bolesna, ale konieczna kuracja. Bo jak można nazwać kuracją coś, co dla dziesiątek czy setek tysięcy ludzi przyniosło pogorszenie stanu zdrowia? I co nadal nie pozwala im stanąć w pełni na nogi.
I jeszcze jedno, autorka traktuje swoich bohaterów po ludzku. To może największa wartość. W końcu postacie z książki Dudy to nie tylko ofiary, lecz właśnie bohaterowie polskiej transformacji.