Najtrwalszą spuścizną po PRL jest miara wartości człowieka. Wyznacza się ją na podstawie tego, co potrafi załatwić, jakie posiada znajomości i kto jest jego patronem.
Magazyn DGP / Dziennik Gazeta Prawna
Polska to zmienny kraj. Rządzące ekipy wymienia się tu często, a co jakiś czas zmienia się konstytucję i ustrój polityczny. Jednak w morzu niestabilności jest jeden pewnik – są nim nieformalne układy.
Mechanizm, według którego funkcjonują, jest tak prosty, że dorośli mieszkańcy III RP rozumieją go bez słów. Jeśli w spółce Skarbu Państwa, jaką jest KGHM, jest wiele dyrektorskich posad, to rzecz jasna jedną z nich wiceszef rządzącej partii rezerwuje dla chrześniaka. Gdy MON przejmuje nadzór nad Polską Grupą Zbrojeniową, szef resortu obsadza ją swoimi ulubieńcami. Takie przykłady, wzięte z pierwszych stron gazet z ostatnich dni, można mnożyć.
„Kliki kumoterskie działają podobnie w przedsiębiorstwach przemysłowych, wyższych uczelniach i szkołach podstawowych, organizacjach politycznych i administracyjnych państwa” – wyliczał socjolog prof. Jan Szczepański w 1974 r. w odpowiedzi na ankietę tygodnika „Polityka”. W jego opinii ekonomiczny rozwój państwa i życie zwykłych obywateli zatruła plaga klientelizmu. Za jej sprawą nie kompetencje decydowały o karierze, ale to, kto pod kogo był „podczepiony”. Ponadto posiadane znajomości określały możliwości dostępu do dóbr kontrolowanych przez państwo. Zasługi dla społeczeństwa, ciężka praca czy nawet prawo nie miały większego znaczenia. Liczyły się nieformalne powiązania, których PRL był wielkim generatorem, doskonaląc w tej sztuce pokolenia Polaków.

Wylęgarnia klik

„Nawet w środkach masowego przekazu – głównie w telewizji – jako pozytywne informacje o pracy niektórych służb, na przykład o szpitalnictwie, wymienia się fakt, że pacjenta hospitalizuje się bez protekcji” – opisywał w 1982 r. socjolog Wojciech Pawlik. W tamtym czasie skala kumoterstwa osiągnęła apogeum, choć zawsze była olbrzymia. Z jednej strony władze ciągle wzywały do jego zwalczania, a obywatele okazywali niechęć wobec takich zachowań, z drugiej mało kto decydował się na ryzykowne życie poza siecią wzajemnych świadczeń. „«Naturalność» istnienia relacji i zachowań nieformalnych w niektórych sytuacjach jest tak duża, że zdziwienie budzi raczej fakt rezygnacji z nieprzyjmowania zwyczajowych gratyfikacji niż ich praktykowanie” – podkreślał Pawlik.
Ten ukryty świat zaczął się kształtować zaraz po przejęciu przez komunistów władzy w Polsce. Zgodnie z sowieckimi wzorcami zaczęli oni budować nową hierarchię społeczną – dawne elity spychano na dół, a ich miejsce zajmowały nowe, których znaczenie wynikało z bliskich związków z aparatem władzy. Tak właśnie wytworzyła się nomenklatura. Nazwa ta wzięła się od stanowisk nomenklaturowych – ich ogromna pula znajdowała się w ręku kierownictwa PZPR. Obejmujący partyjne posady ludzie zajmowali się nadzorowaniem aparatu państwa i jednocześnie zawiadywaniem nim. Każde ministerstwo było dublowane przez zajmujący się takimi samymi sprawami wydział w Komitecie Centralnym. Tam, gdzie pracował urzędnik, tam równocześnie funkcjonował aparatczyk patrzący mu na ręce. Tak samo wyglądała codzienność w zakładach pracy, służbach mundurowych etc.
„Partia zrasta się z państwem i niektóre organy państwowe nabierają charakteru fikcyjnego, stanowią fasadę dla działań partii (Sejm, Rada Państwa. Rady Narodowe, Rząd PRL)” – charakteryzował to zjawisko w 1975 r. Jakub Karpiński. Jednak, jak dodawał w wydanej w Paryżu książce „Ewolucja czy rewolucja”, na niższych szczeblach istniała dużo bardziej skomplikowana symbioza partii ze strukturami państwa. „Partia rządzi i administruje, natomiast nie prowadzi bezpośrednio działalności gospodarczej, wojskowej i policyjnej; w tych dziedzinach partia nie zastępuje państwa, lecz się nim posługuje i kieruje” – opisywał. Ten stan dawał ludziom z nomenklatury olbrzymie możliwości. Posiadali władzę, a nikt ich nie kontrolował. W efekcie funkcjonowała w PRL uprzywilejowana grupa ludzi, której liczebność za rządów Władysława Gomułki przekroczyła 80 tys., zaś pod koniec istnienia PRL, jak obliczył prof. Andrzej Paczkowski, 273 tys.
„Członkowie nomenklatury znajdowali się in gremio w uprzywilejowanej sytuacji w stosunku do pozostałych obywateli. Otrzymywali dobrze płatną pracę, która często wiązała się z łatwiejszym dostępem do trudno osiągalnych dóbr materialnych (samochód, paszport etc.)” – opisuje Marcin Żukowski w opracowaniu „Wybrane aspekty dotyczące PZPR w latach 1948–1990”. Poza tym z racji zajmowanych stanowisk mogli czerpać dodatkowe korzyści, bez obaw przed konsekwencjami. „Oficjalnie to ideowi komuniści, przewodzący narodowi w budowie nowego, sprawiedliwego ustroju. Nieoficjalnie to udziałowcy szeregu intratnych biznesów, spółek, przedsiębiorstw i akcji, posiadacze zawrotnych kont dolarowych. Rządząca grupa, kradnie, bierze łapówki, etc.” – wyliczał w 1979 r. na łamach paryskiej „Kultury” Tomasz Mianowicz.
Dobrze odnajdujący się w realiach PRL członkowie partyjnego aparatu władzy posiadali rodziny, dalszych krewnych i znajomych, którym mogli zapewnić lepsze posady oraz dzielić się z nimi uprzywilejowaniem w dostępie do różnych dóbr. Co też robili bez skrupułów.

W stronę feudalizmu

„Ci, którzy rządzą, myślą przede wszystkim o sobie. Gdzie tylko mogą, to ciągną do siebie” – zapisał w 1962 r. w dzienniku Mieczysław F. Rakowski. Ówczesny redaktor naczelny „Polityki”, choć był członkiem KC PZPR i należał do klasy najbardziej uprzywilejowanej, z dużym krytycyzmem obserwował poczynania towarzyszy. „Skoro Gomułka narzeka na rozrzutność, to może należałoby się też zająć instytucją samochodów służbowych, których liczba rośnie z roku na rok. Byle bubek na jakimś kierowniczym stanowisku, może to być nawet prezes gees-u (gminnej spółdzielni – red.), musi mieć służbowy samochód z kierowcą” – sarkał. W tym czasie produkowano rocznie w Polsce ok. 12 tys. aut i rzeczą naturalną było, iż to luksusowe dobro jest przekazywane do użytku instytucjom państwowym oraz rozdzielane między członków aparatu partyjnego.
Na niższych szczeblach władzy oficjalne przywileje okazywały się zazwyczaj niewystarczające, więc lokalni władcy dodatkowe profity zdobywali nielegalnie. A gdy machlojki wychodziły na jaw, nie ponosili konsekwencji. Przekonał się o tym Aleksander J. Wieczorkowski, gdy w 1960 r. został dziennikarzem „Głosu Koszalińskiego”. Podczas zbierania materiałów do artykułu razem z geodetami zmierzył nowy blok mieszkalny w Koszalinie, który okazał się o ponad dwa metry krótszy niż w projekcie. „«Zaoszczędzony» materiał budowlany znalazłem na budowie willi «na kacykowie», gdzie zamieszkiwali prominenci. Zastałem tam również betoniarki i wywrotki z państwowego przedsiębiorstwa budowlanego w Słupsku” – pisał we wspomnieniowej książce „Mój PRL”. Jak się szybko przekonał, to on powinien się bać, nie złodzieje. „Wieczorem w hotelu odwiedził mnie towarzysz P. (...) i przedstawił, bez owijania w bawełnę, propozycję nie do odrzucenia: rano rezygnuję z pracy i wracam do Warszawy albo... no cóż, nieszczęścia chodzą po ludziach” – wspominał. Do prawdziwości tych słów przekonało go dwóch milicjantów eskortujących gościa. Spędzili noc w hotelu, pilnując dziennikarza, a rano zawieźli na pierwszy pociąg odjeżdżający do stolicy. Jakiś czas potem Wieczorkowski dowiedział się, że niezgodny z projektem blok się zawalił, winnych katastrofy nigdy nie ustalono.
Skoro bliskie związki z wpływowymi osobami gwarantowały nie tylko profity, lecz też bezkarność, skutkowało to tworzeniem się w komunistycznym państwie drabiny feudalnej żywcem skopiowanej ze średniowiecza. Tych na szczytach władzy otaczało liczne grono wasali, którzy mieli wokół siebie krąg zależnych ludzi, a tych otaczały kolejne kręgi. W zamian za wierność i oddanie oczekiwano dostępu do przywilejów, lepszych stanowisk, bezpieczeństwa. „Jest coś niebywałego w tym pchaniu kompletnych zer w górę. Czasami ogarnia mnie przerażenie na myśl, jaką przyszłość ci ludzie zgotują Polsce” – zapisał w dzienniku Rakowski, obserwując w 1965 r. procedurę wybierania przez członków Biura Politycznego osób, które będą posłami.
Ten system wymuszał selekcję negatywną. W obawie przed utratą pozycji ludzie ze szczytów władzy z grona wasali promowali głównie karierowiczów pozbawionych zasad i wiedzy. „Do elity dopuszcza się ludzi bez charakteru, gotowych na każdy kompromis, kłamstwo, zaparcie się siebie, bezbłędnie eliminuje się ludzi z charakterem i własnym poglądem” – utyskiwał na łamach wydanego w drugim obiegu pisma „Res Publica” Stefan Kisielewski.

Łaskawość władzy

„Ona jest z Markowej, a mieszka w Katowicach, za mężem nazywa się Fatyga z domu Szylarów, cioteczna siostra tej Czesi Kluza, co dawała lekcje w czasie okupacji” – pisała w 1974 r. matka do wicepremiera i ministra kultury Józefa Tejchmy. „Więc ona ciebie bardzo prosi, że jesteś ministrem kultury i sztuki, abyś pomógł jej córce dostać się na zagraniczne studia muzyczne i otrzymanie stypendium. Ja nie chciałam tego pisać do ciebie, niech by sobie sama pisała, ale się uparła, i powiedziałam, że napiszę. Nie wiem, co ty na to, jak możesz, to im to zrób” – prosiła.
Gdy Tejchma jechał odwiedzić rodziców we wsi Markowa, natychmiast zjawiało się tam grono krewnych i znajomych z rozlicznymi sprawami do załatwienia. Jako ich patron starał się zaspokoić przekazywane mu potrzeby, po czym wracał do Warszawy, gdzie zajmował się tym samym – choć tu jego petentami byli mniej lub bardziej wybitni twórcy. Ci najwięksi, wiedząc, że możliwości ministra kultury, nawet jeśli jego pozycję umacniała funkcja wicepremiera, są ograniczone, uderzali wyżej.
„Z początku miałem nadzieję, że będę mógł poinformować Pana o pewnych sprawach trapiących środowisko literackie, ale potem przekonałem się, że o sprawach tych jest Pan dobrze poinformowany i że są one w gruncie rzeczy bardzo znikome w porównaniu z wielkimi zadaniami, z jakimi Pan ma do czynienia” – tak zaczynał swój list do Edwarda Gierka w 1976 r. Jarosław Iwaszkiewicz. „Nie wątpię przy tym, że w niedługim czasie wezwie nas Pan na dłuższą rozmowę w tych sprawach” – podkreślał wybitny pisarz. A chodziło mu o rzeczy niewiele mające wspólnego ze sztuką: przydziały mieszkań, samochodów, dewiz, wystawienie paszportów umożliwiających wyjazd na Zachód.
Iwaszkiewicz załatwiał to wszystko dla siebie i członków Związku Literatów Polskich. Jego starania często kończyły się sukcesem, bo władzy bardzo zależało na poparciu środowisk twórczych, dlatego w tym przypadku zawiązywanie wzajemnych układów i zależności było sankcjonowane przez samą górę. Po rozmowie ze swoim zastępcą Januszem Wilhelmim wicepremier Tejchma notował: „Uważa, że twórców trzeba przede wszystkim kupować, w różny sposób, ale kupować, pieniędzmi, samochodami, mieszkaniami, działkami pod dacze, zezwoleniami na upolowanie głuszca itp. Wymienił to wszystko z komentarzem, że twórcy też są ludźmi. Niestety jest to metoda dość skuteczna, lecz ci, którzy są kupowani, najbardziej nas nienawidzą i nie przekonają innych do nas”.
Była to prawda, bo konieczność wchodzenia w układy z ludźmi władzy rodziła często poczucie poniżenia. Chcąc coś dostać, należało okazywać „dobroczyńcy” serwilizm. Nienawidzono tego, lecz realia PRL potwierdzały tezę Karola Marksa, że „byt określa świadomość”. W komunistycznym państwie rzadko które dobro nie było deficytowe, a reżim usiłował utrzymywać monopol na ich dystrybucję. Jeśli chciało się coś mieć dla siebie lub rodziny, należało być usłużnym. A im bardziej rynek pustoszał, tym tworzenie układów i odnajdywanie się w nich zyskiwało na znaczeniu.

Przykład idzie z góry

„Skoro szef przeinacza fakty – dlaczego nie mieliby rozmijać się z prawdą jego podwładni? Jeśli inwestor przymyka oczy na wszelkiego rodzaju niedokładności – czemu o rzetelną dokładność i solidność ma dbać poszczególny rzemieślnik? Kumoterstwo u góry? Doły miałyby się go wyrzec?” – notował w 1978 r. związany z demokratyczną opozycją pisarz Jerzy Andrzejewski. „Nieomal każda społeczna plaga, i to bez względu na czasy i ustroje, posiada nierozerwalne powiązania z niedomaganiami, zatruwającymi warstwy górne” – podkreślał. Do tego w PRL warstwa rządząca nie wykazywała chęci do ograniczania mafijności państwa, a także zdolności do samooczyszczania się. „Nawet członkowie najwyższego kierownictwa nie odważyli się na otwartą walkę z partykularnymi interesami – obawiali się, że grupa zniszczy każdego” – wspominał szef doradców Gierka prof. Paweł Bożyk.
Ten sposób funkcjonowania odwzorowywało społeczeństwo kraju wiecznych niedoborów. Obok partyjnej nomenklatury na szczyty hierarchii wspinali się ludzie zajmujący się poślednimi profesjami. Zwykły ekspedient w sklepie, odkąd otrzymał od reżimu uprawnienia do decydowania, ile towaru może sprzedać każdemu z oczekujących w kolejce (nazywano to „reglamentacją sytuacyjną”), mógł czuć się wybrańcem losu. Wejście w układy z tak wypływową osobą – a zwłaszcza kiedy pracowała ona w sklepie mięsnym – było jednym z marzeń Polaków. „Setki i miliony ludzi uganiają się za mięsem i wędliną. Już dawno nie było takich trudności” – zapisał w grudniu 1963 r. Mieczysław F. Rakowski.
Ten stan rzeczy w PRL nigdy się nie zmieniał. Na łatwiejszy dostęp do mięsa były trzy sposoby: wejście w szeregi nomenklatury, znajomości ze sprzedawcami, posiadanie rodziny na wsi. Pierwszy, najtrudniejszy, polegał na dołączeniu do warstwy rządzącej. Wówczas zyskiwało się prawo do robienia zakupów w sklepach specjalnych. Ukrywano je w budynkach komitetów PZPR i ważniejszych urzędach, aby nie drażniły Polaków. Dla osiągnięcia tego przywileju wstępowano do partii i walczono o awans, aby stać się jej etatowym pracownikiem, a nie zwykłym członkiem. „Ludzie są całkowicie pochłonięci drapieżnym, żarłocznym pragnieniem awansu społecznego. Od pewnego momentu ten pęd do awansu przekształca się w służalczość, w pięcie się w górę po drabinie hierarchii urzędniczej” – notował w 1978 r. w dzienniku pisarz Marian Brandys. „Coraz więcej jest ludzi związanych własnymi interesami z establishmentem” – dodawał.
Niemal identycznie rzecz się miała z dostępnością nie tylko do mięsa, ale też innych, pożądanych dóbr. Jeśli marzyło się o mieszkaniu, należało znaleźć się w partyjnej sitwie i wyrabiać sobie „chody” w spółdzielniach mieszkaniowych. Po kontroli w warszawskich spółdzielniach w 1962 r. NIK raportował, że lokale przyznawane są uznaniowo, a osoby czekające przez lata w kolejce wyprzedzane są przez ludzi z dużo mniejszym stażem, ale posiadających znajomości. Co roku średnio ok. 40 proc. mieszkań zaraz po ukończeniu budowy trafiało do specjalnych puli dla takich osób. Podobne wyniki przyniosły badania przeprowadzone przez grupę socjologów w jednej z warszawskich spółdzielni mieszkaniowych w 1970 r. Naukowcom udało się ustalić, że 20 proc. lokali rozdzielano wśród protegowanych lokalnej Rady Narodowej, kolejne 30 proc. dostawali milicjanci i wojskowi, zaś reszta była prywatyzowana na zasadach rynkowych. Czyli urządzano licytację, kto da większą łapówkę. Uczciwe wpłacanie pieniędzy na książeczkę mieszkaniową i liczenie na przyznanie lokalu, bez budowania sieci układów oznaczało, że na własne lokum będzie się musiało poczekać kilkanaście lat.
Tak tresowane społeczeństwo doskonaliło się w sztuce tworzenia sitw.

Wygnanie z raju

„Proszę o przyjęcie mnie z powrotem do Partii, abym mógł w szeregach Partii służyć sprawie, która jest istotą całego mojego życia” – błagał Jakub Berman członków Biura Politycznego w liście przesłanym w 1960 r. Niegdyś drugi po Bolesławie Bierucie człowiek PZPR, po przejęciu władzy przez Władysława Gomułkę został z niej usunięty. A to oznaczało, że utracił przywileje. Nic dziwnego, że człowiek dobrze już umocowany w sieci powiązań robił wszystko, aby zadbać o jej trwałość oraz swoje w niej miejsce.
Spektakularne upadki stanowiły też nauczkę dla innych. Długoletni prezes Radiokomitetu i członek KC Włodzimierz Sokorski po przejęciu rządów przez Edwarda Gierka został zdegradowany na stanowisko redaktora naczelnego „Miesięcznika Literackiego”. Nadal był członkiem PZPR i do końca nie wypadł z wszystkich klik, ale i tak bardzo to zabolało. Zabrano mu służbowy samochód i prawo do robienia zakupów w specjalnych sklepach.
Sekretarz redakcji „Miesięcznika Literackiego” Aleksander J. Wieczorkowski obserwował z zainteresowaniem, jak niegdyś wpływowy aparatczyk znosi nową sytuację. A zanosił ją nie najlepiej. Po pierwszej wyprawie miejskim autobusem opowiadał w redakcji: „Wyobraźcie sobie, jechałem w takim tłoku i smrodzie, że omal się nie porzygałem, ale musiałem odebrać dewizy na wyjazd dla mnie i syna”. Wizyta w urzędzie też nie wypadła najlepiej. „Taka pinda w okienku powiedziała mi, że dla syna nie dostanę, bo nie jest wpisany do mojego paszportu. I kazała, żeby żona przyszła odebrać przydział!” – pieklił się były minister kultury i sztuki. A swoją opowieść zakończył okrzykiem: „Jak wyście to mogli, k…, wytrzymać przeszło ćwierć wieku?!”.