Po wprowadzeniu stanu wojennego władzom PRL wydawało się, że opanowały sytuację w kraju. Aż nagle głos opozycji zabrzmiał w odbiornikach radiowych
/>
Stan wojenny trwał w Polsce już piąty miesiąc, kiedy szef Wydziału III Stasi gen. Horst Männchen otrzymał zaskakujące pismo. W datowanym na 15 kwietnia 1982 r. liście dowodzący Służbą Wywiadu i Kontrwywiadu MSW gen. Tadeusz Pożoga informował, że w Warszawie zaczęła działalność nielegalna rozgłośnia nadająca na falach UKF audycje o wywrotowych treściach i, co gorsza, Służba Bezpieczeństwa ma kłopot z jej namierzeniem. W związku z tym pytał władze NRD o możliwość „tymczasowego dostarczenia systemów radiolokacyjnych dla wspomnianego zakresu częstotliwości”. „Oprócz instalacji stacjonarnych odpowiednich do montażu na strychach budynków, szczególnie interesują nas instalacje przenośne i mobilne, które mogą być umieszczone w samochodach osobowych i śmigłowcach” – pisał Pożoga.
Pojawienie się podziemnego radia było sensacją w Bloku Wschodnim, zaś lista życzeń władz PRL tak długa, że było jasne, iż sytuacja jest bardzo poważna. W Niemieckiej Republice Demokratycznej od lat kształcono – z myślą o tropieniu radiostacji szpiegowskich – kadry zajmujące się radiolokacją, zapewniając im w tym celu najlepszy sprzęt. Ale przed podjęciem decyzji gen. Männchen poprosił o opinie zwierzchników oraz szefostwo KGB. Tymczasem sytuacja zaczęła naglić, bo po Warszawie podziemne rozgłośnie odezwały się we Wrocławiu, Gdańsku, Krakowie i Poznaniu. Po czym fala rozlała się po całym kraju i SB meldowała, iż nielegalne radia nadają także m.in. w Wałbrzychu, Toruniu, Świdniku, Gorzowie Wielkopolskim, a nawet w małych Siedlcach i Pile.
Takie brewerie były nie do pomyślenia w żadnym kraju rządzonym przez komunistów. Pragnąc zachować twarz, podwładni gen. Wojciecha Jaruzelskiego chcieli nielegalne rozgłośnie jak najszybciej uciszyć. Tymczasem okazało się to nie takie proste – nawet wówczas, gdy z bratnią pomocą władzom PRL przyszła nie tylko Stasi, lecz także służby specjalne ZSRR.
Romaszewscy nadają
Kilka dni przed Wielkanocą 1982 r. rozrzucono w Warszawie ulotki informujące, że w drugi dzień świąt będzie można usłyszeć audycję Radia „Solidarność” na falach UKF. Postawiły one w podwyższony stan gotowości bezpiekę w stolicy. Mimo to 12 kwietnia 1982 r. równo o dziewiątej wieczorem wyemitowano w eterze sygnał nowej rozgłośni. Nadawanie rozpoczęto od wszystkim znanego przeboju z czasów niemieckiej okupacji „Siekiera, motyka, bimber, szklanka, w nocy nalot, w dzień łapanka…”. Następnie występujący w roli spikerów Zofia Romaszewska i Janusz Klekowski odczytali wiadomości. A ściślej mówiąc, głos spikerów odtworzył z kasety magnetofon, przymocowany do nadajnika radiowego, ulokowanego na dachu budynku przy skrzyżowaniu ulic Grójeckiej i Niemcewicza.
Kwestia treści audycji była sprawą drugorzędną. W PRL obywatele na masową skalę słuchali Radia Wolna Europa, BBC, Głosu Ameryki oraz innych zachodnich rozgłośni nadających w języku polskim. Od uzyskanej podczas ośmiominutowej audycji wiedzy o wiele ważniejszy był sam fakt jej nadania. „W pobliskich domach otwierały się okna, ludzie wybiegali na balkony, wydawali tryumfalne okrzyki” – opisuje w książce „Wojna polsko-jaruzelska. Stan wojenny w Polsce 13 XII–22 VII 1983” Andrzej Paczkowski. „Był to dowód, że «Solidarność» żyje, a jeszcze może ważniejsze, że potrafi zagrać na nosie generałom” – wspominał Zbigniew Romaszewski.
To on wraz z żoną Zofią i kilkunastoma współpracownikami z dawnego Biura Interwencji (powstało jeszcze w czasach działalności Komitetu Obrony Robotników) stali za wydarzeniem, które mocno zaniepokoiło ludzi na samych szczytach władzy. Przy czym audycja nie zostałaby wyemitowana, gdyby nie przenośny nadajnik o mocy 20 watów zbudowany przez inż. Ryszarda Kołyszko jeszcze przed wprowadzeniem stanu wojennego.
Jako że bezpiece nie udało się namierzyć urządzenia, zostało ono zdjęte z dachu i wykorzystane ponownie 30 kwietnia. Druga audycja zmobilizowała służby do wielkiego wysiłku i starsi warszawiacy mogli sobie przypomnieć, jak to bywało podczas okupacji. Do stolicy ściągnięto 8 stacjonarnych namierzarek, dwa pelengatory na samochodach ciężarowych oraz 25 mniejszych urządzeń służących do odnajdywania źródeł fali dźwiękowej, umieszczonych w autach osobowych. Ponad połowę tych urządzeń, wraz z obsługą, skierowały do akcji dowództwa Stasi oraz KGB. Zupełnie jak za czasów paktu Ribbentrop-Mołotow niemiecka i sowiecka tajna policja zajęły się ramię w ramię tropieniem polskiego podziemia. Przy czym wsparcia reżymowi Jaruzelskiego udzielili też Czesi, podsyłając pięć przenośnych pelengatorów. Rozmieszczony w różnych punktach miasta sprzęt wymagał obsługi prawie setki fachowców. Jednocześnie utworzono oddziały szybkiego reagowania, mające za zadanie przechwycenie nadajnika zaraz po jego namierzeniu. Liczyły one ok. 3 tys. funkcjonariuszy MO i SB.
Od początku maja mieszkańcy stolicy regularnie byli świadkami tego, jak po jej ulicach krążą wieczorami wojskowe furgonetki z charakterystyczną obracającą się na dachu anteną. Co jakiś czas pojawiały się też milicyjne nyski, z których wypadali esbecy, by przeczesać kolejny budynek.
Tymczasem sukces Romaszewskich sprawił, że konspiratorzy w innych miastach pozazdrościli Warszawie Radia „Solidarność”. W efekcie 12 maja 1982 r. pierwszą audycję podziemnej rozgłośni mogli usłyszeć mieszkańcy Poznania. Gdańsk dołączył niecały miesiąc później – 8 czerwca, zaś 27 czerwca Kraków.
Obalacze ustroju
Pomimo olbrzymiego wysiłku SB rozpracowało Romaszewskich dopiero na początku lipca 1982 r. Rozprawa, nazwana procesem Radia „Solidarność”, rozpoczęła się już w styczniu 1983 r. przed Sądem Warszawskiego Okręgu Wojskowego.
Reżym chciał zademonstrować własną stanowczość. Dlatego zarzuty w akcie oskarżenia – jak pisze Paczkowski – „były tym razem cięższe niż stosowane w typowych procesach stanu wojennego, odwoływano się bowiem do artykułu 123 kodeksu karnego”. Stanowił on, że osoby spiskujące w celu „pozbawienia niepodległości, oderwania części terytorium, obalenia przemocą ustroju lub osłabienia mocy obronnej PRL” mogą zostać skazane na karę śmierci.
Ale możliwe międzynarodowe reperkusje sprawiały, że rządzący generałowie nie mogli sobie pozwolić na wieszanie lub rozstrzeliwanie opozycjonistów. Władza ludowa okazała więc łaskawość: Zbigniew Romaszewski otrzymał w lutym 1983 r. wyrok 4,5 roku więzienia, Zofia Romaszewska – 3 lata, zaś ich współpracownicy odsiedzieli od 7 miesięcy do 2,5 roku.
Kilkuletnie wyroki nie podziałały odstraszająco. Gdy zapadały, od kilku miesięcy na mapie podziemnych rozgłośni coraz mocniej wyróżniał się Wrocław. W mieście nad Odrą przy Zarządzie Regionu „Solidarności” już w 1981 r. powstała Sekcja Radiowa. Po wprowadzeniu stanu wojennego ludzie, którzy w niej pracowali, a uniknęli internowania, zaczęli myśleć o własnej radiostacji. „Zadanie zorganizowania podziemnego radia powierzono członkowi RKS (Regionalnego Komitetu Strajkowego – red.) Jerzemu Weberowi (pseudonim „Emil”), przed stanem wojennym przewodniczącemu Komisji Zakładowej Akademii Rolniczej. Jego najbliższymi współpracownikami zostali Ryszard Wojtasik (pseudonim „Józek”), organizator audycji radiowęzłowych Zarządu Regionu «Solidarności» przed wprowadzeniem stanu wojennego, oraz Ryszard Wroczyński (pseudonim „Wojtek”), pracownik naukowy Politechniki, inżynier radioelektronik” – opisano w zbiorowej monografii wydanej przez Politechnikę Wrocławską pt. „Wyboista droga do wolności. «Solidarność» 1980–2005”.
Fachowców nie brakowało, potrzebny był nadajnik. „Kluczowym elementem był końcowy tranzystor mocy wysokiej częstotliwości. Najłatwiej było je załatwić na milicji; za pieniądze wszędzie były wejścia” – wspominał Wojtasik. „Kontakt z milicją nawiązałem przez Józka z telewizji, który miał z nimi superkontakty, bo on był krótkofalowcem i oni także. Była między nimi taka solidarność krótkofalarska” – dodawał.
Innym źródłem tranzystorów były zasoby PKP. Jeden z pracowników kolejowych magazynów „pożyczał” je dla podziemia. Z kolei inne podzespoły nadajnika oraz włącznik czasowy wykonywały oddzielnie różne osoby. „Końcowe przygotowywanie nadajników, ich złożenie, trwało trzy dni” – relacjonował Wojtasik. „Trochę nadajników wykonał Andrzej Giszter, część Ryszard Wroczyński. U Ryśka w domu zostały też skompletowane pierwsze nadajniki i od niego zostały rozwiezione i rozmieszczone w mieście” – uzupełniał.
Wrocław w eterze
Nim konspiratorzy zaczęli nadawać pierwsze audycje, dolnośląski Regionalny Komitet Strajkowy sparaliżowały wewnętrzne waśnie. Jeden z jego członków, Kornel Morawiecki, uznał, że przewodniczący RKS Władysław Frasyniuk obrał zbyt umiarkowaną strategię walki z komunistycznym reżymem. Skłócenie liderów przyniosło rozłam. Zwolennicy Morawieckiego utworzyli pod jego egidą „Solidarność Walczącą”. Wkrótce jej członkowie dowiedli, że aż palą się do działania.
„Pierwsza audycja Radia «Solidarność Walcząca» we Wrocławiu trwała kilkanaście minut i została nadana w paśmie UKF 27 czerwca 1982 r. Nadajnik miał moc około jednego wata” – zapisano w opracowaniu „Wyboista droga do wolności. «Solidarność» 1980–2005”. Urządzenie skonstruowali pracownicy Politechniki Wrocławskiej związani z Morawieckim. Podobnie jak w Warszawie konstruktorzy przymocowali do niego magnetofon, który odtwarzał z kasety wcześniej nagraną audycję.
Słaba moc nadajnika powodowała, że sygnał rozbrzmiewał w odległości kilku kilometrów. Z tego powodu debiut podziemnego radia nie wywołał większego odzewu w społeczeństwie. Kolejne audycje starano się nadawać co tydzień o tej samej porze, wcześniej anonsując je za pomocą rozrzucanych w mieście ulotek. „Władzy nie było do śmiechu, dlatego do walki z podziemnym radiem mobilizowała coraz większe siły. Powołano zespół radiopelengacyjny, który swoim zasięgiem objął cały Wrocław” – pisze Wojciech Sawicki w eseju „Solidarność Wrocławska w eterze 1982–1989”.
Siedem stacji nasłuchowych rozmieszczono na obrzeżach miasta, a cztery w centrum. Tę sieć uzupełniono dwudziestoma przewożonymi w milicyjnych radiowozach pelengatorami. Obsługiwała ją prawie setka techników, a czekające na sygnał do wkroczenia grupy operacyjne liczyły prawie pół tysiąca funkcjonariuszy SB. Wszystkie te siły rzucono do tropienia konspiracyjnego radia 25 lipca 1982 r.
„Na podstawie dokładnych pomiarów (…) udało się dość szybko zlokalizować dwunastopiętrowy blok mieszkalny przy ul. Grabiszyńskiej, gdzie na poddaszu, w suszarni, ukryty był niewielki nadajnik, który zlikwidowano po 5 minutach od rozpoczęcia audycji” – opisuje Sawicki. „W trakcie dokładnego przeszukiwania trzech sąsiadujących ze sobą bloków SB aresztowała kilka przypadkowych osób, natomiast nikogo z ekipy radiowej” – dodaje.
Pomysł, żeby radiostacje działały automatycznie, sprawdzał się znakomicie. Miał tylko tę wadę, że po utracie nadajnika należało zbudować kolejny. Związani z „Solidarnością Walczącą” inżynierowie z Politechniki Wrocławskiej postanowili temu zaradzić. W sierpniu 1982 r. SB odnotowała, że częstotliwość, na jakiej nadaje podziemne radio, skokowo się zmienia, co utrudnia namierzenie lokalizacji. Tak działały trzy nadajniki, rozmieszczone w różnych rejonach Wrocławia, kolejno włączające się i wyłączające. Tym sposobem skutecznie „ogłupiano” przemieszczające się stale po mieście grupy z pelengatorami.
Jednak ta metoda nie była doskonała. Zmieniająca się częstotliwość sprawiała, że audycji praktycznie nikt nie miał szansy wysłuchać.
Tu Radio „Solidarność”
Starannie przygotowywane do debiutu radio dolnośląskiego RKS zamierzano uruchomić w rocznicę podpisania porozumień sierpniowych. Pod koniec wakacji 1982 r. wiedziała o tym też wrocławska SB. Chcąc pozbawić przeciwnika szans na sukces, system namierzania uzupełniono o urządzenie radiolokacyjne firmy Hewlett-Packard, które udało się sprowadzić z USA. Zainstalowano je w budynku Państwowej Inspekcji Radiowej. Ponadto w pelengatory przekazane przez NRD wyposażono dwa śmigłowce.
Sprzęt i ludzi postawiono w stan najwyższej gotowości 20 sierpnia 1982 r. W kolportowanych przez podziemie ulotkach informowano, iż tego dnia o godz. 22 zacznie nadawać Radio „Solidarność”. Już dwie godziny wcześniej nad miastem krążyły śmigłowce, a esbecy przeczesywali kolejne kwartały miasta.
Tymczasem współpracownicy podziemnej Solidarności spokojnie obserwowali poczynania służb. Dzięki temu mogli dopracować plan. Jego główne założenia brzmiały, że nadający dłużej niż kwadrans nadajnik zostanie przechwycony, ale nawet po skróceniu audycji należy się liczyć z jego stratą. Dlatego największy nacisk położono na bezpieczeństwo grup rozkładających, a następnie demontujących urządzenia. Poza tym uznano, iż musi być równocześnie kilka urządzeń nadających na zbliżonych częstotliwościach, by tym sposobem wprowadzać chaos w szeregach przeciwnika.
Założenia te wcielono w życie 29 sierpnia. „Ustaliliśmy wspólnie miejsca ich ustawienia w mieście w bardzo przemyślany sposób. Dla każdego punktu nadawania dobierano odpowiednią charakterystykę anteny nadawczej” – wspominał Ryszard Wroczyński. „Podczas emisji pierwszej audycji jeden nadajnik był umieszczony na wysokim, XI-piętrowym budynku w rejonie ul. Powstańców Śl., między Kutnowską a Sokolą. Drugi został umieszczony możliwie w centrum miasta, na ul. Włodkowica. Trzeci stał na Różance, czwarty na Kazimierskiej” – objaśniał.
Pomimo olbrzymiej mobilizacji sił Służby Bezpieczeństwa, wspieranych przez fachowców z NRD, nadajniki ocalały i zostały potem zabrane przez instalatorów do ponownego użycia. Podziemna audycja radiowa, rozpoczynająca się krótkim przemówieniem Władysława Frasyniuka, podekscytowała wrocławian, nawet jeśli przytłaczająca większość jej nie słuchała. Wystarczyły opowieści krążące wśród ludzi oraz widok gorączkowo miotających się po mieście esbeków i milicjantów, wspieranych imponującą ilością specjalistycznego sprzętu. Już tylko fakt, że dolnośląskie Radio „Solidarność” istniało, nadawał mu ogromne znaczenie.
Profesjonalizacja podziemia
Regularne nadawanie audycji radiowych, a takie ambicje miał dolnośląski RKS, wymagało ludzi. „Z czasem zorganizowano miejsce zwane «lektorownią», gdzie nagrywano audycje na taśmę. Potem Jerzy Karwelis, klucząc, żeby zmylić ewentualnych tajniaków, zanosił je do konspiracyjnego mieszkania, gdzie było archiwum i magnetofony. Tam montowano audycje i robiono tyle kopii, ile było nadajników oraz taśm archiwalnych” – podaje szczegóły monografia „Wyboista droga do wolności. «Solidarność» 1980–2005”.
W tym czasie trwało składanie z podzespołów kolejnych nadajników. „Całość była montowana w prostych skrzynkach, które były robione u Tadeusza Kozara (pseudonim „Leon”), astronoma z Uniwersytetu Wrocławskiego, który po pewnym czasie przejął kierowanie radiem” – zapamiętał Ryszard Wroczyński. „Nadajnik trafiał do koordynatora, który dostawał też od łącznika kasetę z audycją. Potem «stawiacze» instalowali gotowy do nadawania sprzęt w odpowiednim rejonie miasta” – dodaje. „Zygmunt Pelc w porozumieniu z Jurkiem Karwelisem zorganizował grupę, która stawiała nadajniki, składa się ona głównie z kolegów Karwelisa. Zygmunt też miał swoich ludzi, o których było bardzo ciężko, zwłaszcza do naszej roboty; uważano, że podlega ona pod ścisły kryminał” – uzupełnia opowieść Ryszard Wojtasik.
Dzięki takiej organizacji audycje nabrały charakteru cyklicznego, a pierwszy nadajnik udało się SB namierzyć i zdjąć dopiero 25 października 1982 r. W głównym wydaniu „Dziennika Telewizyjnego” poinformowano wówczas, że zlikwidowano wywrotową rozgłośnię, posługującą się radiostacją dostarczoną przez CIA. W odpowiedzi na to oszczerstwo w następnym tygodniu dolnośląskie Radio „Solidarność” nadawało audycję aż przez 50 minut. Składała się ona z krótkich felietonów, wystąpień przywódców podziemia, komunikatów i antykomunistycznych piosenek.
Reakcją władz była instalacja na budynku wrocławskiej Poczty Głównej zagłuszarki. Takich samych używano do zakłócania wielekroć mocniejszych sygnałów Radia Wolna Europa oraz innych zachodnich rozgłośni. Wkrótce wpierała ją druga, sprowadzona z ZSRR, zainstalowana na terenie koszar jednostek Armii Radzieckiej stacjonujących we Wrocławiu. Trudno było o lepszy dowód na bezradność reżymu.
Zagłuszanie audycji wymusiło na podziemiu zmianę taktyki. Zamiast kilku nadajników zaczęto używać jednego urządzenia o dużo większej mocy. Choć zwiększało to ryzyko wpadki, jedynie tak udawało się przebić z własnym sygnałem przez szum zagłuszarek.
Z początkiem 1983 r. dolnośląskie Radio „Solidarność” przeżywało rozkwit. Jednocześnie pełną parą szła produkcja nadajników. Zmontowano ich ponad sto. Dzięki nim podziemne rozgłośnie zaczęły powstawać w innych miastach regionu. Regularne audycje nadawano w Wałbrzychu, Legnicy i Jeleniej Górze.
Dolnośląski sukces okazał się zaraźliwy dla reszty kraju. Zwłaszcza w Warszawie, pomimo aresztowania Romaszewskich, podziemne rozgłośnie, których było kilka, miały się znakomicie. Powielając wrocławskie metody działania, produkowano i rozstawiano nadajniki po całym mieście, dbając jednocześnie o profesjonalne formy i treści audycji. W 1985 r. mazowiecki RKS mógł się pochwalić istnieniem aż trzech niezależnych redakcji, przygotowujących własne programy. Przy czym Program II Radia „Solidarność”, którym kierował Andrzej Fedorowicz ps. Mateusz, jako pierwszy z podziemnych rozgłośni posiadał własnych korespondentów zagranicznych. Materiały z Paryża przysyłali Bożena Magott i Krzysztof Jussac, z Oslo – Paweł Gajowiczek, z Hamburga – Anna i Bogdan Zmorzyńscy. Dzięki nim udawało się też przemycać do kraju podzespoły do nadajników i profesjonalne magnetofony, o jakich pracownicy reżymowych rozgłośni mogli jedynie pomarzyć.
W drugiej połowie lat 80. nieumiejąca sobie poradzić z nielegalnymi radiostacjami Służba Bezpieczeństwa coraz częściej je po prostu ignorowała. O wiele skuteczniejszą od tropienia i represji metodą pognębienia przeciwnika okazała się liberalizacja reżymu. Zaprzestanie zagłuszania zachodnich rozgłośni oraz stopniowe ograniczanie cenzury sprawiły, że audycje solidarnościowych rozgłośni straciły atrakcyjność dla odbiorców.
Jednak komuniści nie mogli mówić o triumfie, skoro niedługo potem PRL zakończyła egzystencję. Co ciekawe podziemne radia przetrwały upadek systemu, przekształcając się w rozgłośnie lokalne. Musiały one stawiać czoła już nie komunie, lecz dużo bardziej wymagającemu przeciwnikowi, jakim okazała się wolnorynkowa konkurencja.