PAP: Niewiele do tej pory wiadomo było o przeszłości szefa Biura Odbudowy Stolicy Józefa Sigalina. W swojej książce opowiada pan m.in. że pochodził z rodziny przedsiębiorców, którzy stworzyli nad Wisłą sieć pijalni kefirów. Jak pan trafił na te materiały?
Andrzej Skalimowski: Rzeczywiście, jeżeli do tej w ogóle mówiło się o Sigalinach to właśnie o Józefie albo jego braciach – Grzegorzu i Romanie, znakomitych przedwojennych architektach. Wiele osób sądziło, że Sigalin przyjechał do Polski dopiero po wojnie i to w roli moskiewskiego nadzorcy polskiej architektury. Chcąc to zbadać, nawiązałem kontakt z rodziną, która udostępniła mi materiały prywatne, nigdzie dotychczas niepublikowane. Wyłania się z nich dosyć romantyczna legenda o ludziach, którzy w wyniku prześladowań uciekli z Kaukazu i już w XIX w. dotarli do Warszawy. Rozwinęli tu imperium kefirowe, przywożąc ze sobą "grzybki" – kultury bakterii niezbędne do procesu fermentacji mleka. Wówczas nad Wisłą kefir był napojem prawie nieznanym. Jego walory zdrowotne i właściwości łagodzące objawy spożycia alkoholu szybko go spopularyzowały. Rodzina Sigalinów była przedsiębiorcza i dorobiła się sporego majątku. Zarówno Józef, jak i jego rodzeństwo – a było ich sześcioro – już przed wojną uzyskali wyższe wykształcenie. To nie było wówczas powszechne.
Po śmierci babki Józefa prowadzeniem przedsiębiorstwa zajął się jego ojciec, który zmarł w 1938 r. Wraz z nim zakończyła się historia kefirowego imperium. Rozpoczęła się natomiast historia Józefa Sigalina jako architekta. Już w młodości związał się z ruchem komunistycznym, wstąpił do Komunistycznej Partii Polski. Ukończył też cztery lata studiów na Wydziale Architektury Politechniki Warszawskiej, obronę dyplomu uniemożliwił mu wybuch wojny. Spędził ją na terenie Związku Radzieckiego jako uchodźca. Do Polski powrócił z Armią Berlinga już jako zaufany towarzysz i człowiek, który miał do odegrania ważną rolę w powojennej historii kraju.
PAP: Po wojnie nadzorował realizacje kluczowych dla Warszawy inwestycji, m.in. Trasy W-Z, MDM oraz Pałacu Kultury i Nauki. To prawda, że mógł wybrać, czy w Warszawie powstanie osiedle mieszkaniowe czy pałac?
A.S.: To często powtarzany mit. Tuż po wojnie Związek Radziecki zaoferował Polsce pomoc materialną przy odbudowie Warszawy. Faktycznie, pierwsza koncepcja była taka, żeby zbudować osiedle mieszkaniowe, za które mieliby zapłacić Sowieci. Ale to był sam początek odbudowy. Kształt przyszłego miasta nie był jeszcze ustalony, poza tym osiedle byłoby jednym z wielu mu podobnych. Nie nadawało się na materialny symbol przyjaźni polsko-radzieckiej. Potrzebna była budowla bardziej spektakularna.
Temat powrócił w 1951 r., gdy Sowieci zaproponowali budowę Pałacu Kultury i Nauki. Wtedy nie było już alternatywy. Chodziło o budynek, który miał stanąć w centrum miasta i stanowić w rzeczywistości symbol dominacji Związku Sowieckiego nad Polską. Wiadomo było, że ten obiekt musi powstać, prezentów od Stalina się nie odrzucało. Pozostawało pytanie gdzie go ulokować. Być może w tej kwestii Sigalin miał coś do powiedzenia jako naczelny architekt Warszawy, ale skrzyżowanie Alei Jerozolimskich i poszerzonej Marszałkowskiej w powojennych planach urbanistycznych było przeznaczone pod nowe centrum miasta. Uznano więc za logiczne, że tam trzeba budować pałac - co zostało zrealizowane. Wokół niego miały powstać budynki o architekturze nawiązującej do jego socrealistycznego kostiumu. W 1953 r. umarł Stalin, trzy lata później Bierut i z tych planów ostatecznie nic nie wyszło.
PAP: Sigalin bywał krytykowany m.in. za absolutne podporządkowanie kierownictwu partyjnemu, nieobiektywne przedstawianie spraw, błędne decyzje, faworyzowanie swoich współpracowników z czasów projektowania W-Z i MDM. Liczył się z krytyką?
A.S.: Traktował ją jako coś naturalnego przy tak ogromnym przedsięwzięciu, jakim była de facto budowa nowego miasta. Te zarzuty dotyczyły przede wszystkim forsowania doktryny socrealizmu w polskiej architekturze. To były wzorce z sowieckiej Rosji, w Polsce właściwie obce, wprowadzane siłą przez dyrektywy partyjne. Sigalin bezwzględnie wykonywał polecenia władz, a to rodziło opór środowiska architektów. Po wojnie dyskutowano czy należy odbudowywać warszawskie zabytki, a jeśli tak, to które, w jakiej liczbie itd. Za czasów Sigalina odbudowano Trakt Królewski i Stare Miasto, ale naczelny architekt uważał, że Warszawa nie powinna być powtórzeniem miasta przedwojennego – punktowo z pewnością ładnego, ale w rzeczywistości prowincjonalnego i trapionego problemami mieszkaniowymi. To spór, którego echa są żywe do dnia dzisiejszego. 1956 r. przyniósł polityczną odwilż, która zmiotła też Sigalina. Władzom łatwiej było dyskutować o brzydkiej architekturze czasów bierutowskich niż o katowniach i więzieniach. Sigalin stał się personifikacją "błędów i wypaczeń" w polskiej architekturze.
PAP: Nazwisko Sigalina rzadko kojarzy się z obroną zabytków. Tymczasem pan opisuje, że Stare Miasto odbudowano w czasie jego urzędowania jako naczelnego architekta Warszawy.
A.S.: Władze komunistyczne potrzebowały Starego Miasta jako symbolu historii narodowej. Budowali miasto nowe, socjalistyczne, a zabytki były kontrapunktem, czymś ważnym dla mieszkańców. Zdecydowano więc o zrekonstruowaniu – bo to przecież była budowa od zera – tzw. rezerwatów wzruszeń. Jednym z nich było Stare Miasto. Decyzja o jego kompleksowej odbudowie została zainspirowana i podjęta bezpośrednio przez Sigalina jako naczelnego architekta Warszawy. To przeczy opinii, że był z założenia nieprzejednanym wrogiem zabytków. Jako rodowity warszawiak miał do nich stosunek emocjonalny. Ale chciał budować nowe miasto – w przeświadczeniu znacznej części ówczesnego środowiska architektonicznego po prostu lepsze. Z zielenią, szerokimi arteriami, mieszkaniami. W myśl tego Stare Miasto, Trakt Królewski z Zamkiem do Belwederu, kilka pałaców, w tym Łazienki, było wystarczającym nasyceniem przestrzeni zabudową historyczną. Od wielu lat ma się dobrze stereotyp o przedwojennej Warszawie jako Paryżu Północy, pięknym pocztówkowym mieście. To niestety nie była prawda. Warszawa rozwijała się w dwudziestoleciu międzywojennym dynamicznie, ale zapóźnienia były ogromne. Rosyjski zaborca sprowadził polską stolicę do rangi prowincjonalnego miasta gubernialnego, które w sposób świadomy było degradowane i karane, czego przykładem była np. budowa Cytadeli, która uniemożliwiła rozwój w kierunku północnym.
PAP: Jak wpłynęły na Sigalina wydarzenia Marca’68?
A.S.: Józef Sigalin był człowiekiem całkowicie zasymilowanym, silnie przywiązanym do kultury polskiej. Ponadto, jako komuniście sprawy religii były mu obojętne, uważał ją za siłę hamującą rozwój. Ale z narodowościowego punktu widzenia pozostawał Żydem, co zresztą nigdy nie stanowiło żadnej tajemnicy. Siłą rzeczy antysemicka nagonka go dotknęła, chociaż wyszedł z niej raczej obronną ręką. Boleśniej doświadczyła natomiast jego najbliższych – żona została wyrzucona z pracy, bratanica wyjechała do Szwecji, córka miała problemy na uczelni. Józef uznał, że nigdzie nie będzie wyjeżdżał, uważał że Polska – a dokładniej Warszawa – jest jego miejscem na ziemi. Wydaje mi się, że dzięki swoim kontaktom politycznym, być może dzięki przyjaźni z Marianem Spychalskim, Sigalinowi udało się wrócić do pracy zawodowej. Po kilkunastu miesiącach przerwy zaczął budować – tym razem Trasę Łazienkowską. Wydarzenia Marca ’68 z pewnością zostawiły jednak ślad w jego psychice. Do końca życia obawiał się o swoją przyszłość zawodową. Ale cały czas pracował.
PAP: Do czasu, aż w 1974 r., po 14 latach budowy Trasy Łazienkowskiej, został odsunięty od pracy i wysłany na emeryturę. To był punkt zwrotny w jego życiu?
A.S.: Trudno powiedzieć, że był to punkt zwrotny, miał już wówczas 65 lat. Zmarł w 1983 r. po kilkuletniej walce z chorobą nowotworową. Ale niewątpliwie bardzo przeżył odsunięcie od pracy. Trasa Łazienkowska była pierwszą w jego życiu inwestycją, której nie pozwolono mu dokończyć - a zarazem ostatnią. Później niczego już nie zrealizował. Zajął się porządkowaniem materiałów z prywatnego archiwum. Dzięki temu pozostało po nim prawie tysiąc teczek dokumentów, które dla historyków Warszawy są bezcennym źródłem wiedzy o mieście.
PAP: Sigalin był postacią, która wtapiała się w system PRL czy wyłamywała z niego?
A.S.: W pewnym sensie jego postać wpisuje się w skomplikowany stereotyp tzw. Żydokomuny. Pełnił eksponowaną funkcję w strukturach władzy komunistycznej, miał też żydowskie pochodzenie. Ale w odróżnieniu do wielu mu podobnych towarzyszy całe życie wykonywał wyłącznie pracę zgodną ze swoim wykształceniem i zainteresowaniami. To nie było powszechne, zwłaszcza w latach stalinizmu, gdzie partia delegowała na "odcinek" i trzeba było się temu podporządkować. W ten sposób do bezpieki trafiła m.in. Julia Brystigerowa, która z wykształcenia była doktorem filozofii. Sigalin nigdy nie pracował w resorcie bezpieczeństwa, nie był też partyjnym ideologiem i nie miał ambicji zasiadania np. w Komitecie Centralnym Partii. To pozwala go wyodrębnić z pokoleniowej masy przedwojennych komunistów żydowskiego pochodzenia, którzy po wojnie robili karierę w Polsce Ludowej.
Także prywatnie Sigalin był interesującym człowiekiem. Urodził się przed pierwszą wojną światową jeszcze jako poddany cara. Jego młodość przypadła na lata Drugiej Rzeczypospolitej, której atmosferą nasiąkł – mówił skamandryckim językiem, przyjaźnił się z literatami i ludźmi sztuki. W latach 60. XX wieku ciągnęła się za nim legenda odbudowy Warszawy, która w kobiecych kręgach miała ogromną moc uwodzicielską. Chętnie z tego korzystał.
PAP: Czym najbardziej pana zadziwił?
A.S.: Chyba tym, że można tak głęboko wierzyć w jakąś ideologię. Sigalin stracił brata, rozstrzelanego w 1937 r. w stalinowskich czystkach, drugi brat został zamordowany jako polski oficer w Katyniu. Matkę i siostrę pochłonął Holokaust. Rodzina została boleśnie doświadczona przez totalitaryzmy, a mimo to Józef Sigalin do końca życia był zdeklarowanym komunistą, który akceptował przemoc jako dziejową konieczność. To przekonanie z biegiem lat ulegało erozji, ale samej idei komunistycznej pozostał wierny. To jest coś, co mnie fascynuje w odniesieniu do pokolenia Sigalina i ludzi mu podobnych. Było w tym także dużo kalkulacji i zwykłych ludzkich ambicji.
PAP: Jaki jest pana stosunek do tej postaci?
A.S.: Z punktu widzenia historii Sigalin-komunista jest przegranym. Sprawa, w którą wierzył i o którą walczył, skompromitowała się. Ale pozostał Sigalin-budowniczy i to właśnie on jest mi bliższy. Doceniam jego ogromny dorobek zawodowy. W latach 1951-56, na które przypadł okres jego urzędowania na stanowisku naczelnego architekta Warszawy, polska stolica bardzo się zmieniła. Uporządkowano ją ze zniszczeń wojennych, odbudowano zabytki, nadano jej charakter wielkomiejski. To Sigalin kierował budową Trasy W-Z, MDM-u, a później stawiał most Gdański i projektował Trasę Łazienkowską. Zwłaszcza bez tej ostatniej inwestycji trudno jest sobie wyobrazić dzisiejsze miasto.
PAP: W ostatnich latach socrealizm stał się na nowo modny. To wyraz tęsknoty za PRL czy sygnał, że jest on już odległą epoką?
A.S.: Ludzie instynktownie szukają porządku w przestrzeni publicznej. Współczesne inwestycje, nieraz udane, przeważnie jednak są stawianymi punktowo budynkami, często bez żadnego związku z otoczeniem. A socrealizm, chociaż przeskalowany i pompatyczny, przywiązywał dużą wagę do zagadnień urbanistycznych. Plac Konstytucji, serce MDM-u, jest jedynym tak jednorodnie i konsekwentnie skomponowanym placem warszawskim. Widać w tym założeniu – chociaż nigdy niedokończonym – zamysł projektowy. Ponadto realizm socjalistyczny jest już zamkniętą stylistycznie epoką, a budowle wzniesione w tym stylu trafiają do rejestru zabytków. To pozytywne zjawisko, ponieważ nierzadko są to wartościowe dzieła.
Pewne niebezpieczeństwo widzę jednak w spłycaniu kontekstu historycznego, który temu procesowi towarzyszy. Dzieło architektoniczne samo w sobie jest niewinne, ale nie można zapominać o systemie, który powołał je do życia. Gmach Pałacu Kultury jest znakomitym wieżowcem, ale powstał jako symbol sowieckiej dominacji. Nie jest to powód, żeby go dzisiaj burzyć, ale trzeba o tym pamiętać. Lata stalinowskie przyniosły Polsce modernizację, ale były też źródłem ogromnej niesprawiedliwości i ludzkich tragedii. Wprowadzanie socrealizmu do popkultury przekłada się na wzrost zainteresowania tą architekturą, co jest zjawiskiem pozytywnym, ale historyczny kontekst powinien pozostać wyraźny.
Rozmawiała Daria Porycka (PAP)
Książka "Sigalin. Towarzysz odbudowy" ukazała się nakładem Wydawnictwa Czarne.
Andrzej Skalimowski (ur. 1984 r.) jest historykiem, absolwentem Instytutu Historycznego Uniwersytetu Warszawskiego. Pracuje w Instytucie Historii Nauki Polskiej Akademii Nauk i w Narodowym Instytucie Architektury i Urbanistyki. Specjalizuje się w dziejach społecznych i historii architektury. W 2017 r. został laureatem nagrody Prezesa Rady Ministrów za najlepszą pracę doktorską.