W sowieckim systemie badań naukowych było miejsce dla kilku geniuszy. Lecz dominowali ignoranci i szaleńcy
/>
Pierwsze skojarzenie, jakie przychodzi mi do głowy, kiedy myślę o radzieckiej nauce? INBADCZAM, czyli Instytut Badania Czarów i Magii z powieści Arkadija i Borysa Strugackich („Poniedziałek zaczyna się w sobotę”, „Bajka o Trójce”). Niby to fantastyka, ale zarazem – na tyle, na ile się dało w epoce wczesnego Breżniewa – złośliwa satyra na specyfikę uprawiania nauki w totalitaryzmie. W kraju, który – teoretycznie – wyniósł dyscypliny badawcze na piedestał, czyniąc je obiektem państwowego kultu. W praktyce zaś zadusił naukę ideologiczną sztywnością, monstrualną biurokracją, niewydolnością gospodarki, promowaniem ambitnych miernot i osobliwą słabością do podejrzanego ekscentryzmu, jeśli tylko stała za nim obietnica obfitych zbiorów gruszek, przeważnie tych rosnących na wierzbach. U Strugackich – którzy wiedzieli, o czym piszą, bo jeden z nich (Arkadij) pracował w moskiewskich wydawnictwach i Instytucie Informacji Naukowej, drugi zaś (Borys) był astronomem i informatykiem – bohaterowie z idealistycznym uporem toczą walkę nie tylko z materią badawczą, lecz przede wszystkim z absurdem codziennego doświadczania sowieckiej rzeczywistości.
Oczywiście odbity w krzywym zwierciadle INBADCZAM-u świat to istna kraina łagodności – prawdziwe tornada i cyklony przetoczyły się nad tym oceanem wcześniej, w czasach stalinowskich. W kraju Chruszczowa i Breżniewa zamykano ludzi nauki w szpitalach psychiatrycznych z orzeczeniem „schizofrenii bezobjawowej”, jeśli przyszło im do głowy, by się buntować, mieć poglądy odmienne od aktualnie obowiązującej linii albo krytykować władze za pomocą marksistowskiej terminologii (to było dla partii szczególnie irytujące, stąd diagnozy w rodzaju „rozszczepienia osobowości” bądź „filozoficznej intoksykacji”), niemniej – przeważnie – nie zabijano.
Chory olbrzym
Naczelny paradoks radzieckiego scjentyzmu już w zasadzie wymieniłem: było nim utopijne, mesjanistyczne marzenie o zaprojektowaniu państwa, w którym nauka zajmie miejsce religii, umożliwiając w ten sposób skok w przyszłość z pominięciem etapu kapitalistyczno-demokratycznego. Owo marzenie zaowocowało stworzeniem rzeczywistego systemu badań, przewyższającego, przynajmniej w liczbach bezwzględnych, wszelkie światowe dokonania. Zarazem jednak był to potwór, który najpierw pożywił się obficie własnym potomstwem, a potem padł z przeżarcia, przez dekady na próżno podtrzymywany przy życiu wymyślnymi kroplówkami.
Jak pisze Simon Ings w książce „Stalin i naukowcy”, „w latach 80. XX wieku Związek Radziecki i jego państwa satelickie miały dwukrotnie więcej naukowców w przeliczeniu na liczbę ludności niż Stany Zjednoczone i Europa Zachodnia. W kraju funkcjonował największy na świecie i zarazem najlepiej opłacany system instytucji i zakładów naukowych. Przypominał on jednak chorego olbrzyma: niegdyś prawdziwy powód do dumy, a potem pośmiewisko dla nowoczesnego świata. (...) Związek Radziecki zorganizował też bodaj najbardziej udany, a z pewnością najbardziej spójny program eksploracji przestrzeni kosmicznej, choć potem pozwolił, żeby instytucjonalna rywalizacja i osobiste ambicje stanęły na przeszkodzie, by to radzieccy kosmonauci pierwsi wylądowali na Księżycu. (...) Radzieckie rolnictwo kolektywne przez dziesięciolecia dawało nadzieję, że może się stać spichlerzem świata – jednak od epoki Chruszczowa aż do 1991 roku Rosja musiała importować zboża ze Stanów Zjednoczonych i Kanady, by wykarmić własny naród. (...) Radziecka nauka była niezwykłym fenomenem i powinna dostarczyć światu o wiele więcej cudów, niż to w rzeczywistości uczyniła”.
Rewolucjoniści i prorocy
„Stalin i naukowcy” to solidna robota. Siłą rzeczy, choćby z racji rozmiarów, nie jest to monografia całej radzieckiej nauki: niewiele mówi się tu choćby o programie atomowym i wyścigu zbrojeń, nie ma właściwie nic o krętych ścieżkach humanistyki. Autor skupia się na tych dziedzinach wiedzy, które wiązały się ściśle z projektem stworzenia „nowego człowieka” i „nowej przyrody” – na psychologii i genetyce – słusznie przypominając, że oprócz prostackiej, leninowskiej wykładni marksizmu istniała jeszcze rdzennie rosyjska (i nader wpływowa) tradycja filozoficzna, będąca, przynajmniej w okresie początkowym, inspiracją dla ojców założycieli ZSRR: mowa tu mianowicie o transhumanistycznych koncepcjach Nikołaja Fiodorowa (1829–1903), prawosławnego proroka nieśmiertelności, wskrzeszania umarłych i kolonizacji innych planet, oraz ideach Aleksandra Bogdanowa (1873–1928), twórcy awangardowego Proletkultu, wyklętego później przez kolegów rewolucjonistów bolszewika, który potencjał transgresywnej nieśmiertelności dostrzegał w całkowitym wyrugowaniu indywidualizmu na rzecz wspólnoty systemowo zaprojektowanej przez wszechludzki rząd naukowców.
Tak czy owak, praca Simona Ingsa ma parę istotnych zalet – naświetla różnorodne, także religijne, źródła bolszewickiego kultu nauki. Nie demonizuje modernizacyjnych ambicji ekipy Lenina, Stalina i Trockiego, chociaż ich krwawe następstwa są powszechnie znane. Ings zgrabnie i posługując się przykładami, opowiada o patologiach sowieckiego projektu, które szybko zgasiły początkowy entuzjazm: o żądzy natychmiastowej użyteczności – rządzący chcieli od zaraz dysponować konkretnymi, możliwymi do zastosowania w praktyce efektami działań naukowych, wszelką zwłokę (a także wszelkie abstrakcyjne rozważania) traktując jako sabotaż. W efekcie wyścig do uszu decydentów wygrywali ci, którzy oprócz właściwego pochodzenia mieli również tupet i skłonność do atrakcyjnych konfabulacji. Ings powiada też o całkowitej niezdolności władzy do przyznawania się do własnych błędów, a co za tym idzie – stałej gotowości do poszukiwania wrogów w razie niepowodzeń. O syndromie oblężonej twierdzy. O zarządzaniu strachem i terrorem. Wreszcie – o nieszczęśliwym momencie historycznym: sowiecki scjentyzm był z gruntu pozytywistyczny, XIX-wieczny, gdy tymczasem nauka w pierwszej połowie XX stulecia zaczęła z powodzeniem podważać i komplikować własne mechanizmy poznawcze. Nic już nie było proste do wyjaśnienia. Radzieccy przywódcy uznali ten stan rzeczy za zdradę i spisek.
Maskotki systemu
Książka Ingsa nosi podtytuł „Historia geniuszu i szaleństwa”. Owszem, w systemie sowieckim znalazło się miejsce także dla geniuszy (weźmy takie „szaraszki”, zamknięte obozy pracy dla naukowców – to tam właśnie ku chwale ojczyzny trudzili się choćby ojciec sowieckiej kosmonautyki Siergiej Korolow czy fizyk noblista Piotr Kapica). Ale dość rychło zaczęło wygrywać szaleństwo. Żaden przypadek nie ilustruje tego lepiej od dziejów Trofima Łysenki (1898–1976), domorosłego agronoma, rolnika eksperymentatora i kompletnego ignoranta, który stał się jednym z idoli stalinizmu i gwiazdą radzieckich nauk o dziedziczności. Łysenko – który twierdził z uroczą dezynwolturą kretyna z mocnymi plecami, że geny nie istnieją i że organizmy mogą dziedziczyć cechy nabyte – miał to szczęście, że Stalin także nie wierzył w ewolucję darwinowską. Łysenko przez ponad dwie dekady funkcjonował jako jego maskotka, której wolno było wszystko, ponieważ ucieleśniał propagandowy przekaz, że lada chwila komunizm weźmie świat przyrody pod but, poskromi go, a potem weźmie się za naturę ludzką. Ings poświęca reperkusjom sprawy Łysenki blisko połowę książki – sprawa ta pociągnęła za sobą tysiące ofiar wśród naukowców, a miliony wśród chłopów zmuszanych do nonsensownych eksperymentów na własnych uprawach. Łysenko ośmielił wiele innych szumowin, które dostrzegły w pseudonauce liczne profity i mechanizm umożliwiający wymianę elit. Ale wypada pamiętać, że tamta „dobra zmiana” nie miała żadnego happy endu.