REPORTAŻE | Dwie relacje z dwóch krańców byłego ZSRR – skrajnie różne relacje. Jedna operująca ironicznym konkretem człowieka Zachodu, druga mistycznym uniesieniem Rosjanina
REPORTAŻE | Dwie relacje z dwóch krańców byłego ZSRR – skrajnie różne relacje. Jedna operująca ironicznym konkretem człowieka Zachodu, druga mistycznym uniesieniem Rosjanina
/>
/>
Związek Sowiecki zajmował powierzchnię 72 razy większą od terytorium Polski. Ogromne liczby pozostawione samym sobie praktycznie niczego nam nie mówią o rzeczywistości, nie ma żadnego sposobu, by wyobrazić sobie chłodną albo gorącą pustkę tych 22 i pół miliona kilometrów kwadratowych. Z tego samego powodu pod koniec 1991 roku trudno było uwierzyć w informację, że Kraj Rad (cokolwiek miała znaczyć ta pompatyczna nazwa) się rozpadł – coś tak wielkiego nie mogło się po prostu rozpaść. W metaforze rozpadu dominował element nie tyle apokaliptyczny, ile geologiczny: tak jakby na naszych oczach w miejscu Himalajów uformowało się morze.
Ale ta metafora była trafna – choć pozornie szło o zwykłą zmianę polityczną i wyrysowanie na mapach nowych granic, obserwowaliśmy na żywo katastrofę największego eksperymentu społecznego w dziejach, smutny koniec mesjanistycznej utopii komunizmu, utopii, która okazała się cmentarzem dla dziesiątek milionów swoich ofiar. Jednocześnie już wtedy było oczywiste, że ta utopia będzie opłakiwana, że stanie się nostalgicznym symbolem minionego szczęścia.
Gdy ZSRR legł w gruzach, norweska antropolożka i publicystka Erika Fatland miała osiem lat. Osobliwości sowieckiej i postsowieckiej cywilizacji dla młodej mieszkanki jednego z najbogatszych krajów świata muszą – siłą rzeczy – mieć egzotyczny posmak. Chociaż Fatland jest wykształcona, zdystansowana i obdarzona poczuciem humoru, trzeba też pamiętać, że nie pisała swojej relacji z podróży po Azji Środkowej dla polskiego czytelnika – stąd od czasu do czasu wrażenie, że tłumaczy się nam sprawy oczywiste, stąd również miejscami rozbrajająca zachodnia naiwność w opisach lokalnej rzeczywistości. Zasadniczo jednak „Sowietstany” bronią się jako książka reporterska, zwłaszcza w dziele uwydatniania różnic między krajami, które często – i błędnie – postrzegane są jako homogeniczna masa upadłościowa po komunizmie. Tymczasem wiele dzieli bogaty Kazachstan i ubogi Tadżykistan, całkiem inne porządki panują w groteskowo totalitarnym Turkmenistanie, z grubsza demokratycznym Kirgistanie i w Uzbekistanie rządzonym twardą ręką przez plemienną juntę.
Zastanawiam się wszelako, czego Fatland szukała w swojej podróży, wyjąwszy naturalnie realizację oryginalnego pomysłu, by przejechać przez państwa o dziwnych nazwach, które przeciętny mieszkaniec Zachodu kojarzy wyłącznie z wąsatą sylwetką Borata Sagdijewa. Czy chodziło o pokazanie, co komuniści przez 70 lat zdołali uczynić z azjatyckimi kulturami o starożytnych tradycjach? A może o to, że ofiary wciąż tęsknią za czerwonymi oprawcami, bo ci, którzy przyszli po nich, okazali się jeszcze gorsi? Nie wiem – i chociaż „Sowietstanom” brak przewodniej myśli, pomysłu, który wiązałby wszystkie historie w całość, nieźle się tę książkę czyta. Należy też osobno docenić fragmenty poświęcone Turkmenistanowi – do faszyzującego pseudocesarstwa rządzonego przez byłego dentystę (jak złośliwie zauważa Fatland, zwłaszcza francuskim firmom budowlanym świetnie się współpracuje z jego reżimem) wcale nie było łatwo wjechać.
Przenosimy się na Daleką Północ – na wyspę na Morzu Barentsa, o której istnieniu słyszycie zapewne po raz pierwszy. Kołgujew, bo o nim mowa, to parę tysięcy kilometrów kwadratowych przemarzniętej i podmokłej gliny, pokrytej tundrową roślinnością. Na stałe zamieszkuje wyspę parę setek ludzi, głównie Nieńców, niegdyś koczowniczych myśliwych i hodowców reniferów, teraz – po sowieckiej dobrej zmianie – zamroczonych alkoholem rozbitków żyjących bez nadziei na faktycznym krańcu świata.
Ale „Wyspa” Wasilija Gołowanowa to nie reportaż interwencyjny, ale zapis dziejów pewnej fascynacji. Gołowanow – rosyjski pisarz, dziennikarz, podróżnik – opowiada z perspektywy człowieka, który urodził się, wychował i przeżył ponad 30 lat w Sojuzie. Nie dziwi go, krótko mówiąc, że ktoś pije; nie odczuwa też ekscytacji cudzą nędzą i upadkiem. „Wyspa” ma znacznie ambitniejszy cel – cel, jeśli można tak to określić, inicjacyjno-metafizyczny. Jest to coś na kształt podróży kosmicznej bez rakiety i skafandra. Gołowanow zaczyna jeździć na Kołgujew, gdy ma 27 lat – w 1987 roku. Potem wraca wielokrotnie i dokumentuje powolną destrukcję miejscowej społeczności, ale szuka też głębiej: próbuje deprywacyjnej ucieczki od siebie w jałową, nieprzyjazną przyrodę, częstuje się szamańskim wtajemniczeniem, bada mitologię ginącego ludu, nawiązuje mocne, męskie przyjaźnie. Daje się wessać wyspie.
Jest pewien problem z książką Gołowanowa – dziennikiem podróży, etnograficznym notatnikiem, filozoficznym esejem. Chodzi o emocjonalne rozchwianie tej prozy, o te wszystkie wykrzykniki i wielokropki, o te nieokiełznane wyrazy zachwytu i nawracające jak katar mistyczne ględzenie. Przeszkadza to tym bardziej, że rosyjskiemu pisarzowi co i rusz przydarzają się frazy znakomite, prawdziwe olśnienia, i że temat jego książki jest bezwzględnie fascynujący. Cóż, najwyraźniej nie ma nic za darmo, żeby kupić od Gołowanowa jego mądrość, trzeba zapłacić świętą cierpliwością.
Sowietstany | Erika Fatland | przeł. Maria Gołębiewska-Bija | W.A.B. 2016
Wyspa, czyli usprawiedliwienie bezsensownych podróży | Wasilij Gołowanow | przeł. Magdalena Hornung | Wydawnictwo Literackie 2016
Materiał chroniony prawem autorskim - wszelkie prawa zastrzeżone. Dalsze rozpowszechnianie artykułu za zgodą wydawcy INFOR PL S.A. Kup licencję
Reklama
Reklama