Polska Agencja Prasowa: W 1991 r. rozwiązano Układ Warszawski, a pod koniec tego samego roku z mapy zniknął Związek Sowiecki. Jak w obliczu tych przemian podchodzono w Waszyngtonie do przyszłości NATO?
Prof. Zbigniew Lewicki: W tym czasie nikt nie brał poważnie pod uwagę możliwości rozwiązania NATO, choć po rozwiązaniu struktur Układu Warszawskiego pojawiły się sugestie, że być może Sojusz Północnoatlantycki również powinien zakończyć swoje funkcjonowanie. Taka możliwość była dyskutowana jeszcze przez kilka lat.
Wówczas pojawiło się sformułowanie „out of area, out of business”, które oznaczało, że NATO nie mogąc znaleźć racjonalnego uzasadnienia dla dalszego istnienia na terenie państw wchodzących w skład Sojuszu i przy braku poważnego zagrożenia ze strony Rosji, powinno zaangażować się w innych obszarach. W przypadku nieznalezienia takich sfer działania powinno rozważyć rozwiązanie. Stąd wynikało różnego rodzaju zaangażowanie NATO w byłej Jugosławii, a następnie w Afganistanie. Działania te miały pokazywać, że Sojusz jest wciąż potrzebny. Dopiero później okazało się, że zagrożenie ze wschodu jest wciąż aktualne, i nikt już nie podawał w wątpliwość sensu istnienia Paktu Północnoatlantyckiego.
PAP: Jaka była pierwsza reakcja USA na wyrażane przez Polskę już w 1991 i 1992 r. pragnienia integracji z NATO?
Prof. Zbigniew Lewicki: Na temat tych spraw muszę mówić bardzo ostrożnie, ponieważ brałem udział w wielu rozmowach dotyczących przystąpienia Polski do NATO i nie wiem, jak wiele szczegółów mogę zdradzić. W nieformalnych rozmowach z amerykańskimi dyplomatami można było usłyszeć, że Amerykanie nie mają wątpliwości, że powinniśmy stać się członkiem NATO. Powodem nie było znaczenie Polski, lecz obawa przed odnowieniem się wpływów rosyjskich w tej części Europy.
Zakładano, że jeżeli NATO „nie zajmie” Polski, to prędzej czy później wkroczy tu Moskwa. W oficjalnych rozmowach mówiono w sposób bardziej zawoalowany. W samym Waszyngtonie było wielu przeciwników rozszerzenia Paktu. W USA pojawiały się opinie, że przystąpienie do Sojuszu takiego kraju jak Polska osłabi NATO. Obraz nie był więc tak optymistyczny jak w rozmowach kuluarowych.
PAP: Jak w tym kontekście traktowano momentami bardzo ostry sprzeciw Moskwy wobec planów rozszerzenia NATO?
Prof. Zbigniew Lewicki: Sprzeciw Moskwy był w Waszyngtonie brany pod uwagę. Wokół ówczesnego zastępcy sekretarza stanu Strobe’a Talbotta istniały grupy, które rozważały negatywne opinie Moskwy. Na szczęście w otoczeniu prezydenta Billa Clintona przeważyły opinie tych, którzy brali pod uwagę nie tyle interes Polski, ile interesy USA i całego Zachodu, których częścią było włączenie tej części Europy, mówiąc językiem zimnej wojny, do „zachodniej strefy wpływów”.
W tym okresie bardzo specyficznym momentem była wizyta w Warszawie prezydenta Borysa Jelcyna w 1993 r. To wówczas po spotkaniu z prezydentem Wałęsą, w stanie pewnego „rozochocenia alkoholem”, stwierdził on, że nie ma nic przeciwko wstąpieniu Polski do NATO. Sam przekazałem tę informację do Waszyngtonu. Wtedy naiwnie myślałem, że Amerykanie natychmiast wykonają jakiś ruch zbliżający Polskę do Paktu. Okazało się, że nie mogli wykonać żadnego kroku. Pisze o tym w swojej książce ówczesny urzędnik Białego Domu i późniejszy ambasador w Warszawie, Daniel Fried.
Na reakcję Amerykanów trzeba było poczekać nieco dłużej, ale z innych źródeł wiemy, że kierunkowa decyzja dotycząca przystąpienia Polski do Paktu zapadła w Białym Domu w 1993 r. Była to jednak tylko ogólna decyzja polityczna i wciąż opierano się jej wdrażaniu. Wiele oporów mieli także amerykańscy wojskowi, którzy uważali, że nie można rozszerzać NATO o państwa nieprzygotowane do członkostwa.
Tymczasem w Polsce po wyjściu wojsk rosyjskich we wrześniu 1993 r. nie było już żadnych wątpliwości co do konieczności integracji z NATO. Dziś może wydać się to absurdalne, ale do czasu wyjścia wojsk rosyjskich rzeczywiście wielu polityków sądziło, że niemożliwe jest mówienie o członkostwie w Sojuszu, bo może to rozdrażnić Moskwę, która wciąż posiadała na polskim terytorium liczne oddziały. Nie mogliśmy mieć pewności, czy wojska te nie wyjdą z baz, gdy zaczniemy działać na rzecz integracji z NATO. Sytuacja na początku lat dziewięćdziesiątych nie była tak stabilna, jak mogłoby się dziś wydawać.
PAP: W 1993 r. Waszyngton ogłosił program „Partnerstwo dla Pokoju”. Czym w planach USA miał być ten projekt – „przedpokojem NATO” czy raczej sposobem na uspokojenie Moskwy?
Prof. Zbigniew Lewicki: Nie chodziło o Rosję. W 1993 r. została podjęta kierunkowa decyzja o przystąpieniu Polski do NATO. Podczas spotkania w Białym Domu prezydent Clinton podjął decyzję o rozszerzeniu NATO, ale nie oznaczała ona przekonania wszystkich zainteresowanych. Przeciwny był m.in. Pentagon. Dążono więc do przyjęcia w tej sprawie powolnego trybu działania, ponieważ inny mógłby się spotkać z ogromnym oporem wewnątrz amerykańskiej administracji.
Partnerstwo dla Pokoju miało więc pokazać, że Stany Zjednoczone są zainteresowane projektem rozszerzenia NATO, ale jednocześnie uspokajać zaniepokojonych. Stwierdzano, że kolejne kroki będą wykonywane powoli, amerykańska administracja będzie zaś brać pod uwagę różne punkty widzenia. Można zatem powiedzieć, że było to działanie skierowane do wewnątrz polityki amerykańskiej, a nie w kierunku Kremla.
PAP: Jakie było znaczenie wpływów różnego rodzaju think tanków i takich postaci, jak Jan Nowak-Jeziorański i Zbigniew Brzeziński, którzy zabiegali o przystąpienie Polski do NATO?
Prof. Zbigniew Lewicki: Bardzo poważne grupy intelektualistów były po obu stronach toczącego się sporu. W samym Białym Domu pojawiały się te same argumenty co w dyskusjach toczonych poza sferą polityki. Sprowadzały się one m.in. do stwierdzenia, że nie należy „drażnić Moskwy”, i podkreślania, iż Polska nie jest przygotowana.
Z tym pierwszym argumentem można było dyskutować, ale drugi pozostawał poza wszelką dyskusją. Wówczas rzeczywiście nie byliśmy przygotowani ani pod względem logistycznym, ani choćby językowym. Oceniałbym, że ok. 40 proc. think tanków, doradców i polityków było przeciwnych rozszerzeniu NATO. Niewielką przewagę mieli ci, którzy rozumieli strategiczną potrzebę rozszerzenia Paktu, nad tymi, którzy wysuwali uzasadnione wątpliwości. Ich argumenty miały mocne potwierdzenie. Pamiętajmy, że cała polska generalicja była po sowieckich akademiach wojskowych. Oficerowie nie znali angielskiego. Ich związki z rozmaitymi czynnikami rosyjskimi były wówczas dość oczywiste. Dopuszczenie nas do tajemnic natowskich musiało więc zająć sporo czasu. Nie można było pozwolić na wyciek informacji do Moskwy.
Te zastrzeżenia były formułowane przez Amerykanów w sposób bardzo otwarty. Dlatego wówczas podjęto decyzję o rozpoczęciu w USA szkoleń polskich oficerów i prowadzeniu wymiany kadrowej. Celem było osiągnięcie pewności, że tajemnice wojskowe NATO będą możliwie bezpieczne.
PAP: Czy w Waszyngtonie obawiano się również dojścia do władzy wywodzącego się z PZPR prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego i tym samym przejęcia pełni władzy w Polsce przez formację postkomunistyczną?
Prof. Zbigniew Lewicki: Wydaje się, że ten proces bardziej uderzył nas, a nie Amerykanów. Niektórzy postkomuniści znali Stany Zjednoczone, ponieważ bywali za oceanem. Byli szanowani przez Amerykanów i uznawani za wiarygodnych polityków. Oczywiście zastrzeżenia wzbudzały ich kontakty na Wschodzie. Pamiętajmy też, że rządy formacji postsolidarnościowych były amatorskie, bo przecież nie mieliśmy okazji nauczyć się rządzić. Ten rys kontrastował, jak się wydawało, z profesjonalizmem rządów postkomunistycznych. Tak odbieraliśmy to w kraju i podobne poglądy wyrażali Amerykanie.
Oczywiście potem okazało się, że ich rządy także się skompromitowały pazernością i brakiem profesjonalizmu, ale to już zupełnie inna historia. Musimy również wziąć pod uwagę to, że Amerykanie doskonale potrafili rozmawiać z Moskwą. Nie było więc dla nich problemem rozmawianie z polskimi postkomunistami. Ich punkt widzenia opierał się na czymś zupełnie innym niż nasze solidarnościowe wyobrażenia na temat powrotu postkomunistów.
PAP: Czy wśród ówczesnych polskich dyplomatów pojawiały się opinie, że otrzymane przez nas członkostwo w NATO będzie „członkostwem drugiej kategorii”, czyli bez baz amerykańskich na zachód od dawnej żelaznej kurtyny czy nawet jakiejkolwiek stałej obecności żołnierzy innych państw Sojuszu w tym regionie?
Prof. Zbigniew Lewicki: Wówczas uważaliśmy, że to cena warta zapłacenia. Sądziliśmy, że lepiej przyjąć te ograniczenia, niż zażądać rezygnacji z nich i zaryzykować nieprzystąpienie do NATO.
Pamiętajmy też, że te zobowiązania miały charakter nieoficjalny. Ponadto powszechna była świadomość, że Polska jest przygotowana do integracji na mniej niż 50 proc. Spośród czternastu kryteriów formalnych przystąpienia do Sojuszu Polska spełniła być może jeden lub dwa. Dotyczyło to chociażby systemów łączności kompatybilnych ze standardami NATO. Wiedzieliśmy, że jest to członkostwo „na kredyt”, więc trudno było wymagać, abyśmy dostali więcej, niż mogliśmy dostać.
PAP: Wielu obserwatorów i uczestników ówczesnych wydarzeń dobrze zapamiętało sekretarz stanu USA Madeleine Albright. Na ile to, że pochodziła z Europy Środkowej, wpływało na jej postrzeganie konieczności rozszerzenia NATO?
Prof. Zbigniew Lewicki: Był to dość ważny element, ale z pewnością nie najważniejszy. Albright była po prostu bardzo mocno zaangażowana. Jeszcze zanim została sekretarzem stanu, rozumiała, że rozszerzenie NATO jest w interesie USA i krajów Europy Środkowej. Jako uczennica Zbigniewa Brzezińskiego była wyczulona na te problemy. Na jej działania wpływały również jej doświadczenie i wiedza. Jej wkład w ten proces i realizację decyzji podjętej przez Clintona jest nie do przecenienia. Poza zaangażowaniem politycznym dołączała do tego swoje emocje. Znała nie tylko uwarunkowania swoich rodzinnych Czech, lecz i Polski, w której znała bardzo wiele osób, i rozumiała naszą sytuację. W kilku krytycznych sytuacjach bardzo nam pomogła.
Proszę pamiętać, że pojawiało się wiele różnych pomysłów, które mogły storpedować nasze starania. Można wymienić m.in. pomysł powołania NATO-bis. Wkład Albright jest zatem ogromny.
PAP: Czy można wskazać moment, który przesądził o przystąpieniu Polski do NATO, i niewiadomą pozostawała już tylko chwila, w której to nastąpi?
Prof. Zbigniew Lewicki: Mogę się powołać na wspomniane już spotkanie w Białym Domu oraz książkę amerykańskiego badacza, który zajmował się podejmowaniem decyzji urzędniczych. W kwietniu 1993 r. przy okazji otwarcia Muzeum Holokaustu w Waszyngtonie odbyły się trzy spotkania prezydenta Clintona z prezydentem Węgier Árpádem Gönczem, Czech Václavem Havlem i Polski Lechem Wałęsą. Przebiegu spotkania z Wałęsą nie mogę jeszcze dokładnie opisywać, ale mogę powiedzieć, że wyszliśmy z niego w przekonaniu, iż było ono bezskuteczne.
Tymczasem James Goldgeier, który rozmawiał z kilkudziesięcioma uczestnikami wydarzeń tamtego okresu i odtworzył proces podejmowania decyzji, stwierdza w książce poświęconej procesowi rozszerzenia NATO coś zupełnie odwrotnego. W trakcie spotkania prezydent Wałęsa grał na emocjach. Przypominał II wojnę światową, Jałtę i podkreślał, że Zachód jest winny Polsce naprawienie krzywd. Nam wydawało się, że są to argumenty mało polityczne, szczególnie po pół wieku, w 1993 r. Jednak zdaniem Goldgeiera po wyjściu z Gabinetu Owalnego prezydent Clinton spojrzał na swoich doradców i powiedział, że podjął decyzję o dążeniu do rozszerzenia NATO.
Oczywiście wypowiedź ta nie ujrzała światła dziennego, ale była początkiem długotrwałego procesu przekonywania członków administracji do pomysłu rozszerzenia Sojuszu. Jeszcze długo w Pentagonie i innych instytucjach amerykańskich nie uznawano decyzji prezydenta Clintona za wiążącą.
Jeśli więc miałbym wskazać na ważny moment rozpoczynający ten długi proces, to wskazałbym właśnie na spotkanie z kwietnia 1993 r. Dopiero później wewnątrz amerykańskiej administracji wykonano kolejne kroki i rozpoczęto wcielanie tej decyzji w życie.
Rozmawiał Michał Szukała (PAP)