100 lat temu, 20 maja 1919 r., urodził się Gustaw Herling-Grudziński – konspirator, więzień łagrów, żołnierz gen. Andersa, a zarazem jedna z najbardziej wyrazistych i rozpoznawalnych na świecie osobowości polskiej literatury emigracyjnej drugiej połowy XX w.

Przyszły pisarz urodził się w Kielcach i kto wie, może właśnie z tego powodu od dziecka cenił twórczość Stefana Żeromskiego, a zwłaszcza jego „świętokrzyskie” powieści: „Echa leśne” i „Puszczę jodłową”. To nie bez znaczenia, bo praktycznie całe życie Herlinga-Grudzińskiego rozgrywało się wśród książek i dla książek – bardziej nawet tych, które nieustannie czytał, niż tych, które sam tworzył, bo nawet te przez niego napisane są w dużej mierze literacką zabawą, grą cytatami i aluzjami, żonglerką formami odnalezionymi na kartach innych twórców. Analizując jego pisarstwo, Jerzy Paszek zauważał:

„Gustaw Herling-Grudziński jest pożeraczem i przeżuwaczem książek […] Dzieła literackie Herlinga są bogato inkrustowane mottami, cytatami, parafrazami, pastiszami różnorodnych tekstów historycznych (autentycznych i zmyślonych) i beletrystycznych. Jeśli nawet ma kłopoty z tworzeniem fabuły, to stokrotnie potrafi to sobie powetować kreacją anegdot i faktów, które nie mają zbyt wielkiej styczności z rzeczywistością czy prawdą historyczną”.

O jego nieustannej potrzebie pisania najwięcej mówi jednak to, że tuż po wyjściu z sowieckiego łagru, kiedy jedynym źródłem jego utrzymania było żebranie, pierwszym, co kupił, były przybory do pisania. Jak wspominał: „Jeszcze jednym dowodem mojego szybkiego powrotu do zdrowia był fakt, że natychmiast po przyjeździe do Swierdłowska przyszła mi ochota do pisania i za ostatnie kopiejki kupiłem notes z ołówkiem”. To dzięki nim kilka lat później powstało dzieło jego życia, „Inny świat. Zapiski sowieckie”.

Miejsce, w którym się urodził, musiało jednak odcisnąć na nim silne piętno nie tylko z powodu sentymentu do Żeromskiego. Od początku stanowiło pożywkę literacką dla twórczości. Już jako szesnastoletni uczeń kieleckiego Państwowego Gimnazjum Męskiego im. Mikołaja Reja zadebiutował Herling-Grudziński reportażem „Świętokrzyżczyzna” opublikowanym na łamach „Kuźni Młodych”. A Włodzimierz Bolecki, bodaj najwybitniejszy znawca tejże twórczości, pisał wprost:

„Z pamięci o Ciemnym Stawie i Olchowej Grobli w Suchedniowie uczynił Herling mikrokosmos prywatnej mitologii, z figury Kamiennego Pielgrzyma – makrokosmos historii ludzkości, symboliczny skrót losu człowieka. W obu odnalazł formułę własnej twórczości, sens i powołanie literatury”.

Znalazł je szybko. Kiedy dwa lata później, w 1937 r., rozpoczął studia na polonistyce Uniwersytetu Warszawskiego, niemal natychmiast podjął współpracę z takimi pismami jak „Arka”, „Ateneum”, „Nasz Wyraz”, „Orka na Ugorze” (był tu kierownikiem literackim), „Pion” i „Pióro”. Lista ta musi robić wrażenie. Wynika z niej bowiem, że młody Herling pisał niemal bez przerwy. Choć wynikało to z pewnością również z powodów finansowych, to chyba jednak nie tylko.

Od pierwszych miesięcy studiów wykazywał dużą aktywność w uniwersyteckich, i nie tylko, środowiskach literackich. Należał np. do Koła Polonistów prowadzonego przez Ludwika Frydego, gdzie wykuwały się osobowości późniejszych krytyków literackich. i to wykuwały od razu w wysokiej temperaturze, bo na warsztat brano tam tak poważne i gorące wówczas tematy, jak Czesław Miłosz, Witold Gombrowicz, Maria Dąbrowska czy Bruno Schulz. W ciągu dwóch lat, jakie dzieliły go od wybuchu wojny, zdążył opublikować około trzydziestu tekstów krytyczno-literackich. Sam mówił o nich lekceważąco, ale raczej przesadzał. Wnikliwie analizował Miłosza, ciekawie recenzował „Ferdydurke” Gombrowicza, pracował też nad studium o polskiej literaturze ludowej, przygotowane dla „Wiedzy i Życia”. A miał wówczas zaledwie dwadzieścia lat.

Tę dość błyskotliwie rozpoczynającą się karierę przerwał wybuch wojny. Z nie do końca jasnych powodów nie brał udziału w wojnie obronnej 1939 r., nie znaczy to jednak, że nie zamierzał walczyć. Przeciwnie, już w połowie października wraz z kolegami założył jedną z pierwszych konspiracyjnych organizacji niepodległościowych PLAN, czyli Polską Ludową Akcję Niepodległościową; współredagował pierwsze numery jej organu prasowego: „Biuletynu Polskiego”. Chyba jednak nie do końca miał temperament konspiratora. Już w grudniu tamtego roku podjął próbę ucieczki z okupowanego kraju na Zachód, gdzie – jak założył – miałoby mu się udać wstąpić do którejś z walczących z Niemcami armii. Wiedział, że ucieczka bezpośrednio w kierunku zachodnim nie będzie możliwa z oczywistych powodów; zdecydował, że droga okrężna, przez tereny zajęte przez Rosjan, będzie mniej szczelna – poza tym na wschodzie, a konkretnie we Lwowie, miał swoje kontakty, nawiasem mówiąc, zorganizowane przez Marię Dąbrowską. Niemal nikt też jeszcze wówczas nie przypuszczał, że rosyjska okupacja może być równie mordercza jak niemiecka.

Początkowo pomysł się sprawdzał. Granicę przekroczył bez problemów, równie łatwo dostał się do Białegostoku, a następnie do Lwowa, gdzie poznał osobiście Marię Dąbrowską. Jak zanotował:

„Mieszkała ze Stanisławem Stempowskim u swojej przyjaciółki Stanisławy Blumenfeldowej, kobiety uroczej i inteligentnej, energii przedwojennego Lwowa literackiego. Długa rozmowa z Dąbrowską i Stempowskim była dla mnie balsamem w ówczesnym Lwowie, na sowieckim poligonie +literackim+, który nowa władza stworzyła z zamiarem selekcji ludzi +dyspozycyjnych+, zalęknionych, gotowych lub przynajmniej skłonnych do serwilizmu, zobojętniałych na klęskę wrześniową, zerkających coraz otwarciej ku +Czerwonemu Sztandarowi+ zatkniętemu na +trupie sanacyjnej Polski+”.

Ze Lwowa przedostał się do Grodna. W tym mieście zabawił dłużej, usiłując zorganizować sobie przerzut na Litwę, a następnie dalej na północ, zapewne w kierunku Skandynawii.

„Znalazłem wreszcie dzięki pożyczkom dwóch przemytników gotowych do przerzucenia mnie na Litwę. Jeden z nich nazywał się Mickiewicz. Pod takimi auspicjami zaczęła się moja +Droga do Rosji+. Nasza furka wyminęła rogatki Grodna o północy i ujechała zaledwie dziesięć kilometrów. Samochód policyjny dognał ją w pustym polu, gdzie podobne operacje nie zwracały niczyjej uwagi. Mój Mickiewicz był na usługach NKWD” – pisał w opowiadaniu „Godzina cieni”. W innym miejscu dopowiadał dalszy ciąg tej historii:

„Dopiero pod koniec października z celi, liczącej dwieście osób, wywołano pięćdziesięciu więźniów na odczytanie wyroków. Szedłem do kancelarii obojętnie, bez śladów podniecenia. Śledztwo w mojej sprawie zakończyło się już dawniej, w więzieniu grodzieńskim; nie zachowałem się na nim wzorowo, o nie! – i do dziś jeszcze podziwiam moich więziennych znajomych, którzy mieli odwagę prowadzić z sowieckimi sędziami śledczymi finezyjną szermierkę dialektyczną, pełną celnych ukłuć i błyskawicznych ripost. Odpowiadałem na pytania krótko i wprost, nie czekając, aż rozgorączkowana wyobraźnia heroiczna podsunie mi na schodach, w drodze powrotnej do celi, dumne wersety z katechizmu męczeństwa polskiego. Jedyne, czego pragnąłem, to spać, spać i jeszcze raz spać. Nie umiem fizycznie opanować dwóch rzeczy: przerwanego snu i pełnego pęcherza. Obie groziły mi jednocześnie, gdy przebudzony wśród nocy siadałem na twardym stołku naprzeciwko sędziego śledczego, zwróciwszy twarz prosto w kierunku żarówki o niesamowitej mocy”.

W całym tym nieszczęściu miał i tak sporo szczęścia. Jeśli wierzyć jego wspomnieniom, początkowo z powodu oficerskich butów, które miał na nogach, a także zbieżności brzmienia nazwiska z nazwiskiem pewnego niemieckiego generała, uznano go za „polskiego oficera na usługach niemieckiego wywiadu”. Był to jednak zarzut zbyt absurdalny nawet dla sowieckich śledczych i ostatecznie oskarżenie zredukowano do nielegalnego przekroczenia granicy. A konkretnie: „Zamiaru przekroczenia granicy sowiecko-litewskiej, aby prowadzić walkę ze Związkiem Sowieckim”. Kiedy zapytał, czy nie dałoby się zmienić w oskarżeniu Związku Sowieckiego na Niemcy, odpowiedziano mu: „To wychodzi na jedno”. Zasądzono mu pięć lat łagru.

Początkowo siedział w Witebsku, następnie przez Leningrad trafił do Wołgogradu, do obozu w Jercewie w systemie obozów kargopolskich. To właśnie tam obserwował stopniową degradację ludzkiej natury, pod wpływem nieludzkich warunków prowadzącą go do konkluzji, że człowiek pozostaje ludzki tylko do tego momentu, gdy pozwala mu się po ludzku żyć. Inaczej mówiąc – nie istnieje żadne obiektywne zło, a ocena moralna zawsze zależy wyłącznie od miejsca obserwacji. Ponurą puentą tych rozmyślań jest epilog „Innego świata”, w którym – już po uwolnieniu – pewien współwięzień opowiada mu o tym, jak wydał na śmierć czterech towarzyszy, by samemu zachować życie. Prosi Herlinga tylko o to, by powiedział jedno słowo: „Rozumiem”.

„Może wymówiłbym bez trudu to jedno słowo nazajutrz po zwolnieniu z obozu. Może… Miałem już jednak za sobą trzy lata wolności, trzy lata wędrówek wojennych, udziału w bitwach, normalnych uczuć, miłości, przyjaźni, życzliwości… Dni naszego życia nie są podobne do dni naszej śmierci i prawa naszego życia nie są również prawami naszej śmierci. Wróciłem z takim trudem między ludzi i miałbym teraz od nich dobrowolnie uciekać? Nie, nie mogłem wymówić tego słowa” – wspominał, choć w ostatnim zdaniu wyraźnie brakowało innego słowa: „już”.

Po podpisaniu w Londynie układu Sikorski-Majski 30 lipca 1941 r. tak jak wszystkich Polaków w Rosji objęła go amnestia. Właściwie nie do końca wszystkich – jedynie Polaków narodowości polskiej, nie zaś polskiego obywatelstwa; w łagrach pozostali więc urodzeni w Polsce Żydzi, Ukraińcy, Litwini i inni. Herling należał jednak do pierwszej kategorii, więc teoretycznie powinien zostać zwolniony natychmiast. Kiedy więc zwolnienie nie nadchodziło, on i kilku innych Polaków w podobnej sytuacji zdecydowało się na rozpoczęcie głodówki. Mieli szczęście. W nowym układzie politycznym Rosjanie naprawdę zmienili nastawienie wobec Polaków – w przeciwnym razie z pewnością zostaliby bezceremonialnie rozstrzelani. Tymczasem po tygodniu głodu, 20 stycznia 1942 r., udało im się uzyskać zwolnienie.

Byli schorowani, osłabieni i nie mieli grosza przy duszy. Musieli więc żebrać, liczyć na przypadkowy poczęstunek, sypiać w halach dworcowych i na peronach. A był to środek rosyjskiej zimy. Po trwającej półtora miesiąca podróży w takich warunkach udało się jednak Grudzińskiemu dotrzeć do miejscowości Ługowoje w południowym Kazachstanie, gdzie zaciągnął się do 10. Pułku Artylerii Armii Polskiej gen. Władysława Andersa.

„2 kwietnia spałem już na piaszczystej plaży w Pahlevi, poza granicami kraju, w którym – jak czytam w moim dzienniczku – można zwątpić w człowieka i sens walki o to, aby mu było lepiej na ziemi” – zapisał.

Kolejne lata jego życia tym tylko różniły się od życia innych żołnierzy armii Andersa, że zaczął znów publikować w pismach wojskowych: „Kurierze Polskim w Bagdadzie”, jerozolimskim miesięczniku „W Drodze”, w „Dzienniku Żołnierza APW” oraz w „Ochotniczce”. Walczył w Iraku, Palestynie i Egipcie, by stamtąd przedostać się do Włoch. Mimo udziału w bitwach udało mu się uniknąć poważniejszych ran – znacznie gorszy okazał się dla niego tyfus, którym zaraził się na początku 1944 r. i po którego wyleczeniu rekonwalescencja zajęła mu kilka miesięcy.

To prawdopodobnie wtedy właśnie zakochał się we Włoszech, które na długie lata stały się jego drugą ojczyzną. Tymczasem jednak czekała go jeszcze jedna wielka bitwa, pod Monte Cassino, w której brał udział jako telegrafista 3. Dywizji Strzelców Karpackich. Walczył z pewnością dzielnie, skoro otrzymał Order Virtuti Militari – ale chyba bez większego przekonania. Herling-Grudziński bił się jako prosty żołnierz, ale w rzeczywistości był bystrym obserwatorem sytuacji międzynarodowej. W Polsce nikt zapewne nie wiedział o ustaleniach konferencji w Teheranie, z których wynikało, że po pokonaniu Niemiec Polska i tak pozostanie w strefie ścisłych wpływów sowieckiej Rosji – żołnierze armii Andersa zdawali sobie jednak z tego sprawę. Jak wspominał Herling-Grudziński:

„Kiedy dowiedzieliśmy się o naszych klęskach politycznych, to znaczy po Teheranie i po Jałcie, wtedy zaczęliśmy sobie zdawać sprawę, że już nie wrócimy do kraju. Jeszcze przed bitwą pod Monte Cassino pojawił się ten problem. A mianowicie, czy mamy bić się nadal, czy w ogóle już się nie bić? Myśmy bardzo pilnowali, żeby nie stać się płatnymi kondotierami”.

Jak wiadomo, zdecydowali się walczyć dalej, ale robili to już ze świadomością, że nawet w przypadku zwycięstwa pozostaną emigrantami. Dla Herlinga było już jasne, że wówczas pozostanie we Włoszech. Nigdy nie żałował tego wyboru.

„Ważne było to, że ja po prostu zakochałem się we Włoszech. To był mój wybrany kraj. Gdy w nim zostałem po wojnie z moją pierwszą żoną Krystyną, i gdy z Giedroyciem założyliśmy tu +Kulturę+, byłem po prostu szczęśliwy, że mieszkam we Włoszech” – wspominał po latach.

Herling-Grudziński pisał o Jerzym Giedroyciu i rzeczywiście wraz z nim już w 1946 r. w Rzymie założył Instytut Literacki, a potem współredagował pierwsze numery słynnej „Kultury”(początkowo, od 1947 r., ukazywała się jako kwartalnik). Jednocześnie zarabiał, współpracując z londyńskimi „Wiadomościami”, a zwłaszcza organem prasowym 2. Korpusu „Orłem Białym”. Jak pisał:

„Irak, Palestyna, Włochy – to był okres świetności +Orła+. Pamiętam, z jaką niecierpliwością oczekiwano każdego nowego numeru w oddziałach, jak podawano go sobie w namiotach z rąk do rąk, dyskutując ważniejsze artykuły. Tygodnik był żywy, wojowniczy, niezależny”.

W 1947 r. zdecydował się opuścić Rzym – wiadomo, że doszło wówczas do jakiegoś konfliktu między nim a Giedroyciem, który spowodował, że na kilka lat zerwali współpracę, a nawet kontakty osobiste. Jak opowiadał Herling:

„To był czas, gdy powstawał w Rzymie Instytut Literacki i gdy wyszedł pierwszy rzymski numer +Kultury+, w której pracach założycielskich brałem udział. Wkrótce potem, pomiędzy mną a Jerzym Giedroyciem zarysował się – nazwijmy to tak – konflikt. W dużym stopniu stało się to z mojej winy i w dużym stopniu zadecydowały tu sprawy osobiste. W rezultacie wyjechałem do Londynu i moja współpraca z Jerzym ustała na kilka lat. W 1955 r., po trzech latach pobytu w Monachium i pracy w Rozgłośni Polskiej Radia Wolna Europa, przeniosłem się do Neapolu. I wówczas moim pierwszym utworem napisanym w Neapolu było opowiadanie +Książę niezłomny+. Posłałem je do Jerzego Giedroycia i w ten sposób nawiązaliśmy na nowo współpracę”.

Grudziński sam streścił tu kolejne lata swojego życia. W 1947 r. wyjechał do Londynu, co jednak finalnie okazało się pomysłem chybionym. Po pierwsze, emigracja polska jak zwykle była nieznośnie skłócona, a niezależnie myślący Herling zupełnie nie mógł wpasować się w jej atmosferę. Po drugie zaś – w Londynie po prostu brakowało pieniędzy, nawet jeśli wciąż publikował w „Wiadomościach”.

„Polski Londyn był strasznie biedny. Podkreślam to zawsze, gdy porównuję nas z emigracją po roku 1968. Myśmy żyli w wielkiej, niekiedy strasznej nędzy”.

Mimo to spędził w Londynie pięć kolejnych lat. Jeszcze w 1947 r. opublikował w „Wiadomościach” tekst „Zabójca Stalina” – będący fragmentem „Innego świata” (noszącego pierwotnie tytuł „Martwi za życia”), cała zaś książka, pod angielskim tytułem „A World Apart: a Memoir of the Gulag”, ukazała się tam w roku 1951 w tłumaczeniu Andrzeja Ciołkosza. Z miejsca wzbudziła sensację.

„Według mnie książka ta powinna zostać wydana i czytana we wszystkich krajach, i to zarówno ze względu na to, co stanowi jej temat, jak i na jej wymowę” – pisał w liście do autora Albert Camus, który osobiście podejmował się znaleźć dla niej francuskiego wydawcę. Jeszcze więcej napisał o niej Bertrand Russell (autor przedmowy do pierwszego wydania):

„Zarówno komuniści, jak i hitlerowcy wykazali tragicznie, że w dużym odłamie ludzkości istnieje impuls do zadawania tortur, który wymaga tylko sposobności, aby się odsłonić w całej, nagiej potworności. Ale nie sądzę, by można było to zło uleczyć ślepą nienawiścią do jego sprawców. Doprowadziłoby to nas tylko do tego, że stalibyśmy się tacy sami jak oni. I choć wysiłek nie jest łatwy, trzeba spróbować – czytając taką książkę jak ta – zrozumieć warunki, które obracają ludzi w potwory”.

Powieść wkrótce doczekała się wielu wydań w tłumaczeniach na różne języki, szybko wchodząc do kanonu literatury obozowej. Bo początkowo to właśnie doceniono w niej najbardziej – dokument okrucieństwa systemu sowieckiego, w tamtych latach jeszcze w zasadzie nieznany i ginący w tle hitlerowskich obozów zagłady. Dopiero po pewnym czasie doceniono jego psychologiczną wielowarstwowość i fakt, że jest w zasadzie reportażem z dehumanizacji jednostki w zetknięciu z nieludzkim systemem. Z zupełnie innej perspektywy, ale relacja Herlinga-Grudzińskiego dobrze korespondowała z teorią o „banalności zła” Hannah Arendt. A dopiero później, znacznie później, doceniono wartość czysto literacką dzieła: lekkość opowiadania historii i mistrzowskie żonglowanie odniesieniami do takich klasyków jak Dostojewski, Dante, Remarque i, rzecz jasna, Żeromski.

I zwłaszcza to ostatnie stanie się bardzo charakterystyczną cechą pisarstwa Herlinga-Grudzińskiego. Był – jak wspominał Jerzy Paszek – „przeżuwaczem książek”. Nigdy nie stał się pisarzem, który ufał w siłę własnej wyobraźni. Był raczej nieprawdopodobnym erudytą, który swoje historie kompilował z zapożyczeń i mrugnięć okiem do innych dzieł literackich, faktów historycznych, realnych biografii. Był trochę reporterem w bibliotece – tak jak reporter nie opisuje w stu procentach wszystkiego, co zobaczy i usłyszy, lecz daje czytelnikowi materiał już przetworzony; czasem podkoloryzowany, czasem udramatyzowany, kiedy indziej kilka historii sklei w jedną, by celniej oddać uniwersalny sens opowieści. Tak samo Herling-Grudziński – miał coś do powiedzenia, a językiem tej opowieści była literatura całego świata, której znawcą był wybitnym. I pewnie właśnie dlatego, choć jego książki i opowiadania powstawały w taki, a nie inny sposób, pozostają dziełami oryginalnymi.

W 1951 r. pisał jeszcze niewiele dłuższych form. Nie miał pieniędzy, czas wypełniało mu więc pisanie zarobkowe: eseje, recenzje… Wszystko to, co mogło mu przynieść szybki dopływ gotówki. Sytuacja ta nie zmieniła się bynajmniej po wydaniu „Innego świata”. Prawdopodobnie właśnie z powodów finansowych zdecydował się wyjechać z Londynu i na trzy kolejne lata osiąść w Monachium, gdzie dostał pracę w sekcji polskiej Radia Wolna Europa. Nie wiadomo, czy planował wrócić do Londynu, ale z pewnością tego nie zrobił – kilka tygodni po jego wyjeździe do Monachium jego żona Krystyna popełniła samobójstwo. Nic tam na niego już nie czekało.

Okres monachijski nie przyniósł ważnych literackich objawień. Te zaczęły się pojawiać dopiero, gdy pisarz ponownie i ostatecznie przeprowadził się do Włoch, do Neapolu. Tam wkrótce ożenił się z Lidią – córką włoskiego filozofa Benedetta Crocego – a jego sytuacja finansowa stała się zapewne na tyle stabilna, by mógł pozwolić sobie na tworzenie. Efektem tego było oparte na motywie Złożenia do Grobu opowiadanie „Wieża”, które w połączeniu z „Pietà dell’Isola” tworzy dyptyk wydany pod tłumaczącym taką właśnie formę tytułem „Skrzydła ołtarza” (to drugie opiera się na motywie Zmartwychwstania). Kolejnym ważnym dziełem literackim opublikowanym przez Herlinga-Grudzińskiego było opowiadanie „Książę niezłomny” podejmujące temat emigracji, zarówno tej dosłownej, jak i wewnętrznej. Wszystkie te teksty były wielokrotnie nagradzane i sprawiły, że nazwisko Herlinga-Grudzińskiego stawało się coraz głośniejsze. Po wydaniu „Wieży” Jerzy Stempowski pisał:

„Wyjście z zaczarowanego koła konwencji literackiej stało się w obecnych warunkach niezbędnym krokiem wstępnym do stworzenia jakiejś metody opisu i porządkowania naszych doświadczeń [pokolenia, które przeżyło wojnę – przyp. red.] Nie jest też zapewne rzeczą przypadku, że poszukiwaniem takiej metody zajął się Gustaw Herling-Grudziński, który, zanim zaczął pisać, był na zesłaniu w Rosji i wojował w różnych krajach, usiłując wciąż notować i porządkować swe wrażenia”.

„Wieża” oceniana była wyżej, ale „Książę niezłomny” miał jeszcze ten atut, że dzięki niemu pisarz nawiązał ponownie współpracę z Jerzym Giedroyciem. W prowadzonej przez niego „Kulturze” publikował regularnie, od 1966 r. zaś raz na dwa miesiące, przez miesiąc, przebywał w Paryżu, współpracując przy redagowaniu pisma. I to właśnie na łamach „Kultury” w czerwcu 1971 r. rozpoczął publikowanie swojego „Dziennika pisanego nocą”, którego kolejne tomy (pięć) stały się drugim, po „Innym świecie” – choć niektórzy przyznają jemu właśnie palmę pierwszeństwa – życiowym osiągnięciem Herlinga. Jak pisał Jerzy Paszek:

„To wielogatunkowe dzieło (diariusz, esej, fikcja) niewątpliwie wzbogaca obraz autora +Innego świata+ i +Skrzydeł ołtarza+. Mówi czytelnikowi o Europie ostatniego ćwierćwiecza widzianej oczami kogoś, kto na własnej skórze zaznał Wielkiej Przemiany, jaką Europie szykowała komunistyczna Utopia. Nic dziwnego, że w esejach i w +Dzienniku+ temat rosyjski i sowiecki jest najwyraźniejszą dominantą, najdobitniejszym głosem”.

Zgadza się z tą opinią również Barbara Zielińska, która jednak rozszerza kanon obsesji pisarza:

„Jest to przede wszystkim totalitaryzm, i to w wersji nie tyle +brunatnej+, ile +czerwonej+, komentarze do socjalizmu realnego, do koncepcji +historycznej konieczności<+ [przewidywanego zwycięstwa komunizmu na świecie i daremnej walki z tą ideologią], dalej – włoski terroryzm współczesny, rosyjski terroryzm XIX wieku, nihilizm, wreszcie kwestia determinizmu i odpowiedzialności”.

Choć dla Polski robił wiele, zarówno samym rozwijaniem polskiej kultury emigracyjnej, jak i czysto praktycznie – pośrednicząc w kontaktach między zachodnimi dziennikarzami a polską opozycją polityczną – w Polsce do końca lat siedemdziesiątych pozostawał niemal nieznany. Dopiero w 1978 r. w ofercie wydawnictw drugiego obiegu, m.in. Niezależnej Oficynie Wydawniczej czy Krakowskiej Oficynie Studentów, zaczęły pojawiać się tomy jego opowiadań i esejów. Uruchomiło to lawinę herlingowską. Od 1983 r. jego opowiadania drukuje pismo „W Drodze”, a w roku 1985 krakowski kwartalnik „Arka” przyznał mu honorową nagrodę z okazji pięćdziesięciolecia pracy pisarskiej. Od 1988 r. wszystkie jego dzieła zaczynają stopniowo się ukazywać w obiegu już oficjalnym. Bardzo znamienne, że „Inny świat” ukazał się w roku 1989.

Od tego momentu Gustaw Herling-Grudziński był już stale obecny w krajobrazie polskiej literatury, i to z miejsca na dwóch poziomach. Na jednym z nich był uznanym klasykiem, którego „Inny świat” był szkolną lekturą, a „Dziennik pisany nocą” i opowiadania stawały się podstawą uniwersyteckich analiz, na drugim zaś wciąż płodnym autorem: „Portret wenecki”, „Gorący oddech pustyni” czy „Podzwonne dla dzwonnika” były nad Wisłą całkiem popularnymi lekturami.

Ta ostatnia książka ukazała się w roku śmierci pisarza. Zmarł 4 lipca 2000 r. w swoim ukochanym Neapolu.

Na podstawie:

J. Paszek, „Gustaw Herling-Grudziński”, Katowice 1992

W. Bolecki, „Ciemna miłość. Szkice do portretu Gustawa Herlinga-Grudzińskiego”, Kraków 2005

G. Herling-Grudziński, W. Bolecki, „Rozmowy w Dragonei”, Warszawa 1997

K. Janowska, P. Mucharski, „Rozmowy na koniec wieku”, t. 2, Kraków 1998