Skąd wziął się sukces „Mojej walki” Karla Ovego Knausgårda? Przecież – przynajmniej na zdrowy rozum – nie da się przeczytać ponad czterech tysięcy stron powieści bez fabuły
Aż 4378 stron liczy sobie w polskim przekładzie (znakomitym, dodajmy) sześciotomowa „Moja walka” Karla Ovego Knausgårda. Nie będę tego przeliczał na słowa, ale na pewno jest ich onieśmielająco, niewiarygodnie dużo. Wstukanie tych słów do komputera we właściwej kolejności zajęło norweskiemu pisarzowi z grubsza dwa i pół roku. 150 stron miesięcznie. Nieco poniżej maksymalnej wydajności, jaką sam sobie wyznaczył (10 stron dziennie w dni powszednie, weekendy wolne od pisania). No ale mowa o tekście polskim: w norweskim oryginale jest tych pagin trochę mniej.
Podsumowuję Knausgårda statystycznie, żeby pokazać materialną skalę jego autobiograficznego przedsięwzięcia – nawet w czasach powracającej mody na grube powieści rzadko spotykamy się z takimi liczbami. Jeśli już, odnoszą się zwykle do seryjnej produkcji pop. Tymczasem „Moja walka” to nie jest pop, chociaż... W opiniach krytyki na temat monstrualnej książki Norwega nieustannie powracają metafory narkotyku i zanurzenia. Narkotyczne odurzenie literaturą, łapczywość konsumpcji, traktowanie książkowego świata przedstawionego jako rzeczywistości – są to atrybuty właściwe dziecięcemu, niedojrzałemu sposobowi lektury. Ale Knausgårda praktycznie nie da się czytać inaczej.
Obecnie zatem w dobrym tonie, jak zauważyłem niedawno, jest mówić, że się Knausgårda nie czytało. To zrozumiałe: taki jest los dzieł, które – nawet wbrew sobie – wylądowały w literackim mainstreamie.
Do Norwega i „Mojej walki” pasuje mi jeszcze jedno skojarzenie – zamykam oczy i od razu widzę Barona Münchhausena, który chwyciwszy za własny harcap, samodzielnie wyciągnął się z bagna.
Przez pieluszki do sławy
Jaki był punkt wyjścia tej książki, która „przełamuje barierę dźwięku powieści autobiograficznej” (wedle określenia amerykańskiego pisarza Jeffreya Eugenidesa)? Przyjrzyjmy się.
Jest rok 2008 – norweski pisarz tuż przed czterdziestką mieszka w Sztokholmie ze swoją szwedzką żoną, także pisarką, i trójką małych dzieci. Wydał dwie dobrze przyjęte powieści, ani ich jednak nie lubi, ani nie ceni. A teraz, zamiast wspinać się na literacki parnas, tkwi od paru lat w twórczej blokadzie, wyciągając od swojego wydawcy kolejne zaliczki i pobierając stypendium literackie od rządu norweskiego. W dodatku nie jest człowiekiem przebojowym, wręcz przeciwnie: to nieśmiały, małomówny, zdominowany niegdyś przez ojca introwertyk, który łapie luz dopiero po większej wódce (a wtedy z kolei nie umie przestać pić), wiecznie zawstydzony i skrępowany, ale też układny, unikający kłótni, konfliktów, polemik. Coś w nim wzbiera – coś, co musi eksplodować. Wskutek takiej eksplozji można wylądować w szpitalu psychiatrycznym, w więzieniu albo w kostnicy. Ale można też napisać powieść życia.
„Kiedy zaczynałem pisać »Moją walkę«, byłem skrajnie sfrustrowany samym sobą i swoim pisaniem. Chciałem stworzyć coś monumentalnego, wielkiego, coś w rodzaju »Hamleta« albo »Moby Dicka«, a tymczasem wsiąkłem w tę przyziemną egzystencję – doglądanie dzieci, zmienianie pieluszek, sprzeczki z żoną – niezdolny do napisania czegokolwiek, naprawdę” – mówił Knausgård w wywiadzie. – „Zabrałem się więc za pisanie o tym i w trakcie tego procesu zdałem sobie sprawę, że to jest moja literacka materia, nie podobało mi się to, ale trudno, bo to było jednak coś, a coś to więcej niż nic. Oczywiście jeśli czytasz Hölderlina bądź Celana i podziwiasz ich twórczość, pisanie o pieluszkach wydaje się wstydliwe i poniżej godności, ale o to właśnie chodziło. To był strzał w dziesiątkę. Nie próbować ruszać w żadną inną stronę, lecz zostać w tym i z tym”.
Knausgård stawia więc wszystko na jedną kartę. „Mogłem o tym pisać z jednego powodu: ponieważ doszedłem do punktu, w którym nie miałem już kompletnie nic do stracenia. Świadomość, że Linda (Linda Boström, ówczesna żona pisarza, rozwiedli się w 2016 r. – red.) będzie to czytać, nie odgrywała żadnej roli, niech sobie czyta i zrobi z tym, co chce. Jeśli będzie chciała odejść, niech sobie idzie. Gówno mnie wszystko obchodziło. Budziłem się nieszczęśliwy, nieszczęśliwy przeżywałem dzień i nieszczęśliwy kładłem się spać” – pisze w szóstym, niedawno wydanym po polsku tomie powieści.
Do tego doszedł jeszcze buntowniczy, prowokacyjny tytuł: „Moja walka” to, rzecz jasna, bezpośrednie nawiązanie do „Mein Kampf” Adolfa Hitlera (nawiasem mówiąc, jednego z bohaterów szóstego tomu). Zapytany przez dziennikarza o to, jakiego rodzaju przebiegłym trikiem miał być ów tytuł, Knausgård odparł: „To nie trik, ale gest. Coś jakby »wszyscy się pie...«, będę robił to, na co mam ochotę. Wcześniej się starałem, żeby moje pisanie było dobre, żeby się podobało. Bardzo mnie za to chwalono. Trafiał mnie z tego powodu szlag, bo to pisanie i te pochwały nie miały nic wspólnego z moim »ja«”.
Bez ironii i dystansu
„Moja walka” istotnie jest dość bezkompromisowym tekstem – z wielu powodów. Pierwszy powód to jej totalny ekshibicjonizm. W epoce portali społecznościowych nie powinno to robić wrażenia. Ale robi. Bo Knausgårdowi w jego hiperrealistycznych opisach osób, zdarzeń i pejzaży nie chodzi o autoprezentację, lecz o prawdę. „Autoprezentacja to wróg, którego należy zwalczać prawdą” – mówi. Stąd decyzja, by pisać o rzeczywistych osobach oraz zdarzeniach i by bohaterami powieści uczynić najbliższych autora. Czytelnik powinien być przekonany, że ma do czynienia z przekazem szczerym i nieocenzurowanym. To doświadczenie lekturowe bywa szokujące, jako że Knausgård opowiada bez ogródek o sprawach, o których się zwyczajowo nie mówi wprost. Po to między innymi stworzono fikcję literacką (zaliczam do niej także gatunek autobiografii), by się spowiadać, by plotkować, mścić się i oskarżać innych w sposób zawoalowany, przykryty choćby cieniutkim płaszczykiem usprawiedliwionego zmyślenia. Tymczasem w „Mojej walce” te zasłony zostają świadomie zerwane. I kiedy autor opowiada o apodyktycznym, surowym ojcu, który porzuca rodzinę, a potem ponosi całkowitą życiową klęskę i zapija się na śmierć w mieszkaniu swojej starej matki, po wszystkim zaś jego dorośli już synowie przez tydzień czyszczą zaśmierdłą norę alkoholika z gówna i rzygów, a także wynoszą stamtąd workami śmieci i butelki, tekst lśni krystalicznym autentyzmem. Podobnie sprawy się mają wówczas, gdy mowa – w tonie bardziej chyba sprawozdawczym niż empatycznym – o chorobie dwubiegunowej, na którą cierpi żona Knausgårda.
„Moja walka” nie oszczędza także swego narratora: Karl Ove cierpi, desperuje, kroi sobie twarz odłamkiem szkła, zdycha z miłości, płacze, nudzi się, boi, czuje się niespełniony, odrzucony, ma przedwczesny wytrysk, nie umie pisać. Wielką sztuką jest utrzymać w takiej opowieści o dziecku, nastolatku, młodzieńcu, mężczyźnie jednorodną, wyważoną, szczerą tonację. Pomysłem Knausgårda na osiągnięcie tego celu okazuje się rezygnacja z ironii i dystansu przy jednoczesnym braku jakiegokolwiek zażenowania, także – a może zwłaszcza – w momentach, kiedy opisuje niekończące się pasma własnych porażek.
Norwegia to nieduży kraj – niedługo po premierze pierwszych tomów okazało się, że prawie każdego Norwega dzielą dwa, góra trzy uściski dłoni od bohaterów „Mojej walki”. Miało to posmak skandalu, a skandale generują sprzedaż. Powieść stała się bestsellerem, dziennikarze brukowców rozpoczęli śledztwa w sprawie jej pretensji do autentyzmu, paparazzi chwycili za aparaty, natomiast stryj autora Gunnar zwyczajnie się wściekł, zarzucając mu, że konfabuluje lub po chamsku łże i że chodziło mu wyłącznie o małostkową zemstę oraz chęć pogrążenia w niesławie rodziny ze strony ojca.
Jeśli się zatrzymać na poziomie familijnej kłótni, zarzuty Gunnara były bezzasadne: indywidualne pamięci da się jednoznacznie uzgodnić tylko w utopijnym totalitaryzmie. Ale gdy wejść o parę poziomów wyżej, na grząską ziemię niczyją między rzeczywistością a fikcją, sprawa robi się poważna. „Jeśli [Gunnar] miał rację w swoim twierdzeniu, że zastaliśmy całkiem normalny dom [ojca i babci], a przedstawiony przeze mnie obraz był groteskowo przesadzony, wszystko mi się rozsypywało. Taka niezgodność naruszała absolutne podstawy, przede wszystkim oczywiście główne założenie powieści, a mianowicie opisywanie rzeczywistości, lecz również sam motyw jej powstania, powód pisania o śmierci ojca i o tych strasznych dniach, które nastąpiły potem” – czytamy w szóstym tomie, gdzie Knausgård, jak zwykle pedantycznie, opisuje dni kluczowe dla początkowej recepcji „Mojej walki”. Żona jednak nazywała Knausgårda „kuglarzem” i nie była bez racji.
„Najzabawniejsze wydaje mi się to, że wszyscy mylą tę powieść z czymś na kształt pamiętnika” – powiedział parę lat temu Lorin Stein, ówczesny szef „The Paris Review”, czasopisma, któremu Knausgård zawdzięcza sporą część swojego sukcesu w Stanach. „Tymczasem ona bazuje na bezczelnym kłamstwie, że jakiś gość zgromadził w pamięci cały ten majdan. A przecież to po prostu zwyczajna fikcja z pierwszoosobowym narratorem. W dodatku Knausgård pokazuje to bardziej otwarcie niż inni, ale robi to tak dobrze, że ludzie faktycznie są gotowi wierzyć mu na słowo”.
Kilkadziesiąt dni z życia
Czy zatem jesteśmy tak dziecinni, że można nas w ten sposób nabrać? Czy decydują o tym przyzwyczajenia przejęte z konsumpcji współczesnych mediów albo kult autentyczności towarzyszący boomowi na literaturę non fiction?
A może dobrze skrojone kłamstwo jest prawdziwsze od byle jak zaprezentowanej prawdy?
Knausgård bez wątpienia manipuluje czytelnikiem. Naturalnie nie da się pamiętać wszystkiego i pozostać przy zdrowych zmysłach – sawanci ze spektrum autyzmu wprawdzie mają genialną pamięć, ale nie potrafią samodzielnie żyć. Najsłynniejszy pacjent pioniera neuropsychologii, doktora Aleksandra Łurii, ejdetyk i mnemonista Salomon Szerieszewski, cierpiał katusze z powodu przeładowania pamięci informacjami, których nie umiał usunąć, i miał problemy z rozumieniem abstrakcji.
Norweski pisarz zresztą nie ukrywa, że jego tekst jest „prawdziwym zmyśleniem”: „Hanne (miłość Karla Ovego z jego lat nastoletnich – red.) powiedziała, że dość dobrze pamięta tamten czas. A ja go nie pamiętałem. Owszem, parę epizodów mocno wbiło mi się w pamięć, inne tylko mgliście majaczyły. Pisząc, nadałem im formę. Na przykład wymyśliłem dialogi, może prawdopodobne, ale nie do końca prawdziwe”.
„Moja walka” w ogóle ma konstrukcję silnie epizodyczną – choćby pobieżnie szacując, można zauważyć, że w sześciu tomach jest opisanych ledwie kilkadziesiąt dni z ponad 40 lat życia autora.
Nawet jego totalny ekshibicjonizm jest umiejętnie spreparowanym pozorem. Tych sześć opasłych tomów ma zabawnie pruderyjno-masochistyczny posmaczek – Knausgård otwarcie o seksie pisze właściwie tylko wtedy, gdy przy okazji może poniżyć i ośmieszyć narratora. Natomiast opisy wykładania towarów z koszyka przy kasie w supermarkecie zawstydziłyby swoją precyzją i rozwlekłością najodważniejszego pornografa. Ponadto zawsze jesteśmy informowani, o której godzinie Karl Ove wstał. Ale praktycznie nigdy się nie dowiadujemy, o której się położył. I teraz najciekawsze: to nie przeszkadza. Świat tej iluzji jest intuicyjny, otwarty, ekstensywny, nieograniczony, może zawierać w sobie drobiazgowe rekonstrukcje przeszłości, medytacje, eseje, zaangażowaną społecznie publicystykę. Jeśli czegoś tu w niej brak, to jedynie dlatego, myślimy, że autor musiałby dopisać kolejnych parę tysięcy stron.
Hitler jako cień
Knausgård przywodzi na myśl wynalazcę, który dokonuje jakiegoś odkrycia, bo nikt mu nie uświadomił, że to niewykonalne. Ale przy całej swojej wynalazczości Norweg jest zarazem artystycznym konserwatystą: „Moja walka” elegancko się wpisuje we wzorce – z reguły niemieckie – modernistycznej prozy o drodze od dzieciństwa ku dojrzałości, o uczeniu się, o stawaniu się artystą (Entwicklungsroman, Erziehungsroman, Künstlerroman). Ostatecznie to przecież historia o tym, jak Karl Ove, pokonawszy liczne przeciwności losu, przełamawszy ojcowską klątwę oraz własne ograniczenia, zostaje pisarzem pełną gębą i zdobywa sławę.
Stąd także 400-stronicowy esej o Hitlerze i Zagładzie, wypełniający środkową część szóstego tomu: dzieje Hitlera to również modernistyczna opowieść o wyobcowanym dziecku z prowincji, w tym konkretnym wypadku nie tylko nękanym przez ojca psychicznie, ale i bitym do nieprzytomności; o dziecku, które zamienia się w młodego odludka bezskutecznie pragnącego zostać artystą, odrzuconego przez establishment, tułającego się bez celu w biedzie i frustracji. Walką Karla Ovego jest jego faustowski – literacki – pakt z przeznaczeniem. Walką Hitlera okazują się wojna, nadzieja i nienawiść. Knausgård w żadnym momencie nie neguje zbrodni hitleryzmu i osobistej odpowiedzialności Führera. Robi coś bardziej frapującego: poprzez postać Hitlera przypatruje się determinizmowi ludzkiego losu i sposobom, w jakie ex post konstruujemy narracje, gdy znamy zakończenie. „Jeśli potraktujemy Hitlera jako »złego człowieka«, już jako dziecko czy nastolatek przejawiającego bezwarunkowo negatywne cechy charakteru, wskazujące na jego później eskalujące »zło«, to Hitler należy do »innych«, nie jest jednym z nas, a wtedy rodzi się problem, bo wówczas my sami w pewien sposób odcinamy się od zbrodni, które on i Niemcy później popełnili, ponieważ stają się one czymś, co zrobili »oni« i co nie jest już dla nas niebezpieczne. Ale czym jest ten »zły«, od którego tak się różnimy? Czym jest to »zło«, którego w sobie nie mamy? (...) W mroku patologii i z góry określonego losu nie ma wolnej woli, a bez wolnej woli nie ma winy. Bez względu na to, jak bardzo zepsuty jest człowiek (...), ciągle również jest to człowiek, który może dokonywać wyboru. To ten wybór czyni nas ludźmi. Tylko on nadaje sens pojęciu winy. (...) Tylko jego [młodego Hitlera] niewinność może nadać ciężar jego winie” – pisze w swoim eseju, a nieco dalej dodaje: „Hitler to nasz antywzór. Ale tak jest w odniesieniu do tego, co zrobił, a nie do tego, kim był. Bo on był taki jak my”.
Sztuka literackiej iluzji
Pierwotnie „Moja walka” miała nosić tytuł „Argentyna” – w akcie hołdu, jaki Knausgård zamierzał złożyć Witoldowi Gombrowiczowi. „Pie... się, Karl Ove, głupi gnojku! Nie sięgałem Gombrowiczowi do pięt. Już sama myśl o wypowiedzeniu się na temat literatury norweskiej z bodaj w przybliżeniu taką szczerością i prawdą, jak on mówił o polskiej, przyprawiała mnie o ból brzucha. Tak, ręce zaczynały mi drżeć, kiedy myślałem o tym, że naprawdę mógłbym nazwać wszystko po imieniu, że wystarczy to prostu zrobić. Cóż za zdradziecka myśl! »Po prostu«. Niech to szlag! Ale Gombrowicz pokazywał i mówił: tutaj jest tak, idź raczej tam. Tyle chyba bym potrafił?”.
Niewątpliwie potrafił znaleźć szczelinę w litej, zdawałoby się, powierzchni współczesnego pisarstwa.
Podważając, dla przykładu, schematy budowania narracji powieściowej, nie tylko w odniesieniu do prawdy. „W »Mojej walce« chciałem sprawdzić, czy można doprowadzić konwencję realistyczną w prozie do takiego momentu, w którym ta proza stanie się niemożliwa do przeczytania. Moja pierwsza powieść (»Ute av verden«, 1998 – red.) miała mocny narracyjny kręgosłup, mocną historię. Kiedy pisałem drugą (»Wszystko ma swój czas«, 2004, wyd. pol. 2009 – red.), zacząłem testować, jak daleko mogę odpływać w dygresję, nim będę musiał wrócić do głównego nurtu narracji. Wyszło na to, że da się rozpisać dygresję na 30–40 stron” – opowiadał Knausgård w wywiadzie dla wspomnianego już „The Paris Review”. – „A zatem w »Mojej walce« nie ma już nic poza dygresjami, żadnej linii fabularnej. Język sam o to dba – forma oddaje, co pochłonęła”.
Skoro nie ma fabuły, to co właściwie jest? Przecież – przynajmniej na zdrowy rozum – nie da się przeczytać ponad czterech tysięcy stron powieści bez fabuły. Na odbiorcę czeka tu kolejna iluzja. W tradycyjnej powieści wątki są konkluzywne, innymi słowy, strzelba, zawieszona w pierwszym rozdziale, w kulminacyjnym momencie musi wystrzelić. Taka kolej rzeczy zmusza nas do uważnego śledzenia losów strzelby. U Knausgårda uwaga czytelnika nadal jest wytężona, ale autor chowa strzelbę, nikt z niej strzelać nie będzie.
Przywodzi mi to na myśl dwie anegdoty. Pierwsza traktuje o dalekich znajomych, którzy przyjechali ze Stanów Zjednoczonych z wizytą do Polski w latach 80. zeszłego wieku i nie mogli uwierzyć, że w „Dzienniku Telewizyjnym” można, ot tak, przez minutę albo dłużej bez przerwy pokazywać dzieci idące do szkoły albo maszyny rolnicze sunące majestatycznie po polach. – Jak wy możecie to oglądać! Przecież im się zaraz stanie coś złego! – mówili przejęci znajomi.
Druga to niezbyt śmieszny dowcip o arabskiej wycieczce, która przez wiele godzin stoi bez ruchu przed fontanną di Trevi w Rzymie. Pod wieczór członków wycieczki zagaduje zaniepokojony sklepikarz, pytając, na co u diabła czekają. – Przecież to się kiedyś musi skończyć! – brzmi odpowiedź.
To jest właśnie istota kuglarskiej sztuczki, którą stosuje Knausgård w „Mojej walce”.
Być i nie być pisarzem
Ostatnie zdanie tej przedziwnej książki brzmi następująco: „Później wrócimy do Malmö, wsiądziemy do samochodu i pojedziemy do naszego domu, a ja przez całą drogę będę się rozkoszował, naprawdę rozkoszował myślą, że już nie jestem pisarzem”. Knausgård to nie tylko kuglarz, ale też uwodziciel.
Prawda jest oczywiście taka, że od czasu napisania tamtych słów w 2011 r. zdążył już wydać kolejnych siedem książek (w tym cztery ni to wspomnienia, ni to encyklopedyczne eseje z cyklu „Cztery pory roku”). I że ogona o tak pokaźnej długości jak „Moja walka” nie da się po prostu odrzucić jaszczurczym zwyczajem: drugie małżeństwo pisarza rozpadło się między innymi dlatego, że Linda Boström musiała być hospitalizowana w psychiatryku po lekturze książki swojego męża.
W kolejce do lektury „Mojej walki” czeka już czwórka dzieci Knausgårda – na razie podobno tylko intensywnie googlują swoje imiona i nazwiska; ostatecznie stały się osobami publicznymi na długo przed osiągnięciem pełnoletniości.
Sam pisarz podczas spotkania z czytelnikami w Muzeum Sztuki Nowoczesnej Louisiana w duńskim Humlebak mówił następująco o tym ostatnim zdaniu: „Kiedy zaczynałem pisać »Moją walkę«, wiedziałem tylko jedno: jakim zdaniem się to wszystko zakończy. To jest kwestia dotycząca związków życia z literaturą. O życiu w świecie, patrzeniu na świat, o ucieczce za pomocą literatury. To była dla mnie bardzo osobista podróż i dlatego tamto zdanie wydawało mi się perfekcyjnie dopasowane – bo opisuje moment, w którym odwracam się od literatury z powrotem w stronę życia. A zainspirował mnie David Bowie jako Ziggy Stardust, gdy ogłaszał w czasie tournée, że teraz zaśpiewa nie tyle ostatnią piosenkę koncertu, ile w ogóle ostatnią piosenkę. A potem grał »Rock’n’Roll Suicide«, odrzucając precz pewną personę, jedno ze swoich wcieleń. »Moją walkę« także stworzyło jedno z wcieleń Karla Ovego Knausgårda. Do głowy mi nie przyszło, żeby przestać pisać. Ale chciałem już przestać pisać w ten sposób, jako artysta tego konkretnego rodzaju”.