CZAR PRL-U | „Pisanie tej książki było też podróżą do czasów mojego dzieciństwa”. Z okazji premiery „Smutku cinkciarza” Sylwia Chutnik opowiada o dancingach, peerelowskiej popkulturze i warszawskim półświatku lat 80.
Dziennik Gazeta Prawna
Kilka lat temu, w jednym z wywiadów udzielonych przy okazji premiery „Dzidzi”, powiedziała pani, że nie lubi rozmawiać o literaturze. Od tamtej pory chyba sporo się jednak zmieniło.
Przez długi czas nie mówiłam o sobie, że jestem pisarką. Wstydziłam się. Oczywiście nie samego pisarstwa, ale nie chciałam, żeby ktoś pomyślał, że egzaltuję się tym, że jestem twórczynią, artystką. Wydawało mi się to trochę żenujące, więc mówiłam, że jestem działaczką społeczną, a przy okazji zajmuję się pisaniem. W końcu jedna z koleżanek zwróciła mi uwagę, że takie asekuranctwo jest nie fair w stosunku do czytelniczek i czytelników. Jakbym mówiła: „Sorry, nie biorę odpowiedzialności za to, co napisałam”. Poza tym teraz utrzymuję się z pisania. To jest mój zawód i nie mogę udawać, że jest inaczej.
„Smutek cinkciarza” ukazuje się w serii „Na F/aktach”, w której podstawą fabuły są prawdziwe wydarzenia. Wydawnictwo podsunęło temat czy dało pani wolną rękę w jego doborze?
Autorzy zaproszeni do współpracy dostali do wyboru opisanie różnych zbrodni, dziś już zamkniętych. Śledztwa się zakończyły, zapadły wyroki, wiemy, kto zabił. Na początku wybrałam „dzieci w beczkach”. Pamiętamy o zbrodniach z Łodzi czy spod Lublina, ale okazało się, że było ich znacznie więcej. Zaczęłam pisać tę książkę, ale nie wytrzymałam tego psychicznie. Spodziewałam się, że pisanie o dzieciobójstwie będzie dla mnie – także jako matki – emocjonalnym wyzwaniem, ale po prostu wymiękłam. Nie byłam w stanie pisać o dzieciach, których zwłoki były przez lata trzymane w zamrażarce albo w beczce do kiszenia kapusty. Oddałam więc zaliczkę, chciałam się wycofać, ale wydawnictwu zależało na tym, by jak najwięcej autorów wzięło udział w tym przedsięwzięciu. To było jeszcze przed premierą „Innej duszy” Łukasza Orbitowskiego, ale już wiedzieli, że książka mu się udała i że w tej serii jest wielki potencjał.
Wtedy stwierdziłam, że muszę mieć temat, którym mogłabym się pobawić. I trafiłam w lokalnej gazecie na wzmiankę o zamknięciu śledztwa w sprawie tajemniczego zabójstwa cinkciarza w latach 80. Został zamordowany we własnym bloku, niedawno śledztwo zostało wznowione, ale jedyna osoba, której zeznania mogły coś zmienić, zmarła tydzień przed przesłuchaniem.
Pomyślałam, że półświatek lat 80. to jest temat, który mnie bardzo interesuje. Sama jestem córką dansingu – mój tata bardzo długo grywał na perkusji na warszawskich dansingach i znał lokalnych cinkciarzy, paserów, prostytutki. Postanowiłam skorzystać z jego wiedzy, lecz także z doświadczeń mamy, która przez lata pracowała w warszawskich gastronomiach, babci, która przemycała różne rzeczy z zagranicy. Właściwie powstała powieść rodzinna.
Ludzi interesuje czas późnego PRL. Z jednej strony szarzyzna, z drugiej – blask kuli dyskotekowej, zabawa, w której wszyscy się totalnie zatracali. Ta sceneria okazała się idealna. Miałam temat, miałam bohaterów, mogłam napisać wesołą książkę o śmierci.
Nie jest to wcale taka wesoła powieść. Mam zresztą dylemat, ile można w rozmowie zdradzać fabuły. W przypadku pani powieści już samo mówienie o zbrodni jest spoilerem.
Tak, ale cała koncepcja serii jest taka, że od początku wiemy, kto kogo zabił, dzięki czemu możemy się zająć ciekawszą stroną opowieści i zbadać, jak do tego doszło. Nie jest to więc informacja, która psuje zabawę.
O swojej poprzedniej książce mówiła pani, że to reportaż fikcyjny. „Odzwierciedlam rzeczywistość, ale i ją wymyślam”. Teraz tej rzeczywistości musiało być jeszcze więcej.
Tak, ale wciąż wrzucam fakty do miksera i mieszam je ze swoją wrażliwością i swoim pomysłem na powieść. Prawdziwa jest zbrodnia, jej przebieg, prawdziwe są anegdoty z dancingów, sposoby przemycania różnych dóbr z Turcji i ze Związku Radzieckiego. Pewne mechanizmy opisuję jeden do jednego, ale i tak z domieszką fikcji. Prawdziwa ofiara nazywała się inaczej, mieszkała w innym mieście itd.
No właśnie, rozumiem, dlaczego przeniosła pani akcję z Trójmiasta do Warszawy. Ale czy nie kusiła pani tamta barwna sceneria? Port, Monciak, Grand Hotel?
Bardzo, ale te historie z mojej rodziny były historiami warszawskimi i zależało mi, żeby umieścić je w miejscach, w których się działy. Żeby to była również taka pamiątka z lat 80. Skoro miałam materiał pod nosem, postanowiłam, że nie będę urządzała wycieczek.
W tle pani powieści pojawiają się barwne, autentyczne postaci z tamtych lat, takie jak Hrabia Lolo, legendarny utracjusz i bywalec. Aż szkoda, że nie poświęciła im pani więcej miejsca.
Gdyby to była powieść sześćsetstronicowa, to może takie postaci odegrałyby większą rolę. Ale ja nie lubię pisać grubych książek. Poza tym cały czas czułam wiszący nade mną ciężar filmu „Sztos”, który ludzie bardzo dobrze pamiętają. Obawiałam się, że zacznę powtarzać to, co było w filmie, więc narzucałam sobie pewne ograniczenia.
A czy Murzyn Gniadkowski, bohater jednej, za to pysznej sceny, to także postać ze wspomnień pani ojca?
Tak, oczywiście. Tata, choć ma świetną pamięć do nazwisk, nie był do końca pewny, czy on tak właśnie się nazywał, ale ostatecznie nie ma to większego znaczenia, bo sama anegdota jest prawdziwa. W ogóle pisząc tę książkę, zastanawiałam się, jak będą reagowali ludzie, którzy nawet przypadkiem się w niej rozpoznają. Czytelnicy są na to bardzo wrażliwi. Po premierze „Kieszonkowego atlasu kobiet” jeden z mieszkańców kamienicy, którą opisuję, powiedział mi: „To w ogóle się nie zdarzyło, tu nie mieszkała taka kobieta”. Tym razem obawy mam jeszcze większe, spotykają się tu postaci prawdziwe i fikcyjne. Ale w końcu stwierdziłam, że to przecież częsty zabieg w literaturze, nawet w reportażu. Wezmę to na klatę i nie będę się przejmowała.
Pani bohaterowie mieszkają na Bielanach, na osiedlu, na którym pani się wychowywała.
To jest mój blok. Opisywałam ulicę Podleśną, Lasek Bielański, prawdziwe wydarzenia. Nawet niektórzy mieszkańcy, jak Zośka wariatka, są prawdziwi. Pisanie tej książki było też podróżą do czasów mojego dzieciństwa.
Pani książka jest też mocno osadzona w popkulturze lat 80. W treści często odwołuje się pani do przebojów z tamtego okresu. Byłaby z tego niezła składanka imprezowa.
Nawet niedawno sprawdziłyśmy to z Magdą Grzebałkowską i Ewą Winnicką, które prowadzą taki cykl spotkań „Mewka” w Faktycznym Domu Kultury. W poniedziałek po strajku kobiet zorganizowałyśmy tam karaoke do piosenek ze „Smutku cinkciarza”. Ludzie, którzy przychodzą na te spotkania, zazwyczaj siedzą spokojnie, ale jak usłyszeli piosenki Franka Kimono czy Andrzeja Rybińskiego, to zaczęli je z nami śpiewać i tańczyć. Znali teksty, znali muzykę. Dancing i szlagiery z tamtych lat cały czas w nas siedzą.
To jest też dowód na to, że polska kultura odczarowuje lata 80. Kiedyś je wyparliśmy jako kwintesencję kiczu, teraz do nich wracamy i okazuje się, że są fascynujące, że dla naszego pokolenia były to lata formacyjne.
Bardzo mi się podoba sformułowanie „Duchologia”, którego użyła Olga Drenda w tytule swojej książki o latach 80. Bo my rzeczywiście wywołujemy duchy przeszłości. Ale to jest nasze dzieciństwo i ono zawsze będzie nieco zmitologizowane, będziemy je wspominać w mgiełce kolorowego gel penu. Ale ja wracam do tego czasu również dlatego, że uwielbiam ten kicz, odnajduję się w tych piosenkach, do dzisiaj wracam do tych klimatów. Na empetrójce mam punk rock i Andrzeja Zauchę. Muzyka tamtych lat to pierwsze płyty Maanamu i Republiki. Zimna fala, nowa fala, postpunk, genialny pop, disco – to się wciąż po latach broni. Wystarczy spojrzeć, co zrobili Mitch & Mitch ze Zbigniewem Wodeckim. To akurat nagrania z lat 70., ale Wodecki totalnie kojarzy się z dancingami i „Chałupami”. I ja sama, ze swoim uwielbieniem kiczu i różu, jestem z takiej konwencji dancingowej.
Ja, czytając „Smutek cinkciarza”, miałem wrażenie, jakbym oglądał nieznany odcinek „07 zgłoś się” albo komiksu o kapitanie Żbiku.
Bardzo się cieszę, bo traktuję to jako komplement. W zeszłym roku w wakacje obejrzałam po latach całego Borewicza i od nowa się nim zafascynowałam. Duch tego serialu przy konstrukcji pewnych scen był dla mnie bardzo ważny. To był dokładnie taki klimat, jaki chciałam osiągnąć.
„Smutek cinkciarza” mógłby być równie dobrze „Nostalgią...”. Jak w filmie Woody’ego Allena „O północy w Paryżu”, tęsknimy za minionymi czasami.
W najnowszej serii „South Parku” jest odcinek, w którym wszyscy zjadają nostalgronka, czyli takie winogrona, dzięki którym przypominają sobie fajne rzeczy z przeszłości. Wszyscy chcielibyśmy od czasu do czasu zjeść takie nostalgronka i jeśli ta powieść miałaby służyć wspominaniu, że kiedyś było lepiej, to proszę bardzo. Ale ja z premedytacją zastawiam na czytelnika pułapkę. Dancingowa, nostalgiczna atmosfera pozwala zapomnieć, że u kresu tej opowieści czeka zbrodnia.
Smutek cinkciarza | Sylwia Chutnik | Od Deski Do Deski 2016