„Syreny płyną do Ameryki, gdzie narodził się musical!” – cieszy się reżyserka „Córek dancingu” Agnieszka Smoczyńska – „Film bardzo się spodobał selekcjonerom festiwalu Sundance. Napisali nam, że to zwariowane, odjechane, ale fantastyczne kino”
/>
Jakie przygody można było przeżyć w PRL-u? Wielu młodych twórców z sentymentem i tęsknotą portretuje tamten świat.
Opowiadamy o PRL-u z sentymentem, bo to czas naszego dzieciństwa. Polska Szkoła Filmowa miała wojnę, a my dancingi w ciemnej komunie. Robert Bolesto, scenarzysta filmu, jest zaprzyjaźniony z siostrami Wrońskimi (Barbara i Zuzanna z zespołu Ballady i Romanse, które skomponowały muzykę do „Córek dancingu” – red.). To córki Janiny Wrońskiej, która w czasach PRL-u występowała na najlepszych scenach dancingowych Warszawy. Robert wpadł na pomysł, żeby opowiedzieć o małych dziewczynkach wychowujących się w knajpie dancingowej – tak jak one. To był projekt bliski mojemu sercu, bo moja mama wspólnie ze swoją siostrą prowadziła dwie knajpy dancingowe – jedną w Szklarskiej Porębie, drugą w Kowarach. Kiedy skończyłam rok, zaczęła mnie ze sobą zabierać do pracy. Wychowywałam się na zapleczu. Korytarze, kulisy i sale taneczne były moim placem zabaw. Nie było mi wolno wychodzić na salę późnym wieczorem, ale mogłam zaglądać do kanciapy, gdzie przesiadywali muzycy. Pamiętam energię tych ludzi, ich zabawy, kłótnie i unoszący się w kuchni smród smażonych kotletów i surowego tatara. To wszystko razem wzięte było niebywale sensualne.
Taki jest też świat w „Córkach...”. Łączysz brutalność i turpizm z delikatnością dojrzewających kobieco-syrenich ciał. Jak twoje aktorki Michalina Olszańska i Marta Mazurek radziły sobie z nagością?
Relacje między kobietami, nawet między siostrami, są zwykle bardzo perwersyjne, często toksyczne, ale i silne, i dobre. Wiem, co mówię, bo moja mama ma siedem sióstr. Nagość, syrenia drapieżność i intymność dla wielu aktorek była jednak barierą nie do przeskoczenia. Nagość w „Córkach...” jest tymczasem jednym z kostiumów i atrybutów syren. Zależało mi na tym, żeby nie była wulgarna. Nie powinna mieć też nic wspólnego z kulturowo uwarunkowanym wstydem. Próbowaliśmy stworzyć dla syren swoiste kostiumy – silikonowe nakładki na piersi, ale to nie miało sensu. Marta i Michalina o tym wiedziały. Nagość była tylko jedną z sytuacji do zagrania, zadaniem aktorskim. Michalina nie miała z nim problemów, ale zależało mi też na tym, żeby nie poszła za daleko w przeciwną stronę – nie odcięła się od ciała. Marta długo ćwiczyła – sama przed sobą, potem przede mną. I wyzbyła się wstydu. Przestała traktować nagość jako temat sam w sobie. Nie robiła tego też ekipa.
Na jakie atrybuty syren zwracałaś uwagę, tworząc ich portrety i osobowości? Do jakich tradycji i mitów się odwoływałaś?
Syreny to tragiczne postaci. Kiedy przegrały walkę z Orfeuszem, który zagłuszył ich śpiew swoją grą na harfie, rzuciły się w morze ze skarpy i zamieniły w pianę. Według innych mitów były przewodniczkami dusz, towarzyszyły ludziom w ostatnich chwilach życia. Kiedy nie wchodzimy głębiej w ich naturę i mitologię, zwracamy uwagę na to, że syreny są złe, dzikie i drapieżne. Wygryzanie serca z klatki piersiowej wymyśliliśmy tymczasem na potrzeby filmu. Mit o syrenach, które przypływają do stolicy PRL-u, żeby przeżyć przygodę, tworzyliśmy też trochę sami. Próbowaliśmy sobie wyobrazić syrenę, która przypływa do Warszawy. Jest wrażliwą istotą, próbuje się uczyć zasad ludzkiego świata i płaci za to świadomym odrzuceniem własnej tożsamości.
Inicjacja w dorosłość ma dla twoich bohaterek wymiar totalnej transgresji.
Przemianie dziewczynki w kobietę zawsze towarzyszą fascynacje światem wokół i własnym ciałem, ale i wielkie rozczarowania oraz poczucie straty.
Dlaczego nie opowiedziałaś po prostu o dziewczynkach? Po co syreny?
Na początku chciałam, żeby moje bohaterki wyglądała jak postaci z fotografii Sally Mann. Baśka Wrońska uznała jednak, że takie obrazy jeden do jednego oddają jej emocje. Nie chciała takiego realizmu i rozgrzebywania intymnych wspomnień. Pojawił się więc pomysł, by zmetaforyzować świat przedstawiony. Poczułam, że takie podejście do tej historii będzie dla mnie dobrym sposobem na odczarowanie Warszawy, w której przez lata czułam się obco. „Córki...” opowiadają o samotności. Świat jest kolorowy na scenie, ale za kulisami wszystko wygląda inaczej, chłodniej, boleśniej. Dokumentując świat, który odchodzi – restaurację Adria i sklep Sezam – oswajałam dla siebie miasto, w którym, będąc z urodzenia wrocławianką, mieszkam jako słoik. O słoikach opowiada zresztą piosenka „Przyszłam do miasta” napisana przez Zuzkę!
Muzyka zawsze była ci bardzo bliska. W swoich krótkometrażowych filmach – fabule „Aria Diva” (2007) i dokumencie „Viva Maria” (2010), opowiadałaś o diwach operowych.
A kiedy zdawałam do szkoły filmowej, przyszłam na egzamin z animacją, której bohaterem był plastelinowy ludzik próbujący poruszać się w rytmie! To wszystko może wynikać z tego, że jako mała dziewczynka chciałam być śpiewaczką. Nie zostałam nią, bo wyrzucono mnie z chóru szkolnego za fałszowanie. To była moja pierwsza porażka, bo do tamtego momentu byłam we wszystkim bardzo dobra. Jakaś tęsknota za tamtym marzeniem musiała we mnie pozostać. Z jednej strony nie chcę analizować swojej podświadomości, z drugiej wiem, że praca z muzyką i dźwiękiem w filmach jest dla mnie bardzo ważna. Kiedy po roku od premiery oglądałam „Arię Divę” żałowałam, że nie skomponowałam jej jak utworu muzycznego, tyle że z codziennych dźwięków. To mógł mój reżyserski wkład w historię Olgi Tokarczuk (film jest adaptacją opowiadania „Ariadna na Naksos” – red.)
Mam wrażenie, że w taki sposób są skonstruowane „Córki dancingu”.
Od początku zwracałam szczególną uwagę na to, żeby film był skomponowaną całością dźwiękową. Andrzej Konopka nagrał czytanie treatmentu, a potem scenariusza „Córek...”. Uzupełniłam go utworami muzycznymi. Całość trwała ponad dwie godziny. Słuchaliśmy tego materiału. To było ważne nie tylko dla mnie, ale i m.in. dla Marcina Lenarczyka odpowiadającego za stworzenie pejzażu dźwiękowego, który obok muzyki sióstr Wrońskich ma dla filmu kluczowe znaczenie. Marcin stworzył osobny scenariusz dźwiękowy „Córek...”, który uświadomił mi, do jakiego stopnia dźwięki mogą wpływać na wyobraźnię – nie tylko widzów, ale i twórców. Wyjęte z kontekstu i codzienności tworzą własne kompozycje. Zanim weszliśmy na plan, pracowaliśmy rok nad koncepcją filmu. Dla mnie te przygotowania się skończyły, kiedy zrozumiałam, jak opowiedzieć tę historię dźwiękiem. To on stwarza konwencję baśni dla dorosłych, wprowadza widzów w rytm tej historii i buduje dramaturgię splatając ze sobą rozmaite emocje. Operator Kuba Kijowski pojawił się później, niż zwykle pojawia się operator, ale doskonale odnalazł w świecie, który budowaliśmy.
Niektóre zdjęcia w filmie są szalenie malarskie, inne klimatem przypominają fotografie Nan Goldin.
Bo na nich się wzorowaliśmy! Kiedy szukałam aktorów, powtarzałam Żywi Kosińskiej, reżyserce obsady, że szukam ludzi jakby wyjętych z fotografii Goldin, przeoranych przez życie, ale skrywających wielką wrażliwość. Nan Goldin kreuje swoje światy brudną rzeczywistość zalewając pięknym światłem. Inspirowałam się też zdjęciami Diane Arbus, fotografki modowej, która w przerwach między kolejnymi sesjami fotografowała zjawiskowe dziwolągi. W zdjęciach wspomnianej wcześniej Sally Mann podobało mi się, jak portretuje ona niewinną erotykę i jak ją podkreśla poprzez wpisanie jej w niebanalny kontekst. Bardzo silny wpływ miało też na mnie malarstwo Oli Waliszewskiej, jego baśniowy charakter i stonowane błękity, szarości i zielenie, których używa. Wszystkie te prace pokazywałam Kubie Kijowskiemu, Joannie Masze odpowiedzialnej za scenografię i kostiumografce Katarzynie Lewińskiej.
Wspomniałaś tylko o amerykańskich fotografkach. Chyba nie bez powodu. W „Córkach...” widać też wpływy gatunków typowych dla amerykańskiego, hollywoodzkiego kina – musicalu i horroru.
Fascynowaliśmy się Ameryką! Na dancingach oprócz polskich, śpiewano też covery amerykańskich hitów. Syreny powtarzały: Bawimy się i płyniemy do Ameryki! Kiedyś nie lubiłam musicali. Nudziły mnie wszystkie prócz tych, które nakręcił Bob Fosse, i prócz „Tańcząc w ciemnościach” (2000) Larsa von Triera. W trakcie pracy nad filmem bardzo ważną inspiracją było dla nas jednak „Chicago” (2002) Roba Marshalla. Oglądaliśmy również mnóstwo teledysków, głównie do utworów Björk.
Jest w „Córkach...” mnóstwo baśni, surrealizmu, tańca, muzyki i gatunkowych nawiązań, w ogóle nie ma polityki.
Mimo że lata 80. w Polsce kojarzą się przede wszystkim z polityką, w filmie celowo nie ma po niej śladu. Poczucie beznadziei, które panowało w Polsce po stanie wojennym, znalazło dla siebie miejsce poza dancingami. Sugerowano nam, że syreny mogłyby rozwalić Pałac Kultury i to dodałoby historii kolejną warstwę narracji, ale my nie chcieliśmy iść w ślady Tadeusza Konwickiego. Dzieci polityka nie interesuje. Widziałam smutnych ludzi chodzących samotnie po ulicach, stojących w kolejkach. Ale nie tak, jak dziś o nim mówię, pamiętam tamten świat.
Opiekunką artystyczną filmu była Agnieszka Holland. Jaki był jej wpływ na rozwój i pracę nad projektem?
Agnieszka Holland przeczytała jeden z pierwszych draftów scenariusza i na starcie przyznała, że nie może mi pomóc, bo w ogóle nie rozumie tej historii. Ale przecież tak cię nie zostawię – dodała po chwili. Znała moje krótkie filmy. Zaczęłyśmy więc rozmawiać i kiedy weszła w projekt głębiej, powiedziała, że robię totalnie inne kino, ale ona widzi w nim szansę na coś nowego i fascynującego. Przyszedł jej też do głowy film, który powinniśmy obejrzeć – „Stokrotki” Věry Chytilovej z 1966 roku. Jego seans był dla nas bardzo odżywczy i inspirujący. Agnieszka Holland zwróciła też uwagę na to, jak ważny będzie dla nas operator. Pomagała mi podczas castingu i doradzała podczas montażu kolejnych układek. Niczego nie narzucała, zajęła pozycję partnera w rozmowie i z ogromną pokorą na niej pozostała. Nauczyła mnie jednak, jak do ostatniej kropli krwi walczyć o kształt swojej wizji. Broniła mnie też przed tymi, którzy próbowali ingerować w moje pomysły.
Domyślam się, że debiutantce nie było łatwo przekonać producentów do zainwestowania pieniędzy i energii w tak radykalny projekt.
Dobre dwadzieścia razy usłyszałam, że to się w Polsce się nie uda, żebym o tym zapomniała i że szkoda, że trochę mi odbija, bo byłam zdolna. Projekt był za drogi i zbyt ryzykowny, a ja miałam za mało doświadczenia. Pytano mnie z lekkim pobłażaniem w głosach, czy widziałam jakikolwiek dobry polski musical albo horror? „Córkami...” zainteresował się jednak Włodzimierz Niderhaus z WFDiF. Przeczytał scenariusz i powiedział: Albo to będzie coś ekstra, albo chamskie porno.
„Córki...” zakwalifikowały się też do konkursu na festiwalu Sundance.
Tak! Syreny płyną do Ameryki, gdzie narodził się musical! Film bardzo się spodobał selekcjonerom Sundance. Napisali nam, że to zwariowane, odjechane, ale fantastyczne kino. I że się w nim zakochali.
Córki dancingu | Polska 2015 | reżyseria: Agnieszka Smoczyńska | dystrybucja: Kino Świat | w kinach od 25 grudnia