Nowe imponujące miejsca koncertowe, brak cenzury, większa konkurencja, muzyka sprzedawana bez nośników – przez ostatnie 25 lat doszło do kolosalnej zmiany na naszym rynku muzycznym. Nie wszystko jednak uległo transformacji. Z czego możemy się cieszyć, a co utraciliśmy?
Dawid Podsiadło wierzy, że polska muzyka zmierza w dobrym kierunku / Media / Łukasz Ziętek/Sony Music
Otwarta w zeszłym roku imponująca nowa siedziba Narodowej Orkiestry Symfonicznej Polskiego Radia w Katowicach, fot. Wikipedia/Bartłomiej Barczyk, licencja: cc-by-sa 2.5 / Wikimedia Commons / BARTEKBARCZYK.COM PHONE 4850709
Brak zakładów produkcyjnych zdolnych do wytwarzania nośników, piractwo, wysokie ceny płyt, niedobory papieru na okładki – takie problemy polskiego rynku muzycznego widzieli w połowie lat 80. w tekście o polskiej fonografii dziennikarze „Magazyny Muzycznego MM”: nieżyjący już Adam Halber oraz popularyzator country w naszym kraju Korneliusz Pacuda. Na przełomie lat 80. i 90., tuż po wejściu ustawy liberalizującej działalność gospodarczą, pojawiło się kilku nowych wydawców, a na rynku sypnęło kasetami. Jednak wiele problemów sprzed lat pozostało, a niektóre – jak piractwo – wręcz się nawarstwiały. W walce z nielegalnym muzycznym podziemiem pomogła ustawa z 4 lutego 1994 roku o prawie autorskim i prawach pokrewnych. Wygłodniały polski rynek szybko zaczęła zalewać masa zagranicznej muzyki na płytach CD, ale ta ilość niekoniecznie przekładała się na jakość. Dzisiaj, co prawda, szeroko rozwinięty nielegalny handel płytami znacząco się uszczuplił, ale zastąpiło go piractwo w sieci. Maleje sprzedaż płyt CD, za to triumfalnie powróciły winyle, wciąż wydawane są kasety magnetofonowe. W wielu aspektach rynek muzyczny zatoczył w ciągu ostatnich 25 lat koło, ale w innych nastąpiła diametralna zmiana. Jak wychowaliśmy sobie muzyczny biznes w ciągu ćwierćwiecza wolnej Polski, gdzie zostaliśmy w tyle, a czym możemy się chwalić?
Celebracja, głos pokoleń, kasety
To słowa, które często padały z ust moich rozmówców, pamiętających narodziny współczesnego rynku muzycznego w Polsce. Grzegorz Turnau, który niemal równo 25 lat temu wydał swoją pierwszą długogrającą płytę „Naprawdę nie dzieje się nic” (pokryła się złotem, co oznaczało wtedy sprzedaż ponad stu tysięcy egzemplarzy) zauważa: „Ułatwienia technologiczne spowodowały, że powstaje o wiele więcej muzyki niż przed laty. Siłą rzeczy zmieniła się więc ranga albumu. Kiedyś ważna płyta była wydarzeniem roku, a teraz trzeba się starać, żeby była wydarzeniem tygodnia, taki jest natłok albumów. Stopień uwagi, jaką poświęcało się 25 lat temu jednej płycie, a jaki poświęca się dzisiaj, jest nieporównywalny, właśnie ze względu na ilość i dostępność. Dla mojego pokolenia zdobycie zachodniego krążka było nie lada wyczynem. Przegrywało się go na kasetę, żeby nie zepsuć przez wielokrotne słuchanie. Bo dla nas słuchanie nowej muzyki było rodzajem uroczystości. Dzisiaj ta uroczystość się zredukowała, ale czy to jest złe? Nie, jest po prostu inaczej, dla nowego pokolenia tę uroczystość zastąpiło coś innego”. Na początku kariery Turnau sam chodził ze swoimi kasetami w plecaku, próbując wcisnąć je sklepom do sprzedaży. Szybko jednak podpisał kontrakt z dużą wytwórnią i jego kariera wystrzeliła na dobre.
Początek lat 90. to nowe wytwórnie: MJM Music PL, Zic Zac Marka Kościukiewicza z De Mono, Pomaton Piotra Kabaja (dzisiejszego szefa Warner Music Poland) czy Izabelin Adama Puczyńskiego. Raczkowały też małe wydawnictwa, jak chociażby prowadzone przez Łukasza Pawlaka Requiem Records, który zaczynał od nagrywania materiału swoich artystów na już nagrane kasety zakupione na bazarach, powielania okładek na kserokopiarkach i sprzedawania kaset wąskiej grupie fanów wyłapanych m.in. poprzez liczne w latach 90. fanziny. Kasety królowały na łóżkach polowych na miejskich rynkach, wciąż jednak istniał rynek winyli. Muzyczny boom przyszedł za sprawą trzeciego nośnika, płyty CD, która zadebiutowała na muzycznym rynku w 1982 roku za sprawą albumu Abby „The Visitors”. Założyciel MJM Music PL Andrzej Paweł Wojciechowski ten okres wspomina tak: „W Polsce przełom lat 80. i 90. to był złoty czas kaset. Jednak dla wydawców na świecie to był najlepszy okres, bo pojawiły się CD. Dzięki nowemu nośnikowi można było sprzedawać nie tylko premierową muzykę, ale też wznowienia starych płyt. My zaczynaliśmy od sprowadzania płyt kompaktowych i pośrednictwa w sprzedawaniu licencji na winyle. Kiedy polskie firmy zaczęły ograniczać drastycznie produkcję, sam zacząłem wydawać winyle. Niestety te szybko odeszły do lamusa. Przekonałem się o tym, kiedy wypuściłem album MC Hammera z przebojem »U Can’t Touch This«. Pierwszy nakład sprzedał się na pniu w liczbie 25 tys., więc dorobiłem kolejne 5 tys. Tyle tylko, że z tego nie sprzedało się już praktycznie nic. Coraz lepiej radziły sobie za to CD, choć ich początki nie były łatwe. Stanowiły jakieś 10 proc. sprzedaży. Były zwyczajnie za drogie. W Peweksach, do których wstawialiśmy importowane CD, potrafiły kosztować niemal tyle, ile wynosiła ówczesna pensja”. Królowało CD, ale technologiczni giganci i tak zdecydowali się wprowadzić kolejne nośniki. I tak na początku lat 90. Phillips przedstawił DCC (Digital Compact Cassette), a Sony MiniDisc. Żaden z nich się nawet nie zbliżył do sukcesu płyty kompaktowej.
Kasety i CD sprzedawały się znakomicie mimo ogromnego piractwa. Dzisiejsi czterdziestolatkowie pamiętają zapewne nie tylko liczne łóżka polowe z nielegalnymi kasetami, ale też sklepy, które obok sprzedaży oryginałów oferowały przegrywanie albumów na czyste nośniki i sprzedaż po niższej cenie niż oficjalna wersja. Takie przegrywanie było nawet możliwe w instytucjach publicznych, z własnego doświadczenia wiem, że m.in. w bibliotece miejskiej w Słupsku. O walce z piractwem opowiada A.P. Wojciechowski: „O ile winyle były trudne do podrobienia, to z kasetami było dużo łatwiej. Dlatego w pewnym momencie, jako pierwszy w Polsce, wprowadziłem hologramy. Później wydawałem płyty CD uboższe na przykład o jeden numer od materiału zarejestrowanego na kasecie, żeby nie dawać piratom mastera do ręki. Świadomość zarówno odbiorców, jak i decydentów odnośnie do piractwa była jednak przez wiele lat niewielka. Dochodziło do tego, że musieliśmy sami ściągać ludzi z IFPI (Międzynarodowa Federacja Przemysłu Fonograficznego) do Polski, żeby tłumaczyli u nas, czym jest piractwo”. Mimo muzycznej kradzieży sprzedaż albumów osiągała wtedy ogromne liczby. Wojciechowski wspomina, że mimo piratowania na potęgę jeden z wielkich hitów MJM Music PL, debiutancka płyta Wilków, w pierwszym roku sprzedał się w 200 tys. egzemplarzy, pokrywając się dwukrotnie platyną. O podobnych nakładach dzisiejsi artyści mogą pomarzyć. Wybija się jedynie Dawid Podsiadło, który sprzedał ponad 150 tys. egzemplarzy debiutu „Comfort and Happiness”. Warto tu się zatrzymać i zwrócić uwagę na istotną zmianę w muzycznym świecie w ostatnich dwóch dekadach, której Podsiadło jest dobrym przykładem. Chodzi o zmianę sposobu promowania artystów i pokazywania nowej muzyki fanom.
Tradycyjne media kontra internet
Sam Podsiadło przyznaje: „W moim przypadku największą rolę niezaprzeczalnie odegrał program talent show. Pojawiałem się przez kilka tygodni w domach kilku milionów Polaków. Żadna akcja promocyjna nie jest w stanie zapewnić takiego zasięgu. Ja się jednak od początku skupiałem na muzyce i na tym, by robić ją jak najlepiej. Utrzymuję taki sam stopień zaangażowania w prowadzenie mojej internetowej strony. Ale z perspektywy czasu to na pewno program sprawił, że stałem się tak bardzo dostępny dla ludzi i że ktokolwiek chce z tej dostępności skorzystać”. Podsiadło jest dobrym przykładem na bardzo udane wyjście muzyka z telewizyjnego show. Jego dotychczasowe dwie solowe płyty i jedna z zespołem Curly Heads to jedne z najciekawszych dokonań na polskiej scenie w ostatnich dwóch latach. Nie wszystkim jednak udało się zaistnieć poza szklanym ekranem. Nie wszyscy artyści są też zachwyceni pączkowaniem kolejnych talent show. Na pewno należy do nich John Porter, który z tęsknotą wspomina czasy, kiedy ważną rolę w kształtowaniu zespołów, ich rozwoju, tworzeniu lokalnych muzycznych scen odgrywały domy kultury. Dzisiaj mediami, w którym muzycy wymieniają się doświadczeniami, poznają się, są przede wszystkim internet i media społecznościowe. Z powodzeniem używa ich chociażby Kuba Karaś z jednego z najciekawszych młodych zespołów na naszej scenie elektronicznej The Dumplings: „W gąszczu nowej muzyki to m.in. Facebook jest tym narzędziem, które pozwala znaleźć ciekawe nowości. Daje też szansę poznania zespołu bliżej. My sami śledzimy ulubionych artystów na Facebooku i w innych social mediach. Super, że pośród takich mediów jak telewizja, radio i internet to ten ostatni zaczyna być najlepszym sposobem, by dotrzeć do ludzi”. To właśnie social media zastąpiły w dużej mierze dawniejsze radio czy prasę w kreowaniu muzyki. Spadek rangi radia widzi A.P. Wojciechowski, przez lata związany z radiową Trójką: „Ubolewam nad tym, bo wydaje się, że w radiu, przynajmniej w większości, obowiązuje dzisiaj zasada letniej, niewzbudzającej żadnych emocji muzyki, która ma bezpiecznie przeprowadzić słuchacza od reklamy do reklamy. Nie wszędzie też w ogóle się mówi, kto teraz gra, tak jak niechętnie podchodzi się do nowych wykonawców. Kiedyś się głównie na nich czekało. Ten prezenter był popularny, który przedstawiał nowości. Pamiętam, jak Piotr Kaczkowski nadawał nowy numer Queen z budki telefonicznej z Londynu, żeby tylko słuchacze mogli go szybko odsłuchać. Dzisiaj jestem trochę zagubiony w tym, o co chodzi ludziom decydującym o muzyce w danej rozgłośni, nie bardzo rozumiem klucz doboru repertuaru”. Z drugiej strony jednak następują próby powrotu prasy muzycznej. Przygotowywany jest pierwszy numer „Gazety Magnetofonowej”, która ma być poświęcona tylko polskiej scenie. Ukazało się już kilka numerów pisma skupiającego się na muzyce alternatywnej „Noise Magazine”. Trudno jednak mówić tu o wielkich nakładach, to wydawnictwa niszowe.
Zasada „do it yourself”
Rozwój internetu spowodował radykalny wzrost muzycznej oferty. Podsiadło: „Mogłoby się wydawać, że nastąpił muzyczny przesyt, że ciężko być dziś oryginalnym, trafiliśmy na moment gdzie wszystkiego jest naprawdę dużo. Ale moim zdaniem nigdy nie było mało. Pytanie, czy oryginalność w tłumie stuosobowym jest trudniejsza do znalezienia niż w tłumie stutysięcznym? Czy właśnie łatwiej ją zlokalizować i szybkość rozprzestrzeniania się będzie znacznie większa? Zawsze są plusy i minusy. A ktoś, kto z uporem będzie dążył do spełniania siebie, znajdzie szczęście”. Większa konkurencyjność wzmaga ciśnienie na wykonawcach na bliższy kontakt z ich fanami. Sposobem na to są nie tylko social media. Przekonuje o tym Paweł Soproniuk z platformy NuPlays, która oferuje fanom m.in. dostęp do muzyki, biletów, gadżetów czy oglądania koncertów live. W poszukiwaniu nowych form dotarcia do fanów uruchomiono na nim m.in. biletomat direct-to-fan, czyli moduł, który pozwala samym zespołom sprzedawać bilety na swoje koncerty. Dzięki takim możliwościom twórcy mają pełną kontrolę nad cenami, sprzedażą i samym wydarzeniem. Zasada „do it yourself” jest dziś niezwykle popularna i skuteczna, Kuba Karaś z The Dumplings przyznaje jednak, że „DIY działa do pewnego momentu. Fajnie, jeżeli komuś uda się zainteresować sobą wytwórnie, bo bez nich ciężko o dobry klip czy poważniejsze działania promocyjne. To one pozwalają zaprezentować się przed szerszą publicznością”. Podsiadło stawia jednak na oryginalność i siłę samego artysty: „Czy do rozprowadzania twórczości przyda się wielka korporacja, która ma możliwości finansowe, kontakty, praktykę, doświadczenie, czy też ktoś kto dopiero wchodzi do tego świata, aczkolwiek posiada świeżość, otwartą głowę, aktywność i wiarę w przenoszenie gór, to tak naprawdę nie ma znaczenia. Jak ma zadziałać – zadziała”.
Ściągać czy płacić
Jak jakiś wykonawca „zadziała”, to zazwyczaj kupujemy najpierw jego singiel. Po zachwycie kolejne, a potem album. To nie jest nowy trend. Już w latach 50., kiedy sprzedawano single na 7-calowych krążkach winylowych, służyły one przecież jako przygotowanie do pełnej płyty, sprawdzenie, czy dany artysta nam odpowiada. Często dopiero popularność kilku singli artysty pchała wytwórnie do wypuszczenia jego długogrającej płyty. Dzisiaj taką funkcję pełni zazwyczaj piosenka ściągnięta lub przesłuchana w serwisie streamingowym. Soproniuk z NuPlays punktuje jednak coraz większe problemy tego typu dostarczania muzyki. Narasta irytacja artystów oraz ich wytwórni niskimi przychodami ze streamingu, co powoduje chociażby ucieczkę artystów z popularnych serwisów. Głośne było wycofanie przez Taylor Swift płyty „1989” z serwisu Spotify. Z oporu wobec tego medium słyną chociażby Metallica czy Thom Yorke z Radiohead. To stwarza realne problemy dla tego typu serwisów. Kilka miesięcy temu jeden z nich, Rdio, ogłosił bankructwo. Soproniuk zauważa: „Jeżeli coraz częściej słyszymy o decyzji artystów o wycofywaniu treści z serwisów streamingowych (lub oferowaniu ich wyłącznie w wybranym serwisie), może okazać się, że idea streamingu – choć bardzo wygodna dla słuchaczy – zostanie mocno poturbowana. Bo jaki jest sens w płaceniu za dostęp do serwisu, w którym co chwilę czegoś brakuje? I czy w sytuacji, kiedy pojawi się coraz więcej umów na wyłączność, klienci zdecydują się płacić kilka abonamentów?”. A.P. Wojciechowski z MJM Music PL przypomina, że to tak naprawdę wydawcy przegapili, przynajmniej dekadę temu, rozwój internetu jako medium do sprzedaży muzyki: „To było zaniedbanie, które mści się do dzisiaj. Gdyby na początku odpowiednio zadbano o prawa muzyczne w sieci, dzisiaj byłoby dużo więcej dochodów dla wytwórni i wykonawców. A tak na początku sytuacja przypominała hasło: hulaj dusza, piekła nie ma. Potem, jak trzeba było przekonywać fanów do płacenia za coś, co wcześniej było za darmo, okazało się to bardzo trudne”.
Kilka lat temu podobny problem powstał w kwestii koncertów. Liczba darmowych, plenerowych koncertów, chociażby potężna Inwazja Mocy w drugiej połowie lat 90., przyzwyczaiła ludzi do niepłacenia za występy swoich ulubionych artystów. Na szczęście dzisiaj nie ma już z tym problemu. Ciężko jest sprzedać koncert raczej z powodu liczby gwiazd przyjeżdżających, by zagrać dla naszej publiki.
Wreszcie jest gdzie grać
Brak cenzury, rozwój technologiczny, rozwój alternatywnych form rozrywki (przede wszystkim rynku gier) to inne oczywiste zmiany na naszym rynku. Grzegorz Turnau zwraca uwagę na jeszcze jedną ważną zmianę. To: „zbudowanie w Polsce sieci fantastycznych hal koncertowych, jak Arena Kraków, czy sal filharmonicznych jak Filharmonia Szczecińska i Narodowe Forum Muzyki we Wrocławiu. Mam szczęście grywania w nich z orkiestrami i są imponujące. Niejednokrotnie przewyższają zagraniczne obiekty, w których przed laty bywaliśmy i wydawały się dla nas kosmosem. To jest chyba ważniejsze od tego, poprzez jakie nośniki słuchamy dzisiaj muzyki. Czy z płyty, pendrive’a, czy poprzez streaming albo cokolwiek innego. Ważne, że wciąż słuchamy”. Otwarty kilka miesięcy temu gmach wrocławskiego NFM imponuje architekturą, ale przede wszystkim najnowocześniejszymi rozwiązaniami akustycznymi i czterema salami, z których główna ma 1800 miejsc siedzących. W zeszłym roku otwarto też nie mniej imponującą nową siedzibę Narodowej Orkiestry Symfonicznej Polskiego Radia w Katowicach. Co ważne, służą one nie tylko prezentowaniu muzyki klasycznej. W NOSPR działa prężnie scena jazzowa, a koncerty mają tam zaplanowane chociażby Kayah i Zbigniew Wodecki z Mitch & Mitch.
Romantyzm czy jego brak
Jak połączyć dzisiaj, przy stechnologizowanym i skomercjalizowanym rynku romantyzm dawnego słuchania ciężko zdobytych winylowych płyt z dzisiejszym odbiorem muzyki, głównie przez telefon i poprzez tworzone przez automat playlisty? Dawid Podsiadło ma na to swoją odpowiedź: „Nie postrzegam cyfryzacji oraz nowego pokolenia jako potencjalnego zagrożenia romantyzmu w odbiorze muzyki. Ludzie zawsze byli różni i zawsze znajdą się ci, którzy będą musieli dotknąć, żeby zrozumieć. Wydaje mi się, że szacunek do sztuki w ogóle to cecha bardzo indywidualna. Że jeśli ktoś lubi rozmarzyć się, spojrzeć w niebo i pomyśleć, zadać sobie kilka egzystencjalnych pytań, to jest szansa, że kocha sztukę i romantycznie do niej podejdzie. Jeśli komuś imponują drogie samochody, dobry beat i schemat, gdzie życie jest nieustanną imprezą, prawdopodobnie nawet nie wie, że muzykę powinno się kupować, a nie np. ściągać za darmo z internetu”. Romantyzm przywracają chociażby winyle, których od lat rośnie sprzedaż. Kuba Karaś z The Dumplings, zapalony fan winyli, jest dowodem, że czarny krążek jest dzisiaj nie tylko ulubionym nośnikiem tych, którzy pamiętają kolejki po masło. Rozrasta się liczba sklepów handlujących winylami, na tym nośniku wychodzą wznowienia starych płyt, pojawiają się też nowości. Wciąż są labele, które wydają nowe płyty na kasetach magnetofonowych, mało tego, w Niemczech istnieje firma, która wydaje muzykę na taśmach do magnetofonów szpulowych.
Wydaje się, że stare nośniki szybko nie znikną z rynku. Tak jak analogowy sprzęt studyjny wciąż używany przez masę wykonawców. A czy odkryjemy jakiegoś artystę, przeszukując półki z płytami analogowymi w komisie, czy przeglądając Facebooka, nie ma przecież większego znaczenia, o ile nas sam artysta zachwyci. Na pewno jest jeszcze sporo do zrobienia w świecie streamingu. Nie da się całkowicie zlikwidować piractwa, kupowanie kaset z łóżek polowych zamieniliśmy tylko na klikanie nielegalnych linków w sieci. Dobra muzyka powinna się obronić sama. Dawid Podsiadło, którego wydana w zeszłym miesiącu druga płyta „Annoyance and Disappointment” już pokryła się złotem, widzi przyszłość naszego rynku w ciepłych barwach: „Jest u nas coraz więcej prawdy, serca i emocji, a coraz mniej produkcji, wyrachowania i kalkulacji. Idziemy w dobrym kierunku. Jeszcze chwila i zaczniemy zmieniać świat”