Dzieci wywołują w nas szczególne emocje. Nic nie odbiera im wewnętrznego piękna – mówi Hanna Polak, której film „Nadejdą lepsze czasy” zdobył nagrodę główną festiwalu Docs Against Gravity
W „Nadejdą lepsze czasy” opowiadasz o bohaterach żyjących na podmoskiewskim wysypisku śmieci. Gdy słyszymy o takich ludziach, zwykle stać nas tylko na okazanie pełnego dystansu współczucia. Ty natomiast demonstrujesz wobec nich ogromną empatię. Jak udaje ci się ją wykrzesać?
Po prostu lubię swoich bohaterów, staram się do nich zbliżyć i nawiązać emocjonalną więź. Gdy otwierają przede mną swoje serca, chcę, by poczuli z mojej strony wzajemność. Ważne, by na każdym kroku szanować godność drugiego człowieka. Gdybym patrzyła na moich bohaterów wyłącznie jak na ofiary cierpienia, którym po prostu trzeba pomóc, mieliby prawo czuć się upokorzeni i nieufni.
Kogo zatem starasz się w nich dostrzec?
Ludzi wyrzuconych poza nawias społeczeństwa, którzy łakną kontaktu, aprobaty i ciepła. Gdy coś takiego otrzymają, potrafią okazać niesłychaną wdzięczność. Nie staram się bynajmniej idealizować ich trudnego życia, ale uważam, że wolność od materialnych obsesji potrafi być oczyszczająca. Gdzie indziej sąsiedzi nie otworzą ci drzwi, bo boją się utraty swego bogactwa i odgradzają się od świata na zamkniętych osiedlach. Moi bohaterowie pielęgnują natomiast poczucie wspólnoty, bo wiedzą, że w pojedynkę będą skazani na porażkę. Gdy obserwuje się ich życie, w głowie natychmiast pojawiają się filozoficzne pytania w rodzaju: Czym jest sukces? Gdzie zaczyna się człowieczeństwo? W jaki sposób determinuje nas środowisko, w którym się rodzimy?
Główna bohaterka „Lepszych czasów” na naszych oczach zmienia się z 10-letniej dziewczynki w młodą kobietę. Czy zgodzisz się zatem, że nakręciłaś film o dojrzewaniu?
Tak, choć zaznaczę, że rozumiem ten termin bardzo szeroko. Nie chodzi przecież o to, by po prostu wkroczyć w określony wiek, lecz dojść do punktu, w którym weźmiesz życie w swoje ręce, zmienisz dotychczasowy porządek i podejmiesz przełomowe decyzje. W tym sensie możemy dojrzewać przez całe życie albo wręcz nigdy nie zakończyć tego procesu. Oczywiście fakt, że poznajemy Julię jako 10-latkę, nie pozostaje bez znaczenia. Wszyscy przejmujemy się też kłopotami dorosłych, ale to dzieci wywołują w nas szczególny rodzaj emocji. Nawet gdy – tak jak Julia – są boleśnie doświadczone przez życie, nic nie jest w stanie odebrać im wewnętrznego piękna, humoru i fantazji.
„Lepsze czasy” to nie pierwszy dokument, w którym przyglądasz się trudnej doli rosyjskich dzieci. Przed 10 laty swoją premierę miały – wyreżyserowane przez ciebie wspólnie z Andrzejem Celińskim – „Dzieci z Leningradzkiego”, za które otrzymaliście nominację do Oscara.
Przez pewien czas oba te filmy powstawały równolegle, pierwotnie miały być nawet częścią tego samego projektu. Pod wpływem rozmów z amerykańskim producentem doszłam jednak do wniosku, że mamy do czynienia z dwiema odmiennymi grupami dzieci i różnymi problemami. Wśród mieszkańców moskiewskich dworców – inaczej niż na wysypisku – większą rolę odgrywają używki i zjawiska autodestrukcyjne. Dlatego właśnie kwestia „Dzieci z Leningradzkiego” wydawała się pilniejsza, wymagająca szybszej interwencji. Początkowo wcale nie było jednak o to łatwo. Decydent z amerykańskiego HBO długo nie chciał zaangażować się w projekt, zaznaczał, że nie zna rosyjskiej kultury, nie rozumie języka. Obejrzał jednak kilka kaset z materiałami, m.in. te, w których kilkuletnie dzieci śpią na rurach ciepłowniczych, po czym wyszedł z pokoju ze łzami w oczach. Nie wiedziałam, o co chodzi. Po dwóch godzinach wrócił, podniósł słuchawkę telefonu i powiedział swojej szefowej: „Wchodzę w ten film”. Na moje pytające spojrzenie odpowiedział tylko: „Mam córkę, która jest rówieśniczką tych dzieci”.
Co sprawia, że tak chętnie wracasz do Rosji w poszukiwaniu tematów na kolejne filmy?
Spędziłam w Rosji kilkanaście lat, choć właściwie nigdy nie mieszkałam tam na stałe. To dość komfortowa sytuacja, bo – mimo oczywistych braków – mogę już ten świat zrozumieć, ale wciąż jeszcze jestem w stanie się nim zadziwić. Gdy studiowałam w moskiewskiej szkole filmowej, słynnym WGIK-u, miałam szczęście zetknąć się tam z Wadimem Jusowem – operatorem Andrieja Tarkowskiego – wybitnym fachowcem i wielką osobowością. Między jego studentami wytworzyła się szczególna więź. Do dziś, gdy spotykam rosyjskich filmowców, którzy mówią mi, że też znali Jusowa, jesteśmy w stanie z miejsca się zaprzyjaźnić. Gdy myślę o nawiązanych w ten sposób relacjach, tym bardziej smuci mnie polityczne antagonizowanie naszych narodów, które dla kontaktów międzyludzkich nie ma przecież żadnego znaczenia. Sama podziwiam wielu Rosjan, i to zarówno tych zwykłych, którzy pomagali mi kręcić filmy, jak i ludzi kultury wciąż dostarczających mi nieustającej inspiracji.
Ciekaw jestem, w jaki sposób twoje doświadczenie aktorskie wpływa na pracę reżyserską. Joshua Oppenheimer mówi, że każdy człowiek, także bohater filmu dokumentalnego, odgrywa przed kamerą pewną rolę. Zgadzasz się z nim?
Wszystko rozbija się o definicję „aktorstwa” i „gry”. Mnie wydaje się, że gdy spędzasz z bohaterami odpowiednią ilość czasu, w pewnym momencie oswajają się z kamerą i przestają zwracać na nią uwagę. Kiedyś towarzyszyłam grupie Rosjan, którzy pojechali na Syberię, by adoptować dzieci z tamtejszych domów dziecka. Kręciłam tych ludzi właściwie przez cały czas, ale byli oni poddani tak silnym emocjom, że w ogóle nie zwracali uwagi na to, co dzieje się wokół. Po trzech dniach wyjazd dobiegał końca, wszyscy spotkaliśmy się na imprezie pożegnalnej, organizator wywołał mnie na scenę, a pewien rodzic zapytał całkiem serio: „Ale jak to? Ty naprawdę coś nagrywałaś?”. Takie historie pokazują, że w dokumencie najpiękniejsze są momenty, gdy udaje ci się zarejestrować na ekranie czystą prawdę o ludziach. Gdy oglądam filmy Joshui, widzę zresztą wiele momentów, w których udaje mu się osiągnąć właśnie taki efekt.
W trakcie 14 lat realizacji życie Julii z „Lepszych czasów” uległo diametralnym zmianom. Czy można powiedzieć, że tak długa praca nad filmem wywarła wpływ także na ciebie?
Z całą pewnością – i to zarówno w przypadku „Lepszych czasów”, jak i „Dzieci z Leningradzkiego”. Kiedy przyjeżdżałam do Rosji, wcale nie planowałam zajmować się sztuką, byłam do niej zniechęcona i przestawałam wierzyć we własny talent. Gdy zaangażowałam się w pomoc małym bezdomnym z moskiewskich dworców, w pewnym momencie powiedzieli, że filmuje ich czasami młody rosyjski reżyser, z którym koniecznie powinnam się spotkać. Był to Denis Szabajew, który dał mi trochę materiałów, a potem zasugerował, że powinnam zdawać do WGIK-u. Gdyby nie dzieciaki, najpewniej nigdy nie spełniłabym marzeń o kręceniu filmów. Chciałam zrobić coś dobrego dla innych, a w zamian otrzymałam nieoczekiwany prezent od losu.
Czy po premierze „Lepszych czasów” masz wrażenie, że twoja misja w środowisku rosyjskich bezdomnych jest już zakończona?
Podczas pracy nad „Lepszymi czasami” otrzymałam tak wielką dawkę pozytywnej energii, że teraz muszę spłacić swój dług i podzielić się nią z widzami filmu. Ciągle myślę też o tym, by zebrać jakieś pieniądze dla Julki, sprawić, by podniosła swoje klasyfikacje i jeszcze bardziej poprawiła standard życia. Marzę o tym, by w Rosji i na świecie powstały kampanie społeczne i akcje, które uświadomią ludziom, że bezdomni i wykluczeni również zasługują na godne życie. Przypadek polskiego Monaru – i jego osiągnięcia w wyciąganiu ludzi z bezdomności – udowadnia, że takie inicjatywy mają sens. Przy każdej okazji chciałabym także apelować, byśmy okazywali ludziom wyrzuconym poza margines więcej życzliwości. Nigdy nie wiadomo, kiedy drobny impuls uruchomi w kimś lawinę zmian. Przed laty w Stanach Zjednoczonych nakręciłam film o wychodzeniu z bezdomności. Jeden z bohaterów opowiedział mi, że znajdował się na samym dnie, był po uszy w narkotykach i ledwo utrzymywał kontakt z rzeczywistością. W pewnym momencie ktoś jednak zaczepił go na ulicy, zaoferował drobną pomoc i porozmawiał z nim przez chwilę bez uprzedzeń, jak człowiek z człowiekiem. Facet był tym tak zaskoczony i wstrząśnięty, że płakał przez kilka dni, a potem postanowił, że odmieni swoje życie. Wierzę, że takich historii może wydarzyć się znacznie więcej. Trzeba im tylko trochę pomóc, a to zadanie, które bez trudu może wykonać każdy z nas.
Opowieści o wykluczonych
Tegoroczne Docs Against Gravity imponowało wysokim poziomem konkursu. O zaciętości rywalizacji między poszczególnymi filmami najlepiej świadczy to, że – po raz pierwszy w historii festiwalu – jury przyznało dwie równorzędne nagrody główne. Podwójnymi zwycięzcami okazali się Hanna Polak za „Nadejdą lepsze czasy” i Nicolas Steiner, który przywiózł do Warszawy film „Powyżej/poniżej”. Polska autorka opowiedziała historię młodych rosyjskich outsiderów. Tym razem Hannę Polak zainteresowało życie Julii – dziewczyny wychowującej się na moskiewskim wysypisku śmieci. W realizowanym przez kilkanaście lat „Nadejdą...” autorka skupiła się na procesie dojrzewania bohaterki, która – mimo trudnych warunków życia – nie przestaje marzyć o odmianie swojego losu. Niezwykły humanizm bijący z postawy Polak sprawia, że mamy do czynienia z filmem na miarę „Dodes’ka-den” – arcydzieła Akiry Kurosawy o egzystencji mieszkańców tokijskich slumsów z końcówki lat sześćdziesiątych.
O ile Hanna Polak – wsławiona niedawnym triumfem na prestiżowym festiwalu IDFA w Amsterdamie – należała do faworytek konkursu, o tyle zwycięstwo Steinera stanowiło duże zaskoczenie. Choć młody Szwajcar zrealizował „Powyżej/poniżej” jako pracę dyplomową w szkole filmowej, jego dokument stanowczo wykracza poza standardy studenckiego eksperymentu. Perfekcyjnie zmontowane, uwodzące widza transowym, hipnotycznym rytmem dzieło Steinera opowiada historie kilku oryginałów zamieszkujących kalifornijskie odludzie. Wśród bohaterów duma z buntu przeciw systemowi łączy się z lękiem przed dojmującą samotnością.
Choć oba zwycięskie filmy opowiadają o biedzie i wykluczeniu, twórcom każdorazowo udaje się przebić przez związany z tymi zjawiskami pesymizm i pozostawić widza z odrobiną nadziei. Na podobnej zasadzie działa także – uhonorowana Nagrodą Publiczności – „Sól ziemi” Wima Wendersa. Zbierający rewelacyjne recenzje film niemieckiego mistrza stanowi portret słynnego fotografa Sebastiao Salgado. Brazylijski artysta zasłynął dzięki seriom zdjęć, które z wielkim wyczuciem i empatią portretowały ludzkie nieszczęścia. Kilka lat temu Salgado zdecydował się jednak na artystyczną woltę i rozpoczął projekt związany z fotografowaniem najpiękniejszych miejsc na ziemi. Podążający z kamerą za swym bohaterem Wenders tworzy na ekranie opowieść o świadku wielu tragedii, który wciąż zachował w sobie umiejętność zachwytu nad światem. Dzięki temu „Sól ziemi” przynosi jedno z najsilniejszych katharsis, które w ostatnich latach mogliśmy doświadczyć w kinie, nie tylko dokumentalnym.
Trafne werdykty Docs AG wskazują na ewolucję festiwalu systematycznie rozszerzającego swoją formułę i niekojarzonego już wyłącznie z kinem zaangażowanym politycznie. Najciekawsze filmy z tegorocznego programu znakomicie łączyły wyrazistą wizję świata z poetycką wrażliwością na formę. Dzięki temu festiwal w pełni zasłużył na miano święta kina dokumentalnego.
Piotr Czerkawski