Nie ma wątpliwości, że „Motyl Still Alice” pozostanie w naszej pamięci głównie za sprawą oscarowej roli Julianne Moore. Na szczęście reżyserski duet Richard Glatzer – Wash Westmoreland (pierwszy z nich zmarł niespełna miesiąc temu) miał w zanadrzu jeszcze kilka atutów, dzięki którym ich film okazuje się szlachetniejszy niż telewizyjne wyciskacze łez. Niczym Sarah Polley w świetnym „Daleko od niej”, twórców „Still Alice” interesowała nie tylko choroba sama w sobie, lecz przez jej pryzmat badali także trwałość rodzinnych więzi. Uczynienie z Alice intelektualistki pozwoliło natomiast reżyserom nawiązać do „Dowcipu” Mike’a Nicholsa. Tak jak autor – „Absolwenta”, Glatzer i Westmoreland uwypuklili cierpienie bohaterki, która pozostała naznaczona przekleństwem samoświadomości.
„Still Alice” może się podobać, gdyż nie próbuje zdobyć naszej sympatii za sprawą szantażów emocjonalnych i myślowych forteli. Ukazany w filmie proces zapadania na nieuleczalną chorobę nie ma w sobie nic z miałkiej apokalipsy rozgrywającej się przy wtórze smętnych spojrzeń i rzewnych melodii. Zamiast widowiskowo uderzać, alzeheimer atakuje podstępem, wkrada się w uporządkowane życie Alice tak dyskretnie, że niemal niezauważalnie. Ostatecznie jednak nie pozwala się zbagatelizować i bezpowrotnie odmienia życie bohaterki.
Ukazanie wpływu choroby na codzienność Alice sprawia, że Glatzer i Westmoreland dotknęli istotnego problemu społecznego. Szorstkość i niewrażliwość, z jaką traktują kobietę władze zatrudniającej ją uczelni, może irytować, ale ma w sobie bolesną wiarygodność. Reakcje otoczenia Alice wskazują, że wciąż jeszcze niewiele wiemy o chorobie, która w krótkim czasie może wyrosnąć na prawdziwą plagę starzejących się społeczeństw. Z takiego stanu rzeczy doskonale zdaje sobie sprawę bohaterka. W jednej z najbardziej sugestywnych scen filmu przekonuje z furią: „Wolałabym mieć raka. Dla chorych na raka ludzie noszą różowe bransoletki, biegają w maratonach, zbierają datki…”.
Frustracja Alice zostaje znakomicie uwiarygodniona przez występ Moore. Nieprzemijająca uroda i wdzięk gwiazdy tylko wzmacniają poczucie spadającego na jej bohaterkę absurdu. Postać z filmu Glatzera i Westmorelanda wydaje się mocno osadzona w dotychczasowej karierze aktorki, a najbardziej nieoczywiste pokrewieństwo łączy ją chyba z Charley z „Samotnego mężczyzny”. Nieszczęśliwie zakochana kobieta sportretowana w filmie Toma Forda – tak jak Alice – w przejmujący sposób daje na ekranie upust desperacji i upokarzającemu poczuciu bezsilności.
W filmie Glatzera i Westmorelanda doświadczona aktorka tworzy intrygujący duet z grającą jej córkę Kristen Stewart, która udowadnia, że dawno już pozbyła się kłopotliwego stygmatu „Zmierzchu”. Relacja pomiędzy Alice a Lydią wydaje się wręcz kluczem do zrozumienia filmu. Pragmatyczna pani profesor i zbuntowana młoda aktorka początkowo nie pałają do siebie przesadną sympatią. Z biegiem czasu to właśnie wyrodna pozornie córka okaże jednak Alice więcej serca niż egoistyczny mąż i inni członkowie rodziny.
Trudno się dziwić, że za fundament tej osobliwej komitywy służą akurat „Anioły w Ameryce”. Cytowana w filmie sztuka Tony’ego Kushnera opowiadała przecież o chorobie, która doprowadziła do przewartościowania amerykańskich mitów i sposobu myślenia o rodzinie. „Still Alice” nie próbuje ścigać się z arcydziełem Kushnera, ale – na znacznie mniejszą skalę – dokonuje czegoś podobnego. Pojawiający się w finale nieśmiały uśmiech dwójki outsiderek ma przecież w sobie oczyszczającą, anielską moc.