Na początku lat 90. zeszłego stulecia Borrell, nowozelandzki dziennikarz i korespondent, współpracownik wielu prestiżowych tytułów prasowych, postanowił rzucić robotę w mediach i osiedlić się w Polsce. Za tą decyzją przemawiał właściwie tylko jeden argument: Borrell miał – i ma – polską żonę. Nad Jeziorem Białym niedaleko Kartuz Nowozelandczyk zaczął budować pensjonat nastawiony na obsługę licznie napływających wówczas do Polski ekspatów, potem założył jedną z pierwszych w kraju firm handlujących winem, jeszcze później zaś, wykorzystując swoje dziennikarskie doświadczenie, uruchomił prężny tygodnik regionalny „Express Kaszubski”, piętnujący nadużycia lokalnej władzy. Wszystkie te przedsięwzięcia się powiodły – i to jest chyba najosobliwszy aspekt całej tej historii.
„Nad Jeziorem Białym” nie ma w sobie praktycznie nic z podróżniczego kiczu, jaki zalał w swoim czasie nasze księgarnie – bo i Borrell to nie jest typ sentymentalny, wręcz przeciwnie – to nieodrodny, choć nieco impulsywny syn egalitarnego, pragmatycznego narodu twardych wyspiarzy. No i naturalnie uparty człowiek Zachodu, dla którego nie ma rzeczy niemożliwych ani takich, do których nie można dojść własną pracowitością i zapałem. Ów ekstrawagant ląduje w Polsce ledwie wybudzonej z komunistycznego letargu, biednej, zrujnowanej, skorumpowanej. Nie ląduje w wielkim mieście, ale na prowincji, gdzie rządzą klanowe układy, gdzie szef policji, prokurator, burmistrz i ksiądz urządzają sobie wspólne popijawy i polowania, gdzie nic nie może się zdarzyć bez ich łaskawego przyzwolenia wspartego pewną ilością nieoficjalnej gotówki. To materiał zarówno na dramat, jak i na komedię – Borrell wybiera ścieżkę środkiem, opowiadając nam przy okazji słodko-gorzką historię o polskiej transformacji.