Gotowe na wszystko
Kilka miesięcy temu „Gotowe na wszystko” świętowały swoje 10. urodziny. Serial – zgodnie z polskim tytułem – okazał się gotowy i na ten okrągły jubileusz. Mimo upływającego czasu przygody Bree Van De Kamp, Gabrielle Solis, Lynette Scavo i Susan Mayer nie pokrywają się patyną. Wracając do poszczególnych epizodów z życia przyjaciółek, wciąż ulega się magii Wisteria Lane, kultowego już osiedla, na którym słowo „codzienność” nabrało zupełnie nowego definiendum. Nieprzypadkowo ktoś określił niegdyś serial stacji ABC mianem „Klanu” na podkręconych obrotach. Faktycznie, gdyby powszednie frasunki rodziny Lubiczów przyprawić nutą surrealizmu, cząbrem sensacji i garścią humoru, a także zdjąć zeń cenzurę obyczajową, otrzymalibyśmy – wypisz, wymaluj – rzeczywistość „Gotowych…”. W realiach domków na przedmieściach można się przejrzeć jak w krzywym zwierciadle: tu każdy trzyma swoje trupy w szafie, a żeby tajemnica nie wyszła na jaw, przywdziewa maskę i gra swoją rolę przed otoczeniem. To wciągający serial o hipokryzji i udawaniu. O tym, że szczerzy nie potrafimy być sami przed sobą, a co dopiero przed społecznością, do której przynależymy. „Gotowe na wszystko” okazują się aktualne w każdym z kilkudziesięciu krajów, do których zostały sprzedane.
Obłąkani
Udział doborowej obsady składa obietnicę, lecz, niestety, bez pokrycia. Luźna adaptacja mało znanego opowiadania pióra Edgara Allana Poego oparta jest bowiem na fabularnej wolcie opracowanej po linii najmniejszego oporu, obliczonej na wywrócenie do góry nogami tego, czego byliśmy świadkami przez ostatnich sto parę minut. Co nie znaczy od razu, że „Obłąkani” nie potrafią zaintrygować. Początek jest na tyle interesujący, że widz zwiedzający wraz z młodym lekarzem zaczynającym staż w położonym na peryferiach szpitalu psychiatrycznym kolejne sale starego budynku faktycznie zaczyna się zastanawiać, kto tu naprawdę jest wariatem – leczeni czy leczący. Ale reżyser Brad Anderson nie potrafi, a może nie chce, skorzystać z komicznego potencjału leżącego w tej przewrotnej historii, podporządkowując wszystko owemu twistowi.
Pytanie, komu i czy uda się uciec z mrocznego miejsca – oraz kto jest faktycznie tym złym – nie jest wystarczające, aby pociągnąć intrygę. Bo choć film trwa dwie godziny, zdaje się, że cały drugi akt to jedynie pretekst dla przygotowanej na finał magicznej sztuczki, swoistego kolorowego fajerwerku. Dlatego po połowie film nuży, a Anderson nie bardzo wie, jak wypełnić czas ekranowy.
Interstellar
Christoper Nolan o wiele lepiej sprawdza się, kiedy patrząc w niebo, widzi znak Batmana, a nie gwiazdy i inne galaktyki. Jednak nawet jeśli „Interstellar” to – jak twierdzą niektórzy – najsłabszy film w jego karierze, to wciąż jest poziom wyżej od dokonań wielu kolegów po fachu. O tym, że Brytyjczyk potrafi się zręcznie poruszać po różnych obszarach kultury, mogliśmy się przekonać już wielokrotnie. Świetnie szło mu z komiksami (trylogia „Mroczny Rycerz”), doskonale sprawdzał się, adaptując prozę („Prestiż”), niczego nie zabrakło w jego interpretacji innych filmów („Bezsenność”). Dlaczego więc nie miałoby reżyserowi wyjść połączenie filozoficznego traktatu z kinem science fiction, zwłaszcza jeśli podobnych rzeczy dokonali już klasycy tego gatunku – Stanley Kubrick, Andriej Tarkowski czy Ridley Scott. Cóż, „Interstellar” nie stawia Nolana w jednym rzędzie z wymienionymi reżyserami, ale nie oznacza to też bynajmniej, że z konstelacji najlepszych został przez ten film wypluty. Tym razem ambicje twórcy sięgały za wysoko. Dotąd skrupulatnie udawało mu się racjonalizować nieracjonalne – bez problemu kupowaliśmy myszkowanie po cudzych snach w „Incepcji” czy zaprowadzającego porządek we współczesnym Gotham City człowieka nietoperza. Niestety, nowoczesnych teorii naukowych nie udało się Nolanowi przekuć w wiarygodną i zajmującą rozrywkę. W „Interstellar” bohaterowie gadają jak potłuczeni, a logikę kilkakrotnie zasysa czarna dziura. Wciąż jednak zostaje to, za co kino Brytyjczyka lubimy najbardziej: spektakularność i charyzma, scenografia i aktorzy, skala makro, w której pobłyskuje skala mikro. Różnie Nolan nad tymi elementami w tym filmie panuje, ale przy takiej jak ta kolubrynie efekt i tak robi wrażenie. Można narzekać na przeładowanie filmu intelektualnym bełkotem, ale nie można się skarżyć na rozwiązania fabularne ani kompozycje kadru. „Interstellar” to zdecydowanie film to oglądania, a nie do rozmyślania. Dla tych, którzy w Nolanie widzieli nowego proroka kina, to tylko tyle. Dla pozostałych – aż tyle.
Furia
DVD | Choć David Ayer nie kryje swojej fascynacji etosem pięknej braterskiej walki, nie ulega pokusie nadmiernej estetyzacji wojennego spektaklu. „Furia” to film efektowny, lecz także turpistyczny, dopełniony tryskającą krwią i chlupoczącym pod ciężkimi buciorami błotem. Utytłani w lepkim piachu i jusze amerykańscy żołnierze zamknięci w metalowej puszcze czołgu z napisem FURIA wymalowanym na lufie dziarsko prą na Berlin, popychani przez czyste poczucie obowiązku. Ale to rycerze nie w lśniących, a przybrudzonych zbrojach, których konwencje genewskie obchodzą tylko dopóty, dopóki nie nadarzy się okazja strzelić naziście w tył głowy.
Ayer nie ucieka od portretowania moralnych dylematów, lecz nie zapomina przy tym o spektakularności scen batalistycznych – dość powiedzieć, że pociski, którymi plują opancerzone pojazdy, pozostawiają po sobie kolorowe smugi niczym w „Gwiezdnych wojnach” – które ogląda się, siedząc na brzeżku fotela. Zaś zrealizowana z rozmachem finałowa strzelanina, kiedy załoga czołgu dowodzonego przez Brada Pitta staje naprzeciw niemieckiego batalionu, to widowisko godne ostatnich scen „Dzikiej bandy” Sama Peckinpaha. Jak to mówią: klasyk typu instant.