Wydany właśnie znakomity „Moriarty” Anthony’ego Horowitza to tylko jedna z opowieści, które toczą się w świecie Sherlocka Holmesa
„Moriarty” Anthony’ego Horowitza w przekładzie Macieja Szymańskiego ukazał się nakładem wydawnictwa Rebis / Dziennik Gazeta Prawna



W 1917 roku Arthur Conan Doyle wysłał ekscentrycznego detektywa z Baker Street na bardzo nudną emeryturę. Zaszyty na rubieżach hrabstwa Sussex Sherlock Holmes zajął się pszczelarstwem i odnalazł – co zadziwiające – zasłużony spokój, choć przecież trudno sobie wyobrazić, by potrafił osiągnąć stan emerytalnej nirwany. Tylko dwukrotnie postanowił przerwać odpoczynek. Raz, aby udaremnić plany niemieckiego szpiega (w opowiadaniu „Jego ostatni ukłon”), drugi – by rozwiązać zagadkę tajemniczej śmierci, której sam był świadkiem („Lwia grzywa”). Nie były to ostatnie opowiadania o Holmesie ogłoszone drukiem przez Doyle’a, ale chronologicznie najpóźniejsze. Mistrz kryminału nie zdecydował się na stałe przywrócić londyńskiego geniusza do czynnej służby, choć przecież, pod naporem czytelniczego niezadowolenia, wiele lat wcześniej zgodził się nawet wskrzesić go z martwych.
Zmęczony wymyślaniem nowych opowiadań, w 1893 roku Doyle uśmiercił Sherlocka Holmesa i jego arcywroga profesora Moriarty’ego w odmętach wodospadu Reichenbach. Przez osiem lat powstrzymywał się przed stworzeniem kolejnych opowiadań, wreszcie napisał „Psa Baskerville’ów” (1901), podkreślając jednak, że jego akcja toczy się jeszcze przed śmiercią Holmesa. Ale właściwy comeback bohatera nastąpił niedługo potem. W opowiadaniu „Pusty dom” (1903) Doyle wyjaśnił, że detektyw jedynie sfingował swoją śmierć. Ciał przeciwników nigdy przecież nie odnaleziono. Lecz jakie konsekwencje dla londyńskiego półświatka miało zniknięcie Sherlocka i Moriarty’ego? Kto zapełnił luki po obu? Jak wyglądała ich spuścizna?
Podobne pytania zadawał sobie Anthony Horowitz, brytyjski pisarz i scenarzysta, piszący nowe opowieści o Holmesie za zgodą spadkobierców Arthura Conan Doyle’a. Kilka lat temu w znakomitym „Domu jedwabnym” odkrył nieznany epizod z życia Sherlocka. A teraz jeszcze raz wraca do XIX-wiecznego Londynu. Książka, zatytułowana przewrotnie „Moriarty” – jak uprzedził sam autor, Holmes pojawia się na kartach powieści jedynie we wspomnieniach – próbuje objaśnić, co działo się po domniemanej śmierci detektywa i jego wroga. Bo chociaż Holmesa zastąpić nie sposób, na miejsce Napoleona Zbrodni czyha równie genialny, a może nawet bardziej przebiegły łotr Clarence Deveraux, który do Londynu przybył z Ameryki. W jego ślad przybywa niejaki Chase, śledczy z agencji Pinkertona, a sprawę wraz z nim prowadzi znany ze „Znaku Czterech” inspektor Athelney Jones, który próbuje wdrożyć metody Holmesa do pracy policyjnej.
Horowitz czerpie pełnymi garściami z dorobku Doyle’a, ale nie naśladuje jego pisarskiego stylu. Zresztą jego język, choć równie kwiecisty, jest dosadniejszy, bo opisuje rzeczywistość bardziej ponurą i złowieszczą. Autor „Moriarty’ego” dysponuje odmienną wrażliwością niż jego wielki poprzednik, dla niego zbrodnia to nie szarada ani dżentelmeńska gra, lecz nurzanie się w miejskim szlamie. Nieprzeciętny literacki warsztat Horowitza pozwala mu rozbudować uniwersum Holmesa, pilnować, by nie naruszyć Doyle’owskiego kanonu, a jednocześnie zachować stylistyczną niezależność.
Przed Horowitzem niejeden autor próbował dopisać dalsze losy Holmesa. Zaraz po rzekomej śmierci detektywa angielską stolicę w komiksie „Sherlock Holmes i wampiry Londynu” (wydanie polskie zaplanowane jest na marzec) nawiedzają mroczne stwory i moce nadprzyrodzone. Z kolei Dziamjang Norbu, pisarz i polityczny aktywista, wysnuł teorię, że po wydarzeniach znad wodospadu Reichenbach obaj śmiertelni przeciwnicy trafili do Tybetu, a Moriarty okazał się mistykiem, który pragnie posiąść moc starożytnego kryształu. Powieść „The Mandala of Sherlock Holmes” została wydana po angielsku i wyróżniona indyjskim odpowiednikiem Nagrody Bookera. Nie tylko Norbu rozważał możliwość, że Moriarty upadek z wodospadu przeżył. James Gardner, brytyjski pisarz znany z oficjalnych kontynuacji cyklu o Jamesie Bondzie, poświęcił złoczyńcy trzy książki, w których sportretował go jako mafioza ery wiktoriańskiej, pociągającego za sznurki londyńskich organizacji przestępczych. Ale bodaj najciekawszą wersję zdarzeń przedstawił Jeremy Paul w sztuce teatralnej „The Secret of Sherlock Holmes” – w której wystąpili zresztą niezapomniani Jeremy Brett i Edward Hardwicke, czyli Holmes i Watson ze słynnego brytyjskiego serialu telewizyjnego wyprodukowanego przez Granada Television – sugerując, iż Moriarty był jedynie wytworem wyobraźni detektywa rozpaczliwie łaknącego rywalizacji z człowiekiem dorównującym mu intelektem.
Sherlock Holmes nie znalazł spokoju po śmierci, czemu miano by więc nie niepokoić go na emeryturze? Pisarz Cay Van Ash, przyjaciel Saxa Rohmera, wybrany przez rodzinę angielskiego pisarza do napisania kontynuacji powieści o doktorze Fu Manchu, wezwał detektywa w stanie spoczynku do pojedynku z chińskim geniuszem zbrodni. Michael Chabon w swojej krótkiej powieści „The Final Solution”, choć nie zdradza imienia podstarzałego mistrza dedukcji, który ma pokrzyżować szyki nazistom, sugeruje wyraźnie, że chodzi o Holmesa. Amerykanka Laurie R. King napisała całą serię książek dla starszej młodzieży, w których emerytowany Sherlock przyucza do zawodu młodą Mary Russell. Uwagę przyciąga też ostatnio traktująca o emerytowanym detektywie z Baker Street książka Mitcha Cullina „A Slight Trick of the Mind”. Dziewięćdziesięciotrzyletni Holmes nie bawi się już w rozwiązywanie kryminalnych zagadek, ale toczy bitwę ze swoim, niegdyś działającym sprawnie jak dobrze naoliwiona maszyna, umysłem. Zanim na dobre straci pamięć, snuje opowieść o przeszłości. Jej ekranizacja „Mr. Holmes”, wyreżyserowana przez Billa Condona i z Ianem McKellenem w roli tytułowej, miała niedawno premierę na festiwalu w Berlinie.
Conan Doyle nie mógł chyba przewidzieć, że jego bohater będzie żył nie jednym, lecz tysiącem żyć. Sherlocka Holmesa nie ima się śmierć, jest ponad nią jako bliski doskonałości twór popkulturowy. Pytanie tylko, kto zobaczy w nim – tak jak choćby Mitch Cullin – człowieka.