Wczesne lata 20. były fascynującym czasem dla kobiet. Wiele z nich utraciło swoich bliskich, ale jednocześnie skutki wojny postawiły je przed nowymi możliwościami – mówi Sarah Waters, autorka powieści „Za ścianą”
"Za ścianą" - nowa powieść Sarah Waters ukazała się nakładem wydawnictwa Prószyński i S-ka / Dziennik Gazeta Prawna
Podobno ma pani to szczęście, że mieszka w starym wiktoriańskim domu w Londynie. Tam szuka pani natchnienia?
Jest nawet starszy niż wiktoriański, wybudowano go pod koniec XVIII wieku. Ale do napisania książki potrzebuję tylko biurka, komputera i cichego pokoju. Nie szukam w domu natchnienia, ale fascynuje mnie historia Londynu, lubię po nim spacerować. I bardzo dużo rozmyślam o ludziach, którzy przez dziesięciolecia mieszkali w moim domu. Schodząc po schodach, zastanawiam się, ile osób mogło dotykać starej, wysłużonej poręczy. Wszyscy lubią myśleć o takich szczególikach, ale ja też sporo zastanawiam się nad przeszłością i tym, jak ona jest powiązana z teraźniejszością.
Z dawnymi mieszkańcami domu jest trochę jak z sublokatorami w pani powieści: nie widzimy ich, ale odnajdujemy po nich ślady. Książka, której oryginalny tytuł brzmi „The Paying Guests” (dosłownie: „sublokatorzy”) w polskiej wersji zyskała tytuł „Za ścianą”. Podoba się pani to przesunięcie akcentu?
Podoba mi się ten tytuł, bo kryje zapowiedź jakiegoś dramatu, jakichś emocji, do których nie ma się bezpośredniego dostępu, a których trzeba się domyślać.
Powiedziała pani kiedyś, że napisanie ostatniej książki przyszło pani ze szczególną trudnością. Dlaczego?
Pisałam tę powieść z dużym ładunkiem emocji, ale potrzebowałam trochę czasu, by znaleźć dla niej odpowiednią tonację. Podstawowy zamysł pojawił się w mojej głowie dość szybko, wyobraziłam sobie bohaterów, wiedziałam, że to będzie o miłości, potem o morderstwie, poczuciu winy i lęku. Zdałam sobie jednak sprawę, na jak wiele sposobów moje postacie mogą postrzegać zdarzenia. Robiłam kilka podejść do książki i nie byłam z nich zadowolona, a potem zdałam sobie sprawę, że chcę napisać historię miłosną. Opowiedzieć o pewnym związku i jego losach. W sumie minęły dobre dwa lata, zanim zorientowałam się, że jestem na odpowiedniej ścieżce.
„Za ścianą” to także kompendium wiedzy o życiu w Londynie w 1922 r., w jego aspekcie ekonomicznym, społecznym, obyczajowym. Jaki to był czas dla kobiet?
Myśląc o latach 20., głównie operujemy dziś stereotypami. Mamy pewne wyobrażenia o życiu wyższych sfer, bawiących się w nocnych klubach i na wystawnych przyjęciach. To dotyczyło tylko ludzi bogatych, choć przyznam, że i moje wyobrażenia o tamtej epoce do tego w dużej mierze się sprowadzały. Chciałam dowiedzieć się więcej o zwyczajnych ludziach, pochodzących z niższych klas, mieszkających na przedmieściach Londynu. Wczesne lata 20. były fascynującym czasem dla kobiet. Kraj zbierał się po ciężkich doświadczeniach pierwszej wojny światowej. Wielu ludzi utraciło swoich bliskich, kobiety potraciły ojców, synów, braci i mężów. Ale jednocześnie skutki wojny postawiły je przed nowymi możliwościami. Niektóre z kobiet musiały zacząć pracować lub zaangażować się w jakąś działalność. Bez wątpienia zyskały sporo społecznej wolności. Widać to nawet po modzie. Na początku wieku królowały ciężkie, sztywne stroje, talie ściągało się gorsetem, a na głowie nosiło ogromne fantazyjne kapelusze. Po upływie dziesięciu lat, w roku 1922, kiedy rozpoczyna się akcja książki, kobiece stroje stały się dużo lżejsze, gorsety znikły, kobiety zaczęły obcinać włosy. To pewien symbol przemian, które miały ogromny wpływ na kobiece życie. Myślę, że zwłaszcza klasa pracująca zyskała sporo wolności. Ta zamożniejsza stanęła oko w oko z biedą, musiała pożegnać się z dawnymi wygodami, nie mogła już opłacać służby.
Jest w powieści dość znacząca scena, w której napotkany na ulicy weteran wojenny wykrzykuje za bohaterką, że wszystkiemu winne są kobiety. Czemu były winne?
Kiedy robiłam research, uderzyło mnie, jak wiele napięć istniało w społeczeństwie brytyjskim w tamtym czasie. Dużo zastanawiamy się nad doświadczeniami żołnierzy na froncie pierwszej wojny światowej, ale oczywiście gdy wrócili do domów, musieli zetrzeć się z nowymi problemami. Nie było dla nich wystarczająco pracy, brakowało lokali do mieszkania, kobiety, które przed wojną siedziały w domach, musiały przejąć wiele męskich obowiązków. Myślę, że wzbudziło to w mężczyznach resentyment. Było wiele frustracji. Wiele kobiet w czasie wojny zaczęło na przykład pracować jako konduktorki w tramwajach, potem utrzymały te posady, a mężczyźni narzekali, że odebrały im zatrudnienie. Było więc sporo złej rywalizacji między kobietami a mężczyznami. Ale w konfrontacji Frances z żołnierzem chodzi może nie tyle o płeć, ile klasę społeczną.
O tym, jak żyły kobiety, wiemy więc całkiem sporo. A ile wiadomo na temat tego, jak funkcjonowało lesbijskie podziemie tamtego czasu?
Tutaj znów: to, co wiemy, dotyczy przede wszystkim kobiet z wyższych sfer i artystycznej bohemy, jak Daphne du Maurier czy Katherine Mansfield, które utrzymywały związki lesbijskie. Były pisarki, które przyjmowały w ubiorze i sposobie bycia męski styl. Taka była Radclyffe Hall, której „Studnia samotności” z 1928 r. jest jedną z najsłynniejszych powieści z wątkiem lesbijskim tamtego okresu. Hall była bardzo wyzwolona, ale miała pieniądze, co zdaje się tu kluczowe. Dużo trudniej jest dowiedzieć się czegoś o kobietach z klas niższych. Pisanie powieści daje możliwość wyobrażenia sobie, jak mogło to wyglądać.
Ja pomyślałam o Colette. Nawet jeśli jej książki o Klaudynie miały być skandalizujące, zdaje się, że czułość i fizyczna bliskość w kobiecych przyjaźniach sprzed stu lat były uważane za rodzaj normy, nie wiązano ich jednoznacznie ze sferą seksualną...
Myślę, że i męskie przyjaźnie mogły się demonstrować w znacznie bardziej fizycznym stopniu niż dzisiaj. Zdawało się naturalne, że bliskie przyjaciółki przytulały się, dotykały, pisały do siebie listy miłosne. Było na to dużo więcej przyzwolenia. Dzisiaj częściej postrzegamy ludzi w kategoriach ich seksualności. To dość zabawny skutek uboczny liberalizmu, bo dbając o polityczną poprawność, ludzie stali się znacznie bardziej powściągliwi. Oczywiście, w czasach edwardiańskich, czyli wczesnych latach 20., kobiety mogły mieszkać razem i nikt nie plotkował na ten temat. Nikt nie postrzegał ich jako kochanek. Ale myślę, że tym, które były kochankami, wystarczyło zachować jedynie pewną dozę dyskrecji, bo nie stało to w wielkiej sprzeczności z konwencjami tamtych czasów.
Gdy w 1998 r. debiutowała pani powieścią „Muskając aksamit”, status powieści gejowskiej lub lesbijskiej był inny niż teraz...
Byłam wtedy młodą lesbijką mieszkającą w Londynie i przynależałam do londyńskiej wspólnoty gejów i lesbijek. We wczesnych latach 90. powstawało mnóstwo powieści na ten temat. To był bardzo ekscytujący czas dla osób homoseksualnych, zwłaszcza w Londynie, toczyło się wiele politycznych debat. Powstawały lesbijskie kluby, puby, organizacje. Czytałam mnóstwo powieści o gejach i lesbijkach, oglądałam o nich wiele filmów. Nie wszystkie były ambitne, ale istnieli też tacy pisarze jak Jeanette Winterson czy Alan Hollinghurst, którzy publikowali w mainstreamowych wydawnictwach. Wszystko to było bardzo inspirujące. Kiedy zaczynałam pisać, wiedziałam, że napiszę historię lesbijską. Nigdy nie wyobrażałam sobie, że dotrę do szerszego grona odbiorców. Po prostu zamierzałam pisać książki, które sama chciałabym przeczytać. Zależało mi, żeby dawały czytelnikowi przyjemność, były rodzajem celebracji lesbijskiego życia i lesbijskiej seksualności. Gdy powieścią zainteresowali się krytycy, a mnie zaczęto zapraszać do telewizji, pomyślałam: Boże, nigdy się tego nie spodziewałam! To wspaniałe, że znalazłam swoich czytelników.
Dziś Sarah Waters woli być nazywana twórczynią literatury lesbijskiej czy po prostu pisarką?
Doskonale zdaję sobie sprawę, że jest teraz czas dla osób homoseksualnych w Wielkiej Brytanii. Homofobia przestaje być wśród ludzi postawą dominującą, wywalczyliśmy sobie wiele praw, jesteśmy reprezentowani w parlamencie i partiach politycznych. Ale wiem, że nie wszędzie tak się dzieje. Gdy patrzę na Rosję, doznaję wrażenia, że czyni ona krok w tył. Bywa, że zmiany dokonują się w niewłaściwym kierunku. Dla mnie ważne jest, by podkreślać, że moje powieści opowiadają o lesbijkach, choć są od tego wyjątki. Piszę o lesbijkach żyjących w różnych czasach. To, co się im przydarza, przydarza się z powodu ich seksualności, seksualność określa ich życie. Używanie terminu „powieść lesbijska” ma dla mnie sens, choć ta etykieta nie powinna w żaden sposób zubażać materiału literackiego. Opowiadam przecież o miłości, utracie, ludzkich dramatach, zdradzie, czyli zagadnieniach donioślejszych od seksualności. Gdyby jednak te powieści nie były „lesbijskie”, nie byłyby moje, bo bycie lesbijką to kategoria kluczowa dla mojej autodefinicji.