„Czarodziejska góra” Manna w warszawskim Teatrze Syrena? To wydawało się niemożliwe. A jednak mamy spektakl, który przez lata wykuwał się w Wojciechu Malajkacie. Niedoskonały, ale szlachetnie smutny, chwilami piękny. Najbardziej osobisty w dorobku wybitnego aktora
„Czarodziejska góra” Manna w warszawskim Teatrze Syrena? To wydawało się niemożliwe. A jednak mamy spektakl, który przez lata wykuwał się w Wojciechu Malajkacie. Niedoskonały, ale szlachetnie smutny, chwilami piękny. Najbardziej osobisty w dorobku wybitnego aktora
Artystyczna droga Wojciecha Malajkata wiedzie nieoczywistymi traktami. U szczytu możliwości postanowił odejść z Teatru Narodowego. Grał wtedy Tartuffe’a we wspaniałym przedstawieniu Jacques’a Lasalle’a, mógł zostać na narodowej scenie jako jeden z jej najważniejszych aktorów, a jednak zdecydował inaczej. Chciał poszukać innych szans i możliwości. Było niedługo po śmierci Jerzego Grzegorzewskiego, Malajkat wiedział, że teraz wszystko już będzie inaczej. Zamiast prestiżu i bezpieczeństwa poszedł w nieznane. Z Teatrem Syrena współpracował już wcześniej, ale co innego przychodzić z zewnątrz, a co innego zacumować na dobre. Do tej pory grywał w spektaklach, coś wyreżyserował, ale to były skoki w bok. Teraz za scenę przy ulicy Litewskiej miał wziąć pełną odpowiedzialność.
Był rok 2009, odwiedziłem wtedy Malajkata w nowym miejscu zatrudnienia. Niewielki gabinet, na ścianie korkowa tablica, na niej dwa czarno-białe zdjęcia – Jerzy Grzegorzewski i Marek Walczewski. Szef Syreny zapatrzył się na nie i zaczął mówić, że chciałby, żeby właśnie oni patronowali jego teatrowi – tak, temu teatrowi – i mieli go jakoś w opiece. Wspominał „Powolne ciemnienie malowideł” w warszawskim Teatrze Studio. To było przedstawienie jak pięćdziesięciominutowy błysk wysnuty z wielkiej powieści Malcolma Lowry’ego „Pod wulkanem”. Reżyserował Grzegorzewski, Walczewski grał Konsula. Malajkat przyglądał się widowisku wielokrotnie, czasem z widowni, częściej zza teatralnych kulis. Opowiadał, że nigdy nie doświadczył takiego porozumienia między reżyserem i jego aktorem, więzi bez słów, kiedy wystarczy jeden gest, zmrużenie oczu, aby wiedzieć absolutnie wszystko i nie musieć już o nic pytać. Już wtedy zafascynowany Grzegorzewskim zamarzył, aby coś podobnego połączyło z nim i jego samego. Poczekał jakiś czas, ale nie tak długo. Doczekał się spełnienia.
Nawet w programie do „Czarodziejskiej góry” wspomina dwadzieścia lat współpracy ze swym dyrektorem najpierw w Teatrze Studio, a potem w Narodowym. Pomiędzy rokiem 1986, gdy wcielił się w Jednego z bandy w „Operze za trzy grosze” Brechta i wykonywał w niej „Lamentację o Mackie Majchrze”, a ostatnią inscenizacją Grzegorzewskiego „Od. Drugi powrót Odysa” z 2005 roku (kreował w niej Odysa), zagrał w siedemnastu jego przedstawieniach. Nie była to zwykła relacja aktora i reżysera. Raczej coś na kształt wtajemniczenia. Pokazywanie młodemu aktorowi krok po kroku świata i teatru, odsłanianie przed nim własnej wizji sztuki, a potem uczynienie z odtwórcy roli współtwórcy scenicznej rzeczywistości. Nie od rzeczy grał u Grzegorzewskiego niemal wyłącznie partie znaczące. Wymieniam te, które utkwiły we mnie najmocniej. Wyzuty ze złudzeń Astrow z „Wujaszka Wani” Czechowa; Gierasim – oddany sługa swego odchodzącego pana – w „Śmierci Iwana Iljicza” Tołstoja; prowokacyjny, zagrany wbrew tradycji postaci Pijak ze „Ślubu” Gombrowicza; zadziwiający w swej delikatności Pan Młody z „Wesela” Wyspiańskiego; wstrząsający, a przecież zabawny Fior z „Operetki” Gombrowicza w okrągłych okularach ze szkłami jak denka od butelek; odchodzący na naszych oczach Wyspiański – Hamlet ze „Studium o »Hamlecie«”; wreszcie Odys, który jest już po tamtej stronie. W Fiorze i w Pigwie ze „Snu nocy letniej” Szekspira z zabarwionym czułością humorem sportretował samego Grzegorzewskiego z jego gestami i spojrzeniami, stając się jego scenicznym odbiciem. Ponoć przy pracy nad „Hamletem Stanisława Wyspiańskiego” poczuł to samo, co mógł czuć Walczewski, gdy grał Konsula w „Powolnym ciemnieniu malowideł” – porozumienie absolutne.
Przywoływałem już na tych łamach to wspomnienie, ale uczynię to jeszcze raz, bo powraca zawsze, gdy myślę o Grzegorzewskim i Malajkacie. Msza żałobna wielkiego reżysera, jego aktor i przyjaciel przy ambonie czytający lekcję. Czyta powoli, głos więźnie w gardle, w oczach łzy. Jak bardzo się mylili ci, którzy z niezmąconą pewnością twierdzili, że Jerzy Grzegorzewski instrumentalnie traktuje swych aktorów, ustawia ich na scenie niczym wybebeszone szkielety fortepianów...
Przez ostatnią dekadę – już bez Grzegorzewskiego – Wojciech Malajkat nie zwolnił tempa. Objął Syrenę, regularnie pojawia się na kinowym ekranie, grywa gościnnie na innych scenach, sporo reżyseruje. A jednak – może to złudzenie – gdy widzę go prywatnie, zdaje się nosić w sobie jakąś smugę, dziwne stłumienie, może smutek. Nie jest na pewno tak, że wciąż opłakuje swego mistrza – przecież nie można nieustannie żyć poczuciem straty. A jednak wciąż mam wrażenie, że Malajkat nosi w sobie nie tylko pamięć o Grzegorzewskim, ale i jego odbicie, jego ślad. Dziwne to, ale fascynujące.
Zagrał Sędziego Śledczego H. w „Zbrodni z premedytacją” Gombrowicza – świetnym spektaklu Izabelli Cywińskiej w warszawskiej Polonii i swą mistrzowską rolę obsesjonata zjadanego przez własne natręctwa utkał z samej formy. Z drobnych kroczków, ledwie dostrzegalnych grymasów, zmarszczeń brwi, lęków. Niedługo potem dał fenomenalny popis komizmu w widowisku „Czechow żartuje” Eugeniusza Korina, każdego z bohaterów jednoaktówek rosyjskiego pisarza szkicując inną kreską, w odmiennej tonacji, zawsze koronkowo. Właśnie w tak nietypowym dziś aktorstwie kreacyjnym, gdzie nic nie ma udawać prawdy, nic nie jest w skali jeden do jednego, za to wszystko należy do sfery iluzji, Wojciech Malajkat jest mistrzem niezrównanym. Kiedy oglądam go podobnych rolach, sam odczuwam dotknięcie JG.
„Czarodziejskiej góry” w Syrenie również nie byłoby bez Jerzego Grzegorzewskiego. Planował ją przecież w Narodowym, miała być kolejnym po „On. Drugi powrót Odysa” jego przedstawieniem. Jego koncepcję miał już opracowaną szczegółowo, nosił w głowie cały spektakl. Wizja Wojciecha Malajkata nie jest rzecz jasna jego odzwierciedleniem, nie da się też „Czarodziejskiej góry” z teatru przy Litewskiej traktować jedynie jako spłaty długu wobec duchowego ojca. A jednak jest w widowisku wiele znaków wskazujących na duchowe powinowactwo. W centrum sceny fortepian, nieprzypadkowo przecież. Ale coś więcej i coś znacznie istotniejszego – poczucie trwania i wielkiej melancholii, które unosi się nad sanatorium Berghof. Daje niepowtarzalny nastrój inscenizacji, ale dyktuje jej temat. Schyłek starego świata przynoszą dochodzące zewsząd zwiastuny wielkiej wojny. W ludziach chorych na ciała i na dusze też coś się kończy. Pomiędzy mniej znaczącymi rozmowami oraz filozoficznymi sporami Naphty i Settembriniego, pomiędzy kaszlem i miłosnymi uniesieniami. Nad wszystkim wisi nieuchronność.
Sam Malajkat, wraz Marcinem Brzozowskim i Tomaszem Chyłą, przygotowali adaptację arcydzieła Tomasza Manna. Zwięzłą jak na rozmiar powieści (spektakl trwa z dwiema przerwami jedynie trzy godziny), czytelną, gdy idzie o rozwój postaci, komunikatywną dla widza, dającą szansę na frapujące sceniczne obrazy. Nie mogli w niej zmieścić wszystkich tematów i wątków, ale w Syrenie nie mamy poczucia zubożenia Manna. Większy problem jest z rysunkiem niektórych bohaterów. Rozumiem pomysł, aby Castorpa zagrał ktoś młody, o nieopatrzonej twarzy i nieznanym nazwisku. Patryk Pietrzak pasuje wyglądem jak ulał, ale wobec skomplikowania postaci zbyt często bywa bezradny. Niewiarygodnie wypada też jego fascynacja Kławdią Chauchat (Maria Seweryn). Także dlatego, że zdolna aktorka nie dotarła do sedna swej roli. Trudno uwierzyć w jej motywacje, niełatwo też dostrzec, czym uwodzi otoczenie. Nie jest też proste zrozumienie funkcji specyficznego monodramu w przedstawieniu, jaki daje Daniel Olbrychski jako Peeperkorn. Domyślam się, że Malajkat uwierzył w charyzmę artysty i jego witalność. Witalność pozostała, ale w parze z nią poszedł kabotyński popis.
Inne role wypadają o niebo lepiej. Pierwszy lub drugi raz widziałem na scenie Antoniego Pawlickiego (Joachim) i jestem pod wrażeniem konsekwencji jego kreacji i determinacji, jaką obdarzył swego bohatera. Mocny w swym retorycznym zacietrzewieniu jest Wojciech Zieliński jako Naphta, czytelnie racje Settembriniego wykłada Mariusz Drężek (czekam aż tę rolę zagra sam Malajkat). Dobrze, że w Syrenie zadomowiła się na dłużej nierozpieszczana propozycjami w Narodowym Aleksandra Justa – jako Generałowa jest świetna, ironiczna i gorzka zarazem. Spośród licznych ról dobrych i bardzo dobrych wybieram jednak tę najwybitniejszą – doktora Behrensa w ujęciu Przemysława Bluszcza. Ma w sobie luz dandysa i gorzką samoświadomość kogoś, kto poznał tajemnicę śmierci. Jest prawdziwym, niejednoznacznym demiurgiem świata „Czarodziejskiej góry”. Niejasnym, nieprzyjemnym, a uwodzicielskim i niepokojącym. Kreacja.
„Czarodziejskiej góry” z Syreny nie powstydziłyby się bardziej renomowane sceny. To propozycja rozmowy o świecie na miarę oryginału Manna. A że niedoskonała? Trudno. Ważne, że jest najbardziej osobistym przedstawieniem Wojciecha Malajkata. Wykutym w nim, przeżytym. To unieważnia jednoznaczne oceny.
U szczytu możliwości postanowił odejść z Teatru Narodowego. Było niedługo po śmierci Jerzego Grzegorzewskiego, wiedział, że teraz wszystko już będzie inaczej.
Materiał chroniony prawem autorskim - wszelkie prawa zastrzeżone. Dalsze rozpowszechnianie artykułu za zgodą wydawcy INFOR PL S.A. Kup licencję
Reklama
Reklama