Chciałem pokazać odrobinę zwierzęcia w człowieku i ludzkie oblicze zwierząt – mówi Benedikt Erlingsson, reżyser filmu „O koniach i ludziach”
Czy lornetki na Islandii są naprawdę tak bardzo popularne, jak to pokazujesz w swoim filmie?
Tak. Jesteśmy nielicznym, ale towarzyskim narodem. Gęstość zaludnienia i zabudowań w niektórych regionach nie jest zbyt wysoka. Chyba nie jesteśmy wścibscy, raczej ciekawscy i towarzyscy, chcemy wiedzieć – i widzieć – co tam u sąsiada.
Lub jego konia.
Zwierzęta – szczególnie konie – są traktowane u nas niemal jak członkowie rodzin. To szczególny rodzaj więzi budowanej latami.
Ta historia też dojrzewała w tobie latami.
Tak, jest bardzo freudowska, jej źródeł szukałbym we wczesnym dzieciństwie. Od najmłodszych lat dorabiałem, a potem pracowałem na wsi. Byłem bardzo blisko natury, lubiłem to specyficzne uczucie, przyroda uruchamiała we mnie świadomość pierwotnych instynktów. Nigdy nie czułem wstydu na myśl o tym, że człowiek mimo wszystko jest dość prymitywną istotą. Dość wcześnie pojąłem, jak wiele cech i zachowań ludzkich można wytłumaczyć, jeśli przyjąć, że człowiek to też zwierzę. I to dość prymitywne właśnie. Jestem człowiekiem kochającym konie, dorastałem wśród nich. Wiem sporo, dość mocno angażuję się we wszelkie inicjatywy dotyczące hodowli, jeździectwa. Na Islandii to dość popularne. Z tych wszystkich doświadczeń zbudowałem marzenie. Wiedziałem, że filmowy debiut będzie musiał znaczyć coś w moim życiu, zresztą sam chciałem, by miał wartość, jeśli trzeba nawet okupioną trudem i wysiłkiem. Nie chodziło tylko o to, by zadebiutować jako reżyser. Miałem świadomość, że poprzeczkę postawiłem sobie dość wysoko, mówili mi o tym przyjaciele i współpracownicy. Na szczęście byłem dobrze przygotowany, całe moje życie to było zbieranie sił na realizację filmowego poematu o moich ukochanych zwierzętach. Albo raczej o dwóch gatunkach zwierząt.
Przestrzegano cię przed samym sobą?
Trochę tak. Ludzie radzili – szczerze przejęci moim losem – bym zrobił film o samotności trzydziestolatków w Reykjaviku. Mówili, że to jest zawsze nośny temat: egzotyczne miasto i jego mieszkańcy zmagający się z trudami życia, w tym przypadku żmudną egzystencją na północy. Byłem nieprzejednany. Wiedziałem, że siła tkwi w koncepcie.
„O koniach i ludziach”. Jest w tym siła.
Ten film miał dla mnie też wymiar symboliczny. W 2008 roku zacząłem zbierać fundusze na film. To był niefortunny czas, po pierwsze właśnie wtedy nastąpił kryzys finansowy w mojej ojczyźnie, gospodarka i ekonomia legły w gruzach. Wiele instytucji zbankrutowało, a tych, którzy zachowali płynność finansową, uznano za kryminalistów. Po drugie – i może nie jest to dobra kolejność – zmarła moja matka. Była reżyserką teatralną, moją przewodniczką, mentorką, przyjaciółką. Jej odejście uświadomiło mi, że nie mogę godzić się na żadne kompromisy, tak zawodowe, jak i osobiste. Mama nigdy nie szła na kompromisy, choć było to okupione wieloma z nich. Jej życie to była nieustanna walka.
„O koniach i ludziach” to przeplatające się ze sobą historie wielu istot. Symbioza zbudowana na antagonizmach.
Niektórzy zarzucają mi, że pokazując ludzi w krzywym zwierciadle, gloryfikuję zwierzęta. Słyszałem też opinię, że mężczyźni występujący w filmie są słabi, irytujący i bezwolni, wszelkie decyzje podejmują kobiety. Kobiety bywają waleczne i bezkompromisowe, ale nie taki był mój zamiar. Chciałem pokazać odrobinę zwierzęcia w człowieku – płeć nie miała znaczenia – i ludzkie oblicze zwierząt. W obydwu przypadkach pragnąłem uchwycić coś, co umownie mógłbym nazwać duszą, a ta, jak wiemy, nie przynależy do człowieka, jest ulotna.
Konie na Islandii są małe, ale za to silne, oddane i prostolinijne. Potrafią być uparte, są charakterne. Tak jak ludzie?
To dobra definicja. Zresztą ludzi z mojego kraju często definiuje się za pomocą określeń przypisanych zwierzętom, koniom właśnie. A można o kimś ogólnie powiedzieć, że jest jak koń. I wszystko jest jasne, bo to znaczy, że dana osoba jest nieco prymitywna, ale ma swoje zasady. Zresztą, oryginalny tytuł filmu, gdybyśmy mieli go przetłumaczyć, brzmiałby: Koń, wewnątrz konia. Odnajduję wiele podobieństw pomiędzy nami a końmi – jesteśmy zwierzętami społecznymi, a jednocześnie mamy ogromną potrzebę wolności. Zawieramy przyjaźnie, ale potrafimy niszczyć. Są sytuacje, w których dobre słowo i czułość stają się tak samo ważne jak chleb... Chrześcijanie mogliby czerpać z obyczajów i kodeksu koni, nie miałbym nic przeciwko, gdyby papież ogłosił to w swoich encyklikach. Mam nadzieję, że mój film zabrzmi jak silny głos wyrażający sprzeciw wobec wszelkiej agresji wymierzonej w konie i zwierzęta. To kolejny wymiar tej historii, która w moim odczuciu piętnuje handel końmi i w ogóle wszelką przemoc wobec zwierząt.
Jak reżyseruje się konie? Jak prosi się je o to, by zagrały tak samo w kolejnym dublu?
To był najprostszy aspekt realizacji filmu. Wszystko zależy od tego, jak dobrze się przygotujesz, czy znasz psychikę zwierzęcia. To homo sapiens stwarzają problemy, nie konie. One są towarzyskie, łakome, ciekawskie, podatne na komendy, głos.
Lada moment i one zaczną u was używać lornetek...
Nie zdziwiłbym się... Koń to bardzo inteligentne zwierzę, szkoda, że nie posiada kciuka, wtedy lornetka nie stanowiłaby problemu. Wracając do pytania: jeśli wiesz, co zrobić, by zwierzę było powtarzalne, to takie właśnie będzie za każdym razem w każdym ujęciu. U nas na planie było kilku wybitnych treserów i trenerów, do współpracy zaprosiliśmy też tzw. zaklinaczy koni. Proszę mi wierzyć, praca ze zwierzętami była bezkolizyjna, oparta na intuicji i instynkcie. Z tym się zresztą wiąże śmieszne zdarzenie, które doskonale sankcjonuje to wszystko, o czym rozmawiamy – zrobiliśmy jedną z trudniejszych grupowych scen, która już za pierwszym razem się udała. W entuzjazmie zacząłem krzyczeć: komplementowałem konie, podchodziłem do nich, tuliłem je, głaskałem, całowałem, dawałem małe przegryzki, wszystko w podziękowaniu za ich talent, dyscyplinę, oddanie. W pewnym momencie podszedł do mnie producent i grobowym, zniżonym głosem powiedział: „Benedikt, musisz także pochwalić aktorów”.

Szczur na kogucie

Rzadko udaje się jeszcze czymkolwiek zaskoczyć mnie w kinie. Mam wrażenie, że widziałem już wszystko. I chodzi zarówno o ekstrema, jak i ascetyzm, pełna rozpiętość. Po obejrzeniu filmu „O koniach i ludziach” byłem jednak prawdziwie zdumiony i w zasadzie cały czas nie potrafię się z tego stanu otrząsnąć. Zaskoczenie na dobre i na złe. Ale nie tylko w niespodziance kryje się siła osobliwego dzieła.

Jesteśmy, jak wiadomo, spadkobiercami wielkiego polskiego romantyzmu. Nawet ostatnie gigantyczne produkcje polskiego kina – „Miasto 44” i „Hiszpanka” – pokazują, że od tego dziedzictwa nie ma w zasadzie ucieczki. A polski romantyzm, wiadoma sprawa, jeździł na koniu. Mamy od wieków szczególny stosunek do koni, bratersko-wyrozumiały. Są naszymi bliskimi, w ich oczach zdajemy się dostrzegać o wiele więcej, niż naprawdę się tam kryje: wielką mądrość, zmęczenie, smutek, ale i przywiązanie. A to Polska właśnie. W Islandii jest, zdaje się, trochę podobnie i trochę inaczej jednocześnie. Konie z filmu Benedikta Erlingssona upodabniają się do ludzi. Antropomorfizm na całego. Oglądając tę narrację, odnosi się wrażenie, że to konie ją nam opowiadają. Konie, nie ludzie. Najpierw zbliżenie na grzywę, potem oko, końskie oko puszcza do nas perskie oko. I pokazuje galerię ekscentryków mimo woli zderzonych z bezkolizyjnością zwierzęcych narratorów. Nie można tego wszystkiego brać dosłownie. Nie jestem antropologiem, ale wydaje mi się, że końsko-ludzkie opowieści należy potraktować jako współczesne ballady ludowe. Tym, co wyróżnia tę narrację i co stanowi o źródle sukcesu filmu oraz zaskoczenia odbiorczego, jest tonacja. „Człowiek na koniu jest równie dziwaczny jak szczur na kogucie” – pisał w „Dziennikach” Gombrowicz. Erlingsson udziela odpowiedzi przeczącej. Ekscentryzm to norma. Konie są ofiarami, ale dosyć zdystansowanymi. To, co widzą u ludzi, zwyczajnie je przerasta. Islandzkie kuce, wytrzymałe, silne, małe konie, są za mądre na te wszystkie głupoty. W bajecznym islandzkim pejzażu, nawet zbyt bajecznym, by mógł być rzeczywisty, jakiś przeterminowany Romeo, starszy pan z ryżą plerezą, zakochuje się w swojej klaczy, a widząc, że wystudzoną emocjonalnie lubą dosiada „napalony” ogier, srodze się na niej zemści. Lokalny moczymorda wykorzystuje lojalność kucyka, żeby dostać się do odpływającego właśnie rosyjskiego okrętu i zakupić „czysty spiryt”. Latynoamerykański turysta, który znalazł się w tym miejscu właściwie nie wiadomo dlaczego, desperacko użyje wnętrza konia, żeby ocalić własne życie. W wielkim finale oglądamy zaś, używając pięknej metafory z wiersza Leśmiana, że konie i ludzie wespół zespół stają się „narzędziem pieszczoty, tej pierwszej, tej jedynej, która nie zna innych upojeń oprócz samej siebie”. Scena prawie jak z „Zabriskie Point”. Konie, ludzie i chuć.

Pisząc o tych przypadkach, czuję się niezręcznie. Źle to brzmi, zbyt dosłownie, nie oddaje siły kina. Bo „O koniach i ludziach” jest bowiem filmem prawdziwym na niby. To film o animalizmie opowiedziany z perspektywy poety. Groch z kapustą. Obrok z finezją.

Łukasz Maciejewski

O koniach i ludziach | Islandia 2013 | reżyseria: Benedikt Erlingsson | dystrybucja: Spectator | czas: 81 min | Recenzja: Łukasz Maciejewski | Ocena: 4 / 6